wszystko, co uczyniliście...
CZĘŚĆ TRZECIA: MIŁOŚĆ
Słyszałem, że poczęła się Siostra w mundurze...
Mój ojciec, jako bardzo młody człowiek był w AK. Rocznik 22,
stuprocentowy Kolumb, zresztą podobnie jak matka. Jako maturzysta brał
udział w kampanii wrześniowej, a potem oboje z mamą byli w powstaniu
warszawskim (wtedy jeszcze się nie znali, poznali się przypadkiem w
Poznaniu, już po wojnie). Mama została ciężko ranna w powstaniu, była
na Woli w batalionie „Czata”, i odgrzebana z gruzów leżała w szpitalu
na Długiej, w kościele Dominikanów. Tam znalazł ją kapelan ich oddziału
i później kanałami przeniesiono ją na Mokotów. Po klęsce trafiła do
obozu w Pruszkowie, później chyba znalazła się w transporcie do
Oświęcimia i z tego transportu uciekła. Rodziców mamy - a właściwie
babcię i jej drugiego męża, bo mój rodzony dziadek zginął w 1920 roku
(a pradziadek brał udział w powstaniu styczniowym - takie mam
niepodległościowe korzenie...) - wysiedlono z Warszawy. Najpierw
trafili do Makowa Podhalańskiego, a potem przenieśli się do Poznania,
gdzie mieli krewnych.
Ojciec mój z kolei po powstaniu trafił do oflagu w Klagenfurcie, skąd
uciekł i przedarł się do titowskiej partyzantki (było najbliżej).
Złapano go jednak ponownie i miano rozstrzelać. Uratowały go urodziny
Hitlera i znajomość muzyki: esesman, który miał decydować o losach
złapanych partyzantów, kiedy przyprowadzono jeńców, grał Szopena.
Ojciec rozpoznał utwór i esesman, zamiast kazać ich rozstrzelać, wysłał
cały transport do Dachau. A stamtąd ojciec wyszedł chory na tyfus,
ale... żywy. Historia jak z filmu, choć niewiele więcej potrafię
powiedzieć, bo ojciec bardzo niechętnie opowiadał.
Jak Siostra sądzi, czemu?
Pierwszego człowieka zabił, jak miał lat 17. Na pewno nie były to
przyjemne wspomnienia.
Ale wróćmy do munduru. Ponieważ jeszcze w czasie okupacji ojciec
studiował medycynę w szkole Zaorskiego, postanowił wznowić studia w
Poznaniu. Kiedy już je kończył, cały jego rocznik powołano do wojska.
Ja urodziłam się jeszcze w Poznaniu, ale potem mieszkaliśmy w okolicach
Grupy i w Toruniu, gdzie ojciec był lekarzem w jednostce artylerii. Tam
właśnie, też w mundurze, począł się mój młodszy brat - w Toruniu wiodło
się nam bardzo kiepsko, mama dorabiała sobie w wojskowym kasynie, więc
oboje chodzili umundurowani. (śmiech)
Dzieciństwo spędzałam więc, podobnie jak moi bracia, w objęciach
Ludowego Wojska Polskiego. W Toruniu mieszkaliśmy w jakimś wspaniałym
poniemieckim mieszkaniu, niedaleko rzeki i właściwie w lesie.
Chowaliśmy się jak na wsi. Pod oknami jeździła kolejka wąskotorowa, a
my bawiliśmy się zupełnie swobodnie i dość bezkarnie: jako dzieci
oficera mogliśmy nawet robić psoty żołnierzom. Nikt nie miał czasu się
nami zajmować, więc było fantastycznie.
Dopiero w 1956 roku ojcu udało się wrócić do Warszawy - nadal był tylko
kapitanem, bo nie był partyjny. Pamiętam radość mojej matki, kiedy
zadzwonił, że uzyskał przeniesienie. A potem nadeszła odwilż i
pozwolono mu odejść z wojska (bo powołano go bezterminowo). Wieść
rodzinna głosi, że pisał nawet do Rokossowskiego z prośbą o zwolnienie,
ale odpowiedziano mu, że jeżeli złoży taką propozycję ponownie, to
pójdzie na dwa lata siedzieć, a potem wróci do wojska. Jak odszedł,
długo nie mógł znaleźć pracy: ciągnęła się za nim opinia „politycznie
podejrzanego”. O zatrudnieniu w Warszawie mowy nie było, więc do końca
czynnego życia zawodowego dojeżdżał do Szymanowa i Teresina, tam gdzie
są franciszkanie. U franciszkanów zresztą sobie dorabiał wizytami, bo z
pensji lekarza w wiejskim ośrodku zdrowia nie był w stanie nas utrzymać.
Czyli najwcześniejsze wspomnienia Siostry to Toruń?
I Grupa. Jedno jest zresztą dosyć ponure. Nie wiem, ile miałam wtedy
lat, w każdym razie na poligony wówczas woziło się całe rodziny - jakaś
stalinowska paranoja. Jechaliśmy w kabinie ciężarówki przez las, była
zima, padał śnieg i nic nie było, widać. Pamiętam, że nasza ciężarówka
rozgniotła żołnierza kierującego ruchem...
A inne wspomnienia?
Rodzice słuchali Radia Wolna Europa, co jak na ówczesne wojsko było
dosyć ryzykowne. Przyjaciel ojca chciał mu zrobić dowcip i skradał się
po cichu pod oknem. Ojciec pomyślał, że ktoś go nakrył, i chwycił za
pistolet. Pamiętam, że tamten krzyknął: „Andrzej, nie wygłupiaj się”.
Pamiętam, że naszym ulubionym daniem był chleb z margaryną, posypywany
cukrem. Pamiętam też, że w Toruniu wieźliśmy mojego młodszego brata na
sankach do chrztu i on z tych sanek wypadł: do dziś widzę to małe
zawiniątko... Na samochód oczywiście nie było nas stać, potem dopiero
ojciec kupił starego, poniemieckiego adlera, który nie miał hamulców,
jeździł dwadzieścia na godzinę, a hamowało się w nim wystawianą na
zewnątrz nogą.
Nie są to wspomnienia sielankowego dzieciństwa...
A jednak byliśmy bardzo szczęśliwi. Goniliśmy się po lesie, chodziliśmy
po mleko do jakiejś staruszki, mieszkającej w starej chacie... Kłopoty
zaczęły się dopiero w Warszawie. Mama dorabiała, całymi nocami szyjąc
swetry na maszynie, którą dostała od ciotki z Anglii. Zresztą dzięki
paczkom od tej ciotki myśmy w ogóle mieli się w co ubrać. Płaszcze mama
kupowała nam na raty, niejedną zimę przechodziliśmy w gumowych
kaloszach, a dopiero zupełnie niedawno wyrzuciliśmy letnią wiatrówkę,
którą brat nosił nawet w zimie, wkładając pod nią kilka swetrów. Całe
dzieciństwo marzyłam o hulajnodze, ale rodziców nigdy nie było na nią
stać.
Mama zawsze dbała natomiast - i cudów dokonywała, żeby tego dopiąć -
żebyśmy wyjeżdżali na wakacje. Wynajmowała jakieś chałupy, chodziła z
nami w góry i uczyła nas łazić po płocie - była bardzo swobodna w
kontakcie z dziećmi. Potem zresztą zaczęła pracować jako nauczycielka i
musieliśmy przejąć odpowiedzialność za dom - już w pierwszych latach
szkoły podstawowej. Ojca nie było, a mama nie stawiała nam wielkich
barier, więc całymi dniami bawiliśmy się z dziećmi z podwórka, wracając
tylko na obiady, które mama nocą podgotowywała. Kłóciliśmy się z braćmi
potwornie, ale kiedy było jakieś zagrożenie, stawaliśmy murem: wszyscy
wiedzieli, że klanowi Chmielewskich nikt nie podskoczy.
A świat religijności małego dziecka? Mała św. Teresa w swoich
rękopisach wspomina, że... życzyła swojej mamie śmierci, a skarcona
odpowiadała: „Chcę przecież, byś poszła do Nieba, a mówisz, że trzeba
umrzeć, aby tam pójść”.
W domu nie wychowywano nas religijnie. Tradycyjnie obchodzono święta,
mama bardzo o to dbała, natomiast poza tym nie było nic. Rodzice w
głębi duszy nienawidzili komunizmu, nie ukrywali tego przed nami i
uczyli nas prawdziwej historii. Wiadomo było, że nie możemy się tym
chwalić w szkole, ale nie zawsze się udawało. Doprowadzałam do szału
nauczycielkę historii, może nawet mam teraz wyrzuty sumienia, bo moje
wypowiedzi nie wynikały z umiłowania prawdy, tylko z tego, że
usiłowałam zająć jej czas, żeby nie przepytywała moich kolegów.
Poruszałam więc tematy, których poruszać nie należało, a ona biedna
dzwoniła do mamy, żeby mnie wreszcie uspokoiła. W szkole nie było tak
źle - mieliśmy starych, przedwojennych nauczycieli, którzy nie
zajmowali się polityką, ale uczeniem.
Ta „antykomunistyczna formacja” nie przekładała się jednak na
wychowanie religijne. Swoją Pierwszą Komunię pamiętam całkowicie
zewnętrznie, nie dostałam żadnych drogich prezentów, byłam w pożyczonej
sukience i zaraz po uroczystości przebrałam się w coś normalnego, żeby
pobawić się w piaskownicy. Mama posyłała nas wprawdzie na religię, ale
natychmiast wywołałam kilka konfliktów na katechezie - zadawałam
dociekliwe pytania, więc pewnego pięknego dnia ksiądz po prostu
wyrzucił mnie za drzwi. Jakim cudem poszłam do bierzmowania, nie wiem.
Miałam jednak ogromne szczęście. Pewnego dnia mama, która robiła to od
czasu do czasu, wysłała nas do kościoła. Poszliśmy do św. Jakuba na
placu Narutowicza (ileż to ja mogłam mieć wtedy lat?). Pamiętam, że
zawsze wchodziliśmy po schodach do takiej kaplicy, z której bardzo
dobrze widać głowy ludzi. Nie mogę powiedzieć, żebyśmy wiedzieli, o co
chodzi, ale Mszę zwykle odstawaliśmy jak trzeba. Aż do tamtego dnia,
gdy podczas kazania zaczęliśmy się bawić za ołtarzem, w absydzie. Tam
złapał nas za fraki ksiądz, który akurat przechodził. Widząc, co się
dzieje, po prostu zabrał nas do siebie. Był to ksiądz Gniewniak, słynny
na całą Ochotę, wokół którego gromadziły się setki młodych ludzi -
przede wszystkim studentów, bo na terenie tej parafii są domy
akademickie, ale także dzieci ulicy.
To był początek naszej przyjaźni, który zaowocował tym, że przez wiele
lat jeździliśmy na spływy kajakowe, które organizował - nielegalnie
oczywiście. Mieliśmy mnóstwo przyjaciół, chodziliśmy na spotkania, a
nawet... dyskoteki u księdza Gniewniaka. Był, przepraszam: jest - bo
żyje do dzisiaj w Otwocku - doskonałym duszpasterzem, bardzo kochanym
przez młodzież.
Jak on was zdobył?
Po prostu zamiast solidnie ochrzanić, zaprosił nas do siebie. „Do
siebie” znaczyło malutkie, dwupokojowe mieszkanko koło kościoła, w
którym, gdy weszliśmy, już kłębiło się mnóstwo dzieci, akwaria były pod
sufit, a z aparatu filmowego na wąską taśmę leciała jakaś kreskówka.
Było wesoło, a jak było wesoło, to dlaczego nie przychodzić? I w ten
sposób ksiądz Gniewniak chronił nas przed wszystkim, co złe, zajmując
nam czas, proponując mnóstwo rzeczy, poznając nas z innymi - przyjaciół
„od księdza Gniewniaka” mam do dzisiaj.
U nas w Krakowie podobnym typem kapłana jest ksiądz Mieszek Turek od
św. Anny, do którego „ściekali” wszyscy wyrzuceni z innych lekcji
religii. Nie miał wprawdzie akwariów, ale grał na skrzypcach, nie
sprawdzał obecności, no i bardzo lubił młodzież...
Może nie wynosiliśmy z tego bardzo głębokiej wiedzy religijnej, ale na
to przyszedł czas później. Na razie mieliśmy jakieś środowisko, które
uczyło nas pewnych postaw wobec świata. Te spływy kajakowe młodzież
organizowała sama - od namiotów, przez jedzenie, dbanie o młodszych
(starszy z młodszym, jako partnerem w kajaku), wielka szkoła wspólnego
życia.
Wróćmy do pytania o religijność dziecka. Nie chodziło mi o jakieś
inicjacje formalne; sam pamiętam swoją Pierwszą Komunię głównie
dlatego, że kolega był ciekaw świata i wyjął Hostię z buzi, ksiądz
zatrzymał uroczystość i go ochrzanił... Ale jako mały chłopiec
zadawałem sobie jakieś pytania, miałem wątpliwości, byłem ciekaw...
Szczerze mówiąc, dla mnie sfera religijna długo nie istniała. To, co
miałam w sobie - co pozostało we wspomnieniach - to uwielbienie
samotności. Mieszkaliśmy już w Warszawie, dosłownie kilkaset metrów za
naszym domem kończyło się miasto (teraz, rzecz jasna, wszędzie stoją
bloki) i zaczynały się pola. Więc całe dnie spędzałam na wędrówkach z
ukochanym psem. Docierałam do Włoch i jeszcze dalej - do Ursusa. Byłam
zupełnie mała, ale jakoś instynktownie nienawidziłam miasta. Pewnie
dlatego wymyśliłam, że pójdę do liceum sióstr niepokalanek, do
Szymanowa, gdzie dojeżdżał mój ojciec jako lekarz. Zaparłam się i wbrew
rodzicom postawiłam na swoim. Ten eksperyment nie skończył się
chwalebnie.
To znaczy?
Byłam tam rok i wróciłam do Warszawy na własne życzenie. Ale myślę, że
gdybym nie wróciła, to by mnie „wrócono”: siostry wytrzymywały moje
wybryki z zaciśniętymi zębami, bo tata je leczył, ale nie wiem, czy
mogło to trwać dłużej niż rok.
W ósmej klasie (wtedy to było już liceum) skompromitowałam się na
lekcji religii: kiedy, ratując sytuację, moja ukochana do dziś siostra
Michalina zapytała mnie o coś podstawowego - „to powiedz, dziecko,
dziesięć przykazań” - dziecko nie potrafiło powiedzieć... (śmiech) Na
takim poziomie była wówczas moja wiedza religijna. To tam zetknęłam się
z regularną, coniedzielną Mszą św.: pamiętam, jak nietoperz wpadł do
kaplicy i co się wtedy działo, pamiętam również, jak w czasie Mszy
wypadły mi spod mundurka jabłka, które nielegalnie zebrałam w
ogrodzie... Ale wtedy dopiero zaczęłam zadawać sobie jakieś pytania, bo
chyba wtedy zaczęłam dojrzewać.
Pytania?
Egzystencjalne, przede wszystkim o cierpienie i jego sens. Jakoś tak
było, że i ja, i mój starszy brat, staraliśmy się wtedy pomagać
słabszym. Mieliśmy takiego dziadka, którym się opiekowaliśmy - mieszkał
niedaleko, chodził potwornie zawszony, a myśmy go czyścili, karmili...
Byliśmy także w harcerstwie, które było wprawdzie czerwone, ale naszymi
instruktorami byli przedwojenni jeszcze harcerze. Zanim zaczęliśmy
jeździć na spływy księdza Gniewniaka, jeździliśmy na obozy, podczas
których wpajano nam etos pomagania, szlachetności, uczciwości,
obowiązku dzielenia się, koleżeńskości; wszystko to zupełnie nie
podlane jakimś komunistycznym sosem.
Więc te „odwieczne pytania” zaczęłam zadawać sobie dopiero w Szymanowie
- spędzając długie godziny na gałęziach drzew (raz wlazłam tak wysoko,
że siostra Michalina o mało nie zemdlała z przerażenia). Jeśli Pan Bóg
jest wszechmocny, to dlaczego nie może pewnych rzeczy? Jeśli Pan Bóg
jest wszechwiedzący i wie, co zrobię za chwilę, to jak się to ma do
mojej wolnej woli? - myślałam w przerwie między łacińskimi słówkami, bo
byłam w klasie łacińskiej. Kiedy zaś przeniosłam się do szkoły w
Warszawie, notabene najbardziej czerwonej w mieście, ale za to
najbliższej domu, to mój kontakt z Kościołem ograniczył się do
sporadycznych kontaktów ze środowiskiem od księdza Gniewniaka:
chodziliśmy na Mszę młodzieżową o dziewiątej, potem leciało się na
pączki do Poniewskiego i na spotkanie. Ale wtedy, choć zadawałam
pytania, szukałam sensu życia, ostatnią rzeczą, jaka przyszłaby mi do
głowy, byłoby szukanie odpowiedzi w Kościele. Aż do pierwszych lat
studiów była to dla mnie instytucja zupełnie obca i niezrozumiała. A do
jakiego stopnia niezrozumiała? Kiedy byłam w Drohiczynie, już po
studiach i po „nawróceniu na wiarę katolicką”, chodziłam codziennie do
kościoła. Któregoś dnia natrafiłam na kleryków odmawiających różaniec.
I pomyślałam sobie: „Czy oni zwariowali? Przecież mówią w kółko to
samo”.
Z wszystkiego, co Siostra mówi, wynika, że nigdy nie była Siostra
grzeczną dziewczynką...
Rzeczywiście nie. Temperament plus wyobraźnia i chęć urozmaicenia sobie
życia.
W jaki sposób?
Na przykład zamykając panią w kiosku Ruchu. Najbardziej rozwinęłam się
w Szymanowie, gdzie możliwości były fantastyczne i miałam parę równie
dobrych koleżanek. Pamiętam taką niedzielę, siostry miały wcześnie rano
Mszę, a my mogłyśmy spać trochę dłużej. Ósma klasa mieszkała w dawnej
sali balowej (szkoła mieści się w pałacu) na pierwszym piętrze. Pod
spodem był korytarz i kaplica, z naszej sali było wyjście na taras, a
kolumny wspierające ten taras spadały prosto na wyjście z kaplicy.
Siostry nas zamknęły, żebyśmy siedziały cicho i nie przeszkadzały im w
modlitwie, a nam się chciało siusiu. Trzeba było sobie jakoś poradzić,
więc zjechałam w dół po kolumnie. Oczywiście natychmiast mnie zauważono
- awantura była fantastyczna.
Opowiem jeszcze jedną historię, może się siostry w ten sposób dowiedzą,
kto im na strychu (dokąd miałyśmy najsurowszy zakaz wstępu) zawiązał
nogawki od majtek. Siostry suszyły tam bieliznę, a wjeżdżało się taką
windą, którą wciągało się sznurami - jedna musiała ciągnąć, druga
jechała. Było to jakoś na początku Soboru, w każdym razie przed
reformami w Kościele, i siostry miały majtki o długich nogawkach.
Wisiały równiutko, jak to w klasztorze; włożyłam mnóstwo pracy, żeby je
wszystkie ze sobą powiązać. (śmiech) Oczywiście następnego dnia było
wielkie zebranie, siostra dyrektor (skądinąd wspaniała kobieta)
usiłowała wzruszyć nas i nasze sumienia, żeby sprawca się ujawnił, ale
ze wstydem przyznam, że nie zdobyłam się na to. Wszystkie zresztą
dusiłyśmy się ze śmiechu.
Musiało to być wspaniałe przemówienie... Zastanawiam się, jakiego
słowa mogła użyć siostra dyrektor, by opisać przedmiot, na którym
dokonano przestępstwa... (śmiech)
Chyba nie wdawała się w szczegóły. Muszę zresztą przyznać, że aby
utrzymać w ryzach takie pannice, trzeba być naprawdę kimś.
Siostry miały więc duże poczucie humoru i naprawdę anielską
cierpliwość. Siostra Marta, która uczyła matematyki i fizyki (była
wtedy początkującą nauczycielką), powiedziała mi wiele lat później, że
przed każdą lekcją fizyki miała nie przespane noce i zastanawiała się,
jakie to pytanie może zadać Małgosia Chmielewska, na które ona nie
będzie potrafiła odpowiedzieć. A Małgosia Chmielewska rzeczywiście była
potwornie dociekliwa...
Czy pamięta Siostra pierwszy grzech?
Na pewno pamiętam poczucie, które mnie w pewnym momencie doprowadziło
do nawrócenia: miałam absolutnie dosyć głupot, które robiłam i które
niewątpliwie były grzeszne (co innego głupoty niewinne, jak to
związywanie majtek czy przeciąganie nici pomiędzy łóżkami, żeby siostra
sprawdzająca, czy śpimy, potknęła się i narobiła hałasu, albo
przypięcie pinezką welonu siostrze do ławki - może niektórych z tych
rzeczy się wstydzę, ale w sumie były dość niewinne). Byłam już wtedy na
studiach i mimo iż nie praktykowałam, poszłam do spowiedzi, bo nie
dawało mi to spokoju. Wcześniej wiedziałam, że innych ludzi nie wolno
krzywdzić... co nie znaczy, że tego nie robiłam. Nie byłam święta. Ale
nie powodowało to wyrzutów sumienia o charakterze religijnym. Mówiło
się po prostu „przepraszam”. Mama potrafiła okazać, że sprawiliśmy jej
przykrość - nie biła nas rzecz jasna, ale widzieliśmy, że jest
przybita, i to mobilizowało nas do przeprosin.
A czy miewała Siostra poczucie krzywdy, czy potrafiła Siostra
przebaczyć?
Od bardzo wczesnych lat - chyba byłam wtedy dwunastolatką - widziałam
krzywdę i niesprawiedliwość w swojej rodzinie. Widziałam po prostu, jak
mój ojciec krzywdził matkę, jak był wobec niej nielojalny. I do końca
swoich dni wiedział, jakie zajmowałam wobec tego stanowisko. Próbował
mnie przeciągnąć na swoją stronę, wiedział, że mu przebaczyłam (bo siłą
rzeczy krzywdził także i mnie), ale wiedział też, że uważam to, co
zrobił, za złe.
Trudno mówić o kimś, kto nie żyje i w dodatku był moim ojcem... Matka
zresztą zawsze próbowała go bronić, ukryć przed nami prawdę, ale
właściwie bardzo szybko przestało jej to wychodzić - doskonale o
wszystkim wiedzieliśmy. Cała sprawa zaważyła na mojej przyszłości w tym
sensie, że ja też postanowiłam bronić swojego młodszego brata przed
świadomością tego, co się dzieje. On nie wiedział, że nasza rodzina
jest rozbita właściwie aż do czasu, gdy ukończył 17 lat. Tymczasem
wszystkie próby naprawy sytuacji nie powiodły się i ojciec w końcu
założył nową rodzinę.
A jak Siostra odbierała PRL? Słyszę, że rodzice od początku byli
nastawieni do systemu krytycznie...
Doskonale pamiętam Październik - mieszkaliśmy na Ochocie i mama nie
wypuszczała nas z domu, bo na placu Narutowicza coś się działo.
Słuchaliśmy całą rodziną Wolnej Europy na takim dużym drewnianym radiu
z klawiszami - przypominam sobie komentarze i nadzieje rodziców...
Szkołę przechodziliśmy świadomi tego, że wdraża nas w system, którego
nie akceptujemy. Do żadnych ZMS-ów nie należeliśmy, kiedyś nawet
wyrzucono mnie z klasy z okrzykiem „ty czarna reakcjo”, bo
wychowawczyni miała polecenie zapisania jakiejś części uczniów, a tu my
- młodzież księdza Gniewniaka - nic. Nasza klasa była zresztą wyjątkowa
- w innych roiło się od aktywistów, a pani dyrektor służyła kiedyś w
Armii Czerwonej i znała osobiście towarzysza Ochaba.
W liceum sióstr niepokalanek mieliśmy dwie lekcje historii - oficjalną,
choć bez nacisku na sprawy ideologii, i tę prawdziwą: przychodziła raz
w tygodniu siostra Krysta, staruszeczka, która siadała zawsze na takim
stopniu i opowiadała historię Polski. Wszelkie złudzenia straciliśmy w
Marcu '68, który przeżyłam już bardzo świadomie: nie dość, że byłam w
maturalnej klasie, to mój brat - wówczas już student - organizował
strajk na swoim wydziale. W grudniu 1970 akurat znalazłam się w
Trójmieście, bo chciałam studiować oceanografię. W 1976 roku, kiedy
były wydarzenia w Radomiu, uczestniczyłam z przyjaciółmi w zbiórce
pieniędzy na pomoc robotnikom, podczas Mszy w kościele na Żytniej.
Podobno zrobiła się z tego draka i prymas Wyszyński interweniował, żeby
nas nie zamknęli... Tu się zresztą kończy mój epizod opozycyjny:
później, kiedy już pracowałam w Laskach, świadomie się w nic nie
angażowałam; chciałam po prostu pomagać najsłabszym - poza polityką.
A ten 1970 rok w Trójmieście? Pamięta Siostra słynną scenę
zatrzaskiwania okien akademików, kiedy robotnicy przyszli wezwać na
pomoc studentów?
Ja okien nie zamykałam, bo mieszkałam z przyjaciółką w wynajętym
mieszkaniu, zresztą w pobliżu spalonego Komitetu Wojewódzkiego.
Studenci rzeczywiście się nie włączali, ale szczerze mówiąc, nie było
takiej możliwości. Nie mieliśmy informacji i nie byliśmy nijak
zorganizowani. Uniwersytet był w Gdyni, akademiki we Wrzeszczu,
komunikacja przerwana... Wszystko wybuchło nagle, pamiętam, że poszłam
na pocztę zadzwonić do mamy i byłam ostatnią osobą, która rozmawiała z
Warszawą. Nikt nic nie wiedział, nie tylko zresztą w Gdańsku. Jakieś
wybite szyby księgarni, jakieś strzały, przed którymi uciekłyśmy do
ciotki na Stare Miasto, bo kolejka w naszą stronę już nie kursowała,
nic nie było wiadomo...
Rozmawiałem kiedyś o kapłaństwie z księdzem biskupem Pieronkiem i
księdzem Michałem Czajkowskim - obaj „urodzili się księżmi” i właściwie
nigdy nie mieli wątpliwości co do swojego wyboru... Wiem, że Siostra
nie planowała swojej przyszłości w Kościele.
Absolutnie nie.
A kim Siostra chciała być?
Weterynarzem, lekarzem, biologiem... Na medycynę nie poszłam tylko
dlatego, że był egzamin z fizyki, a ja z fizyki jestem noga. Na pewno
nie chciałam być zakonnicą, choćby dlatego, że w dzieciństwie nie
bardzo wiedziałam, kto to jest. Jedyne, co miałam zawsze, to ogromna
potrzeba samotności, jakiegoś absolutu, pójścia w czymś do końca. Co
oczywiście wyrażało się w moich wybrykach. Szara rzeczywistość mnie
nudziła.
A propos „wybryków”. Muszę zadać Siostrze pytanie o pierwszą miłość.
Uuuu...
Pytam na razie tylko o pierwszą...
A która była pierwsza? (śmiech) Wiem, że zakochiwałam się parę razy na
studiach, ale czy przed studiami też się kochałam? (Bo to był kolega z
liceum, najpierw się kolegowaliśmy, potem się kochaliśmy, potem to się
rozpadło, i dobrze, bo on jest szczęśliwym ojcem, a ja szczęśliwą
zakonnicą...) Raczej to było na pierwszych latach studiów. Śmiertelnie
kochałam się też w chłopaku, który był starszy i w ogóle nie zwracał na
mnie uwagi. Zrobiłam sobie wtedy pierwsze okulary, bo podobno (tak
mówiły mi koleżanki) powiedział mi „cześć”, a ja nie zauważyłam.
Potem tych miłości było dobrych parę - zresztą polskich i zagranicznych.
Jak dużo jeszcze Siostra może powiedzieć?
No, „dozwolone od lat 18”, zdecydowanie. Ludzie bez poczucia humoru
mogliby się poczuć zbulwersowani.
Ustaliliśmy już, że Pan Bóg ma poczucie humoru.
Panie Michale, niech pan mi odpuści... (śmiech) W każdym razie nie mogę
powiedzieć, żebym nie miała pod tym względem doświadczenia. Co zresztą
mi bardzo pomaga - i w rozumieniu innych, i w trzeźwym podejściu do
własnego celibatu. Co nie oznacza, że jestem wolna od pokus. Ale... nie
żałuję.
Niektórzy byli zresztą bardzo mili. A jeden - potwornie przystojny.
Francuz, niestety nie miał możliwości pozostania w Polsce.
Jak Siostrze szła nauka?
Jeszcze kiedy byłam w liceum w Szymanowie, miałam kłopoty z matematyką.
Byłam tak roztrzepana, że zawsze w którymś momencie myliłam się w
rachunkach - dwa razy dwa robiło się pięć. Jak groziła mi dwója,
pamiętam, że usiadłam i zrobiłam kilkaset takich zadań ze słupkami -
pomogło.
Ale generalnie zawsze uczyłam się bardzo dobrze, co przyprawiało o
mdłości moich braci. Nie dlatego, żebym była bardzo pilna, w państwowym
liceum nawet czytałam książki pod ławką czy pisałam wypracowania dla
kolegów, równocześnie śledząc jakoś tok lekcji. W końcu posadzili mnie
w ostatniej ławce i dali spokój. Na studiach było podobnie: zdarzały
się egzaminy, które zdawałam na czwórkę, nie mając pojęcia o treści
przedmiotu.
Jak?
Po pierwsze, miałam szczęście. Po drugie, byłam dość bezczelna.
Egzaminator z chemii fizycznej (przedmiotu, który był dla mnie
absolutną czarną magią) powiedział, że wie, iż nie mam o tym zielonego
pojęcia, ale daje mi czwórkę, bo kogoś tak bezczelnego jeszcze nigdy
nie widział. Na ochronie przyrody, pedagogice itp. też po prostu lałam
wodę albo starałam się domyślić, o co może chodzić pytającemu.
Przedmioty główne za to kułam bardzo mocno: po prostu mnie
interesowały. Siedziałam w wakacje w bibliotece, czytałam książki w
obcych językach. Zawsze starałam się dojść do końca, dlaczego jest tak,
a nie inaczej.
Co zadecydowalo o wyborze biologii?
Na medycynę nie miałam szans przez tę fizykę. Zostawała weterynaria
albo biologia, bo zawsze zwierzęta mnie fascynowały. Czyli: miłość do
sprawy.
A kiedy Siostra zaczynała studia, to co Siostra zamyślala robić
dalej?
Skończyć studia i więcej wiedzieć. Dopiero w czasie studiów, kiedy już
nawróciłam się na naszą katolicką wiarę (w sensie rzeczywistego jej
przeżywania), zaczęłam myśleć o wstąpieniu do różnych klasztorów. Nawet
myślałam, że przerwę studia, ale na szczęście przyjaciele mnie
powstrzymali. Potem, gdy kończyłam studia, chciałam uczyć. Ale już z
postanowieniem, że to potrwa niedługo, bo wstąpię do klasztoru.
Mówi Siostra o nawróceniu. Ciekawi mnie ten moment (moment, czy też
proces, jaki do niego doprowadził)...
To był na pewno moment, ale na momencie nigdy się nie kończy. Moment
jest łaską, ale potem - jeśli człowiek nie odpowiada na łaskę - to jest
tak jak z ziarnem rzuconym na kamienistą glebę.
A ten moment laski?
Był bardzo konkretny. Miałam praktyki w Mikołajkach (ponieważ
studiowałam hydrobiologię) i wraz z przyjaciółmi świetnie się bawiłam -
wie pan, jak jest na studenckich praktykach... Z początku bardzo mnie
to cieszyło, ale potem miałam już dosyć. Uciekłam, zostawiając swoje
niesporczaki koleżance.
Chwileczkę: co to są niesporczaki?
To są takie śliczne, małe wodne niedźwiadki (po angielsku tak się
zresztą nazywają), widoczne pod binokularem albo pod mikroskopem.
Niektóre dochodzą nawet do 0,8 mm. Są kolorowe i rzeczywiście
przypominają polarne niedźwiedzie, z tym że mają sześć nóżek zamiast
czterech. Żyją sobie wśród ziarenek piasku na plaży albo w wodzie - na
dnie jeziora albo morza. Jak się weźmie trochę piasku i włoży pod
binokular, to widać, jak taki niesporczak łazi po ziarenku piasku,
zupełnie tak, jakby niedźwiedź wchodził na skałę. Hodowałam je być może
jako pierwsza w Polsce - chociaż był jeszcze taki pan w Krakowie, z
którym konsultowałam się, pisząc pracę magisterską, ale on bardziej
pasjonował się niesporczakami, które żyją w kroplach wody na liściach
mchów (ja hodowałam psammona, czyli tego, który żyje między ziarenkami
piasku). Cóż to jest za świat ciekawy: jak pan odgarnie warstwę suchego
piasku na plaży, pod spodem jest warstwa piasku mokrego. I one tam są,
pomiędzy ziarenkami: małe zwierzątka, a nawet roślinki.
Ale to nie niesporczaki spowodowały przełom, tylko bujne studenckie
życie...
Bawiąc się świetnie, odczuwałam stale pewien dysonans. Jak się rzekło,
zawsze była we mnie potrzeba absolutu, czegoś, co jest absolutnie
prawdziwe i jest absolutną miłością. Nie znalazłszy tego wśród różnych
przygód studenckich, znalazłam koniec końców w Chrystusie. Wyjechałam z
Mikołajek i ruszyłam przed siebie - dojechałam aż do Dursztyna na
Podhalu, gdzie miały chałupę (teraz to jest spory klasztor) siostry
niepokalanki. We wsi nie było jeszcze prądu, droga się kończyła, diabeł
mówił dobranoc: przepiękne miejsce. I tam najpierw mieszkałam kątem u
górali, przez jedną noc, której nie zapomnę do końca życia, bo najpierw
przyszedł stary góral i położył się na sąsiednim łóżku, a koło
dwunastej poczułam, że łażą po mnie tabuny pcheł - dom był połączony ze
stodołą i oborą, i jak sobie poświeciłam, zobaczyłam, że jestem cała
czarna. Potem przeniosłam się do sióstr, które zgodziły się mnie
przyjąć, i zaczęłam spędzać czas w absolutnej samotności, chodząc po
górach. Aż w pewnym momencie miałam takie nieprawdopodobne przeżycie
tego, że Bóg jest. Przeżycie ogromnej przestrzeni, która nie jest
pustką. Tylko tyle.
Jesteśmy na górskiej polanie...
Chyba na jakimś szczycie: dla mnie jako prapotomka Kozaka, najbardziej
fascynująca jest otwarta przestrzeń.
A skoro sobie uświadomiłam, że Bóg jest, to zwinęłam manatki i zaczęłam
Go szukać. Najpierw pojechałam do jedynego miejsca, które z Panem
Bogiem mi się kojarzyło - do sióstr niepokalanek z Szymanowa. Do
dzisiaj żyje tam siostra Michalina, moja wspaniała wychowawczyni, którą
poprosiłam o coś do czytania na temat Pana Boga. Dała mi świetnie
napisaną książkę księdza Zuberbiera, coś na kształt katechizmu, tylko
zrozumiałego. Bardzo żałuję, że teraz nie ma takich na rynku - ja,
absolutny ignorant, przeczytałam ją i wiedziałam, o co chodzi. Nie
pamiętam, niestety, tytułu.
Byłam już na ostatnim roku studiów i wiedziałam, że potrzebuję
porządnych rekolekcji. Uzgodniłam z siostrami, że będę u nich uczyła
chemii - kilka godzin przez dwa dni w tygodniu zajmowałam się uczeniem,
a potem miałam ciszę, spokój i swój pokoik w Szymanowie. To wtedy
podciągnęłam lektury - przede wszystkim historie Kościoła, bo miałam
takie wrażenie, że jeżeli mam być katoliczką, muszę poznać korzenie,
uświadomić sobie, skąd się to w ogóle wzięło. Czytałam też mistyków -
zwłaszcza świętą Teresę od Jezusa, z której niewiele rozumiałam, ale
odczuwałam silną fascynację, potem także Mertona - to wtedy
postanowiłam, że zostanę trapistką. I gdy skończyłam studia, a
zorientowałam się, że w Polsce nie ma trapistów, zaczęłam szukać
benedyktynek. Pojechałam do pięknego klasztoru w Żarnowcu, gdzie
wcześniej umówiłam się z siostrami, ale gdy przyjechałam, zobaczyłam
piękne jezioro. Oczywiście nie mogłam się oprzeć pokusie i poszłam się
kąpać. A potem położyłam się na plaży i zrozumiałam, że nie potrafię
zrezygnować z pływania, z wolności. Pan Bóg przegrał walkę -
niewątpliwie dobrze i dla Niego, i dla sióstr, i dla mnie.
Do Żarnowca więcej nie pojechałam, znalazłam natomiast pracę jako
nauczycielka w Drohiczynie nad Bugiem, gdzie zresztą też były
benedyktynki, co uznałam za wolę Bożą. Tamtejsze siostry usiłowały
nauczyć mnie śpiewać, ale nawet benedyktyńska cierpliwość im nie
pomogła. (śmiech) Wtedy jednak też miałam bardzo dużo samotności i
czytałam Pismo Święte, jak leci. A potem już, już miałam wstąpić do
benedyktynek, ale na mojej drodze pojawiła się dziewczynka, którą
trzeba było się zająć. Wybrałam dziewczynkę.
To była jedna z uczennic Siostry?
Tak, chociaż z początku nie byłam tego świadoma - pierwsze dni roku
szkolnego, jeszcze nie znałam uczniów zbyt dobrze. Zobaczyłam ją w
księgarni, bardzo zaniedbaną, w męskiej marynarce po kostki i za dużych
butach na bosych nogach. Zapytałam sprzedawczynię, kto to jest, potem
okazało się, że ją uczę. Ponieważ starałam się żyć Ewangelią na co
dzień - zdecydowałam, że powinnam jej pomóc.
Stanęłam przed dylematem: z jednej strony jest w Ewangelii napisane, że
wszystko, co uczyniliśmy jednemu z tych najmniejszych, Jemu
uczyniliśmy. Z drugiej strony - bardzo chciałam wstąpić do klasztoru
kontemplacyjnego, a trochę trudno wstępować tam z dzieckiem. Akurat
były jakieś wybory, w których nie wzięłam udziału, więc straciłam pracę
i pod koniec roku szkolnego obudziłam się w Drohiczynie bez pieniędzy,
mieszkania i z dziewczynką, którą już wzięłam jako rodzina zastępcza.
Pojechałam więc do Warszawy i przyjaciele znaleźli mi pracę w zakładzie
dla niewidomych w Laskach. Z dziewczynką miałam kłopoty straszliwe,
zupełnie nie wiedziałam, co robić i jak sobie radzić, więc odesłałam ją
do matki z zastrzeżeniem, że będę ją utrzymywać i zabierać na wakacje.
Co to były za kłopoty?
Uciekała z domu, taki mały dziki człowiek, nigdy nie kochany. Dziś obie
się z tego śmiejemy, ale wtedy ona próbowała moje uczucia, a także, na
ile może sobie pozwolić. Wreszcie straciłam cierpliwość, z czego dziś
jest zadowolona, bo twierdzi, że gdybym jej wtedy nie odesłała, po paru
latach trafiłaby na ulicę.
Potem wszystko się ułożyło, Małgosia miała nawet dostać mieszkanie w
Warszawie, ale postanowiła wrócić do matki i pomóc jej w opiece nad
rodzeństwem. I niestety: wyszła fatalnie za mąż, w wieku lat 18, za
pijaka i łobuza. Pierwsze dziecko jej zmarło, a gdy urodziło się
drugie, zabrałam ją tutaj (to już były lata 80., byłam na saksach w
Niemczech, zarobiłam pieniądze) i wynajęłam jej chałupę. I do dziś
utrzymujemy kontakt - Małgosia jest już dorosłą kobietą, matką dwojga
dzieci.
Była ukochanym dzieckiem mojej mamy, która przyjęła ją jak członka
rodziny, a jej dzieci jak swoje wnuki. Potem jednak znowu wróciła do
Drohiczyna, jej matka się nie zgodziła, żebym tam kupiła jakieś dwa
pokoje, więc Małgosia dalej mieszkała w koszmarnych warunkach. Teraz,
kiedy jej dzieci są już duże, ustaliłyśmy, że przeniesie się do mnie do
Brwinowa, żeby przerwać to koszmarne koło biedy i zapewnić lepszy start
dzieciom... A więc mam już wnuki. I to niemałe...
A w Laskach, gdy odesłałam Małgosię do domu, nawiązałam dzięki księdzu
Tadeuszowi Fedorowiczowi kontakt z małymi siostrami.
Zanim o małych siostrach: jak na „nawrócenie” Siostry zareagowali
bliscy?
Przyjaciele ze studiów odsunęli się ode mnie całkowicie. Jak przestałam
pić, uwierzyli, że rzeczywiście coś się we mnie zmieniło, ale doszli do
wniosku, że zwariowałam. Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego moja
najlepsza przyjaciółka, która była niewierząca, odsunęła się tak
totalnie.
Rodzina, gdy zaczęłam codziennie chodzić do kościoła, też stwierdziła,
że mi odbiło. Pamiętam jednak taką scenę, gdy mój młodszy brat
dowiedział się, że rzuciłam palenie (jak pan wie, nie na długo...), i
stwierdził, że rzeczywiście coś w tym jest. Oczywiście nie nawracałam
ich na siłę.
A oni Siostrę?
Były naciski. Zwłaszcza gdy się dowiedzieli, że wstępuję do zakonu. Gdy
byłam u małych sióstr, miałam bardzo ostry konflikt z bratową, która
tłumaczyła mi, jak bardzo krzywdzę matkę. Mama rzeczywiście była bardzo
przeciwna, ale gdy wreszcie znalazłam się u małych sióstr, dostałam od
niej list z przeprosinami. Od tego czasu była mi niezwykle wierna. Od
gotowania pierogów u małych sióstr, przez pranie majtek dzieciom na
koloniach dla niewidomych, przyjmowanie w swoim mieszkaniu kobiet z
więzień, które zapraszałyśmy tam z Tamarą, łącznie z tym, że prawie do
ostatnich chwil życia prowadziła rachunki naszej Wspólnoty. A przy tym,
przez długi czas nie była osobą religijną. Całe lata nie praktykowała,
bo małżeństwo z moim ojcem było drugim w jej życiu - najpierw wyszła za
mąż w czasie wojny, nie przemyślawszy tej decyzji. Próbowała unieważnić
ślub kościelny z tym mężczyzną, miała zresztą podstawy, ale się nie
powiodło. Wobec prawa kanonicznego jestem więc dzieckiem nieślubnym, bo
rodzice nie mieli ślubu kościelnego. Dopiero kiedy zmarł jej pierwszy
mąż, mama powróciła do praktyk (ojciec już wtedy od nas odszedł) i była
bardzo im wierna. Nie w sensie jakiegoś nawiedzenia: jej katolicyzm
realizował się w pomaganiu wszystkim naokoło, przy równoczesnym bardzo
skromnym życiu. Była bardzo prawa i bardzo dobra.
A kiedy właściwie Siostra znalazła się w kręgu Klubu Inteligencji
Katolickiej?
Na studiach, wprowadzona przez kumpla jeszcze ze szkoły, Michała
Wroniszewskiego. Potem poznałam Krzysztofa Jedlińskiego, psychiatrę i
naszego wieloletniego bezinteresownego przyjaciela, który napisał jakiś
artykuł w „Więzi”; artykuł, który strasznie mnie wpienił (dziś już
zupełnie nie pamiętam dlaczego), powiedziałam o tym Michałowi, a ten
mówi: to ja ci tego faceta przedstawię i sama mu to powiesz.
Przepraszam: czyli nawet będąc „poza”, czytała Siostra „Więź”?
Tak.
To znaczy, że ten Kościół cały czas Siostrę ciekawił.
No tak. Poza tym nawet będąc „poza”, chociaż już w trakcie moich
poszukiwań, znalazłam się w takiej grupie modlitewnej związanej z
Taize, do której należeli m.in. Krzysztof Jedliński, Marek i Marysia
Pieńkowscy, Michał Wroniszewski z jego przyszłą żoną, a także Teresa
Kieniewicz. Nasza znajomość wiązała się jeszcze z księdzem Gniewniakiem
i przetrwała - w postaci przyjaźni - do dziś, choć Teresa jest w
Karmelu, Marek jest przewielebnym ojcem przeorem, Marysia katechizuje,
a Michał działa na rzecz dzieci autystycznych.
Ale znamienna była reakcja środowiska kościelnego na moje „nawrócenie”.
Kiedy starałam się zmienić swoje życie, żyć Ewangelią, chodzić do
kościoła, to - trudno się porównywać ze świętym Pawłem, ale zjawisko
jest charakterystyczne - tzw. dobrzy katolicy przyjęli mnie z wielką
ostrożnością. Ciekawe, prawda?
Czemu?
Bo wie pan, co prawda nie robiłam wcześniej jakichś bardzo złych
rzeczy, ale na pewno do obrazu dobrej katoliczki nie pasowałam. A tu
dzieje się coś takiego jak z robotnikami ostatniej godziny: ludzie
mieli poczucie, że tak się bardzo napracowali nad swoim obrazem
pobożnego katolika, potem nagle ktoś przychodzi z zewnątrz i co: on też?
No a co decydowało o poszukiwaniach zakonu? Dlaczego benedyktynki,
dlaczego małe siostry? Rozumiem, że szukała Siostra modlitwy,
samotności...
Myślę, że szukałam czegoś radykalnego. To się ze sobą łączyło: gdy
zrozumiałam, że Bóg jest, zrozumiałam, że mogę żyć tylko dla Niego. Tu
już nie było wątpliwości - co nie oznacza, że dalej nie popełniałam
błędów. Kiedy ktoś przychodzi i mówi, że proszę: oto na jakimś
charyzmatycznym zebraniu modlitewnym nawrócił się ktoś po 20 latach
więzienia i teraz zrobimy go przewodniczącym wspólnoty, mówię
„spokojnie”. Być może on się nawrócił, ale to jeszcze nie znaczy, że
stał się dojrzałym chrześcijaninem. Sama przeszłam wiele i Pan Bóg
wielokrotnie dawał mi klapsy. Początek drogi jest może spektakularny,
ale potem się szuka. Cały czas się szuka.
Znałam tylko dwa zgromadzenia: niepokalanki, które odpadały, i
trapistów - z lektury Mertona. Świat klasztorów był dla mnie czymś
zupełnie obcym. A poza tym (ale było we mnie sprzeczności, nie?)
chciałam być świętą w dżinsach - takim normalnym człowiekiem.
No i na co Siostrze przyszło? Habit wprawdzie niestandardowy, ale
zawsze.
Ale w dżinsach chodziłam do samego końca.
Cały czas przez biografie Siostry przewija się wątek innych, którym
trzeba pomóc. Z braćmi jakiemuś staruszkowi, z księdzem Gniewniakiem...
Tak. Jest też taki ośrodek dla chorych w Łaźniewie, założony przez
księdza Zanattę, orionistę, Włocha z pochodzenia, który zaczął
przyjmować na wczasy w swojej parafii obłożnie chorych. I pamiętam, jak
myśmy z tą „grupą Taize” stwierdzili, że pięknie, tak się tu ładnie
modlimy, ale może zrobimy coś konkretnego. Wszyscyśmy wtedy pojechali
jako wolontariusze do Łaźniewa.
Oto dlaczego nie wychodziły mi te klasztory kontemplacyjne: Ewangelia
przede wszystkim przekładała mi się na pomoc człowiekowi
potrzebującemu. Dopiero we Wspólnocie Chleb Życia spotkało się jedno z
drugim.
Więc jak to było z małymi siostrami?
Adres dał mi ksiądz Tadeusz Fedorowicz. Wyczuwał moją potrzebę życia
ewangelicznego i wspólnotowego, a wiedział lepiej niż ja, że nie nadaję
się do „regularnego” klasztoru kontemplacyjnego. Małe siostry miały
wtedy dom w Częstochowie, tajne łamane przez poufne, bo nie mogłyby
inaczej pracować w fabrykach, chodziły bez habitów...
Formacja u małych sióstr dała mi ogromnie dużo. Właściwie jej
zawdzięczam wszystko, łącznie ze znajomością francuskiego, ktora jest
dziś niezmiernie przydatna. Duchowość niezwykle bliska duchowości
naszej Wspólnoty i nie jestem jedyna, która od małych sióstr przeszła
do Wspólnoty Chleb Życia.
Zdaje się, że miała Siostra dwa podejścia...
Postulat miałam w Częstochowie. Potem wyjechałam na miesiąc do Francji
- zupełnie nie znałam języka i byłam mocno zagubiona - a potem do
Rzymu, gdzie byłam w nowicjacie. Pod koniec grudnia musiałam wrócić do
Polski z powodów rodzinnych, byłam w Częstochowie i tam, niestety,
doszło do - nazwijmy to tak - konfliktu. Nie było przełożonej, która
wyjechała do Włoch, i zastępowała ją siostra, która jest na pewno
wspaniałym człowiekiem, ale na pewno nie ma daru do rządzenia innymi.
Mnie doprowadziła prawie do fioła, wymagając posłuszeństwa w każdej,
najdrobniejszej czynności i chodząc za mną krok w krok. Nie wolno mi
było nawet wychodzić na dwór, choć dom był malutki i dusiłam się w nim.
Jednak miała Siostra kłopoty z posłuszeństwem?
To nie to. Myślę raczej, że ona nie potrafiła zrozumieć drugiego
człowieka - sama była absolutną ascetką i pewnie mierzyła wszystkich
swoją miarą. Odeszłam. Nie wytrzymałam psychicznie i odeszłam, mając
zresztą głębokie poczucie winy.
Wróciłam do Lasek, a po półtora roku wstąpiłam do małych sióstr
ponownie. Pracowałam w Laskach, a potem wyjechałam... pamiętam, że
zaproszenie, na które dostałam paszport, miałam od ojca Jacquesa Loewa,
prowadzącego szkołę wiary w Szwajcarii. W wykupieniu biletu pomogła mi
pani Aniela Urbanowicz, jechałam do Austrii, gdzie miałam przesiadkę.
Wyjechałam w ostatniej chwili, bo w dniu odebrania paszportu otrzymałam
pismo z Pałacu Mostowskich, żebym się tam stawiła - zamiast się stawić,
wsiadłam w pociąg i pojechałam. W Austrii czekałam ponad miesiąc na
pozwolenie małej siostry Madeleine na przyjazd do Rzymu. Dlaczego?
Siostry franciszkanki z Lasek znały bardzo dobrze małą siostrę
Madeleine, zadzwoniły do niej i poprosiły ją, żeby mnie nie
przyjmowała. Nieładnie.
Dlaczego?
Bo odchodząc z Lasek, zostawiłam nie obsadzone stanowisko katechetki.
Chciały mieć katechetkę, więc ówczesna matka generalna po prostu
podłożyła mi świnię.
Wreszcie małe siostry z Austrii, widząc, co się dzieje, nacisnęły na
Rzym i spowodowały mój przyjazd. Pamiętam, że był 1978 rok - pogrzeb
Pawła VI i wybór Jana Pawła I widziałam jeszcze w telewizji
austriackiej. Potem wyruszyłam do Rzymu. Do małych sióstr dotarłam
wieczorem, a rano Polka, która już tam była, obudziła mnie z krzykiem,
że papież umarł. Ponieważ była znaną dowcipnisią, naurągałam jej, że z
takich rzeczy nie robi się żartów. Ale okazało się, że Jan Paweł I
rzeczywiście umarł, i po jakimś czasie znalazłam się wśród tłumu ludzi,
którzy przywitali wybór Karola Wojtyły na placu Św. Piotra. Codziennie
chodziłyśmy tam na piechotę, siadałyśmy na schodkach i siedziałyśmy do
wieczora. Dookoła giełda, ludzie z całego świata oglądają
„L'Osservatore Romano” ze zdjęciami wszystkich kardynałów. Kiedy
ogłoszono wybór, zrobił się moment ciszy, bo nikt nie wiedział, o kogo
chodzi. I ja wtedy, choć było to powiedziane niewyraźnie, zorientowałam
się i zaczęłam krzyczeć dookoła, że papieżem jest Polak. Reakcja tłumu
była nieprawdopodobna, chcieli nas podrzucać do góry, więc dałyśmy nogę
i przyjechałyśmy do Tre Fontane, domu generalnego małych sióstr, gdzie
wezwała nas mała siostra Madeleine. A ja miałam jakiś moment
iluminacji, który powodował, że się w ogóle nie cieszyłam: cały czas
czułam, że ten człowiek będzie potwornie cierpiał.
Mała siostra Madeleine, która znała kardynała Wojtyłę, cieszyła się
ogromnie i powiedziała mi coś w stylu: „A ty jak zwykle osobno;
dlaczego się nie cieszysz?” „Dlatego że on będzie bardzo cierpiał”.
Pamiętam, że zrobiła wielkie oczy i zamilkła.
Następnego dnia wypytywała mnie o narodowość babcia klozetowa. Gdy
dowiedziała się, że jestem Polką, nie chciała wziąć pieniędzy. Papież
pomógł mi też wtedy, gdy skończyła mi się wiza. Przegapiłam termin,
żeby załatwić przedłużenie przez Watykan, i groziła mi deportacja.
Poszłam więc do ministerstwa spraw zagranicznych, gdzie mój paszport
wziął jakiś urzędnik, tłumacząc mi i gestykulując, że w ogóle nic się
nie da zrobić, zniknął na parę godzin, po czym wrócił uśmiechnięty i
powiedział: „Macie szczęście, że papież jest Polakiem”. Ja zaglądam, a
w środku bezterminowa wiza.
Niech Siostra opowie o małej siostrze Madeleine.
Podobno rozpoczął się jej proces beatyfikacyjny - myślę, że absolutnie
słusznie. Miała ogromną wiarę, nie uznawała rzeczy niemożliwych, była
ogarnięta pasją miłości. Ale była w tej miłości ogromnie wymagająca. Na
pewno zaważyła na moim życiu, chociaż zawsze między nami były jakieś
nieporozumienia. Wielcy święci potrafią też robić wielkie błędy. Mała
siostra Madeleine wydawała decyzje szybko i stanowczo, miała chwile
zniecierpliwienia, więc zawsze towarzyszyła jej mała siostra Jeanne,
która zwykłe ją łagodziła. W rok później, gdy byłam już w Austrii, po
kilku miesiącach bardzo ciężkiej choroby (mała siostra Madeleine
podejrzewała mnie nawet, że celowo ukryłam gruźlicę)...
A to była gruźlica?
Nie, guz, który wyrósł mi pod pachą, i to wielkości główki niemowlęcia.
Nie wiadomo było, co to jest: nowotwór, gruźlica... Byłam tak słaba, że
nie potrafiłam ręki podnieść, potwornie mnie to bolało i było
nieprzyjemnie, bo podejrzewano mnie o zatajenie choroby przed
przyjazdem. Tymczasem z Polski przyjechała ta siostra, z którą miałam
konflikty, i ona też dolewała oliwy do ognia: że i ona by chciała
trochę poleżeć. Tu jednak ostro wkroczyła lekarka, wspaniała wietnamska
siostra, która dokonywała cudów, żeby nas czymś zająć (byłyśmy takie
dwie weteranki, leżące kilka miesięcy). Wywoziła nas na plażę, nawet
gotowała jakieś wietnamskie potrawy, żebyśmy cokolwiek jadły - sama
kiedyś była ciężko chora, więc dobrze nas rozumiała. W końcu trafiłam
do szpitala, gdzie mnie zoperowano. I okazało się, że to był wirus
kociego pazura (w Austrii podrapał mnie kot). Bardzo rzadka choroba -
ojciec, który miał czterdzieści lat praktyki mówił mi, że w życiu nie
miał takiego przypadku, choć oczywiście czytał o nim w podręcznikach. A
że kot był austriacki, to siostry z Austrii czuły się w obowiązku
zaprosić mnie na rekonwalescencję. Siedziałam w Alpach, w Mariazell,
chodziłam po górach, i wtedy właśnie była pierwsza pielgrzymka Papieża
do Polski - śledziłam ją w telewizji austriackiej, widząc oczywiście
dużo więcej niż widzowie w Polsce.
Pamiętam taką scenę, gdy z Mariazell przyjechałam pod Wiedeń, gdzie
małe siostry miały niewielkie gospodarstwo i gdzie zwykle zatrzymywała
się mała siostra Madeleine po drodze do krajów Europy Wschodniej. Nie
zapomnę tego do końca życia: zrobiła spotkanie ze wszystkimi małymi
siostrami, ja też tam byłam jako nowicjuszka, rozmawiałyśmy o tym, że
małe siostry nie mogą przyjmować stanowisk „sióstr PCK” (pielęgniarek
domowych), bo nie można odpłatnie robić dobrych uczynków. Ja wtedy
powiedziałam, że być może w Polsce jest inna sytuacja, ponieważ poziom
tych pielęgniarek był straszliwy i chorzy rzeczywiście powinni być
lepiej obsługiwani. A że ja sama miałam ochotę właśnie na podobną
pracę, mówiłam, że może to jest miejsce na świadectwo małej siostry.
Wtedy mała siostra Madeleine potwornie mnie zrugała. I ja wyszłam z
tego zebrania.
O ósmej rano następnego dnia szłam przez podwórze, mała siostra Jeanne
mnie zawołała, za nią szła mała siostra Madeleine, która mnie
przeprosiła. Mnie - nowicjuszkę, gówniarę - przeprosiła. A przecież
miała prawo mnie zrugać: założycielka, autorytet jakąś młodą siostrę...
Ale to Siostra miała wtedy rację.
Tak myślę. Parę lat później zresztą małe siostry w Polsce zostały
pielęgniarkami. Uznawałam jednak jej prawo do ostatniego słowa - w
końcu miałam być posłuszna. Jednak fakt, że mnie przeprosiła, dał mi
dużo więcej niż cała ta historia.
Jean Vanier napisał we wstępie do jej biografii: „Dzieło Boże może
się w nas objawić w sposób doskonalszy, gdy ujawniają się wady i
niekonsekwencje w nas tkwiące”...
A potem była kolejna bardzo trudna sytuacja: wróciłam do Polski i
zbliżał się okres czasowych ślubów. Jeszcze w Rzymie, kiedy przyjechała
ta Polka, moja mistrzyni nowicjatu pytała mnie: „Małgorzata, powiedz,
czemu ona tak się ciebie czepia?” I gdy zbliżał się termin moich
ślubów, przyjechała do Polski także mała siostra Madeleine, od której
decyzji zależało, czy będę do ślubów dopuszczona. I ona powiedziała
„nie”. To było w Częstochowie. Wyszłam, poszłam na Jasną Górę,
pomodliłam się, wróciłam i powiedziałam: „Dobrze, ja się z tym godzę,
tylko proszę mi powiedzieć dlaczego”. Siedziały razem w pokoju - mała
siostra Jeanne i mała siostra Madeleine - i pamiętam, jak soeur Jeanne
zwróciła się do soeur Madeleine: „A czy ty kiedykolwiek słyszałaś
jakieś zarzuty przeciwko niej?” Ale ponieważ zorientowała się, że takie
rozmowy nie powinny się toczyć w mojej obecności, więc poprosiła, żebym
wyszła. A następnego dnia rano zostałam wezwana ponownie, była tam też
ta mała siostra z Polski, której nakazano mnie przeprosić. Otrzymałam
też zadośćuczynienie: mogłam sobie wybrać termin ślubów czasowych i
dom, w którym chcę mieszkać. A więc: decyzja raz wydana, i to przez
założycielkę, mogła zostać cofnięta.
Pamiętam inne sceny, świadczące o klasie małej siostry Madeleine. W Tre
Fontane, kiedy rozlegał się dzwon, wiadomo było, że trzeba natychmiast
biec, bo dzieje się coś ważnego. Ja już byłam chora, ale jeszcze nie
leżałam, rozległ się dzwon, więc wszyscy rzucili swoje zajęcia i biegli
jak opętani na wezwanie. Okazało się, że wali się podcinane przez
robotników drzewo - chodziło o to, żeby je podeprzeć. Mała siostra
Madeleine stała i poganiała biegnących: prędzej, prędzej, prędzej. Było
nas ze sto, ale gdy ja przebiegałam obok niej, złapała mnie za habit:
ty nie, ty jesteś chora. W całym tym tłumie, przy jej zajęciach
(przecież ona nie tylko mną się zajmowała, wiadomo - miała cały świat
na głowie...), w sytuacji zagrożenia, skojarzyła, że ta nowicjuszka nie
może wykonywać ciężkich prac. A miała wtedy pod osiemdziesiątkę.
Pamiętam jej oczy, nieprawdopodobne: oczy świętej i oczy dziecka.
Potrafiła się ogromnie cieszyć z drobiazgów. Kochała życie, kochała
swoje siostry. Miała niezwykłą uwagę na drugiego człowieka, na kogoś,
kto jest potrzebujący, chory. To ona przecież wymyśliła, żeby wszystkie
małe siostry uprawiały codziennie gimnastykę w Tre Fontane. Była tam
sala gimnastyczna, nawet z przyrządami do fizykoterapii, i to przy
całym, rzeczywistym ubóstwie. To ona wymyśliła, że młode siostry, które
przychodzą ze świata, są nie przyzwyczajone do noszenia spódnic, i
pozwoliła na noszenie dżinsów i bluzy z krzyżem, jako stroju
nowicjuszek.
Kiedy odchodziła Siostra od małych sióstr, nie czuła Siostra, że
zawodzi?
Nie. Kościół w swojej mądrości wprowadził śluby czasowe i śluby
wieczyste. Śluby czasowe są w dalszym ciągu okresem próby. Jeśli
Kościół nie uznaje opuszczenia zgromadzenia po wypełnieniu ślubów
czasowych za grzech (zresztą to jest konkretna umowa z Panem Bogiem: na
trzy lata, ale umowa, której dopełniłam), to nie mam wyrzutów sumienia.
Uważam, że postapiłam uczciwie.
Coś podobnego przeżywała Matka Teresa, kiedy odchodziła od
loretanek. Przecież bardzo je kochała...
Tak jak ja małe siostry. Jeśli jest we mnie coś dobrego, to w dużej
mierze przez ich formację.
Wiem, że rozstanie odbyło się „pokojowo”, a zaprzyjaźniona mała
siostra mówiła mi, że jest Siostra bardzo dobrze wspominana.
Ostatnio dostałam kilka pozdrowień, które bardzo mnie wzruszyły. Jedno
od mojej dawnej współnowicjuszki, która dziś jest w Libanie, jedno
stąd, a jedno z Rzymu, gdzie odbywał się Kongres Ruchów Katolickich -
ogromne przeżycie także dla naszej wspólnoty. Niestety nie mogłam
pojechać, bo umierała moja mama, ale byli nasi założyciele i niezwykle
szczęśliwi opowiadali potem, że po jednej stronie Ojca Świętego byli
posadzeni kardynałowie, a po drugiej przełożeni i założyciele nowych
wspólnot (kardynał Macharski, po tylu latach od ich spotkania,
rozpoznał i ciepło przywitał naszego Pascala). W sercu Kościoła! A
skoro oni tam siedzieli, to wraz z nimi i my, i wszyscy nasi nędzarze.
Przy okazji nasi założyciele odwiedzili Tre Fontane i stamtąd przesłali
mi także pozdrowienia od małej siostry Jeanne. Kolejny przykład tego,
że Kościół jest naprawdę wspólnotą. Że jeśli ktoś zmienia swoją drogę,
to nie oznacza, że to źle.
Więc czego brakowało: małym siostrom czy Siostrze?
Mnie. Bo Pan Bóg powołał zgromadzenie małych sióstr takie, jakie ono
jest - z ich otwartością dla wszystkich ras i religii, i z
najróżniejszymi pomysłami na realizację ich powołania. Po prostu w
pewnym momencie zaczęłam zauważać, że mnie w ich regule brakuje
bezpośredniej i konkretnej pomocy ludziom potrzebującym. Jest to przede
wszystkim zgromadzenie kontemplacyjne. W sytuacji, jaka panowała wtedy
w Polsce - komunizmu, a nawet stanu wojennego, ogromnej nędzy
materialnej i duchowej - uważałam, że należy coś zrobić, nawet coś
małego, ale konkretnego - dla drugiego człowieka. I to już wychodziło
poza powołanie małej siostry.
Mój kłopot narastał. Mieszkałam wtedy w Szewnej i widziałam ogromne
potrzeby sąsiadów. Trzeba było nocować u umierającej przez dziewięć
miesięcy staruszki, która była zupełnie samotna, bo zostawiła ją
rodzina. Fakt, że nie wracałam na noc prawie przez wszystkie dni
tygodnia, był dla sióstr bulwersujący. A skoro tak, to powiedziałam
sobie, że muszę odejść. Kończył się termin moich ślubów czasowych, więc
zgłosiłam się do przełożonych i powiedziałam, że nie będę ich odnawiać.
Na pewno taka sytuacja rodzi napięcia, choćby dlatego, że ludzie się do
siebie przywiązują. To nie jest tak, że zgromadzenie zakonne jest
zbiorem kołków w płocie bez uczuć. Odejście wiąże się z jakimś bólem, i
to obu stron.
Wzajemne emocje u mieszkańców klasztoru widać choćby w „Dziejach
duszy” Małej św. Teresy.
Kiedy odchodziłam od małych sióstr, poprosiłam o rozmowę ze wszystkimi.
Było tam sporo młodych kandydatek, a że ja byłam u małych sióstr lat
parę, nie chciałam, aby powstały w nich jakieś wątpliwości co do
słuszności ich wyboru. Wyjaśniłam, że nie mam absolutnie żadnych
zastrzeżeń do tego zgromadzenia, że nie odchodzę dlatego, że coś mi się
przestało podobać, tylko dlatego, że postanowiłam wybrać inną drogę.
A potem, po raz kolejny w swoim życiu, została Siostra bez pracy i
bez mieszkania.
Kolejny moment zaczynania na nowo. O ile sobie przypominam, dostałam od
małych sióstr trochę pieniędzy na pierwsze dni życia. A następnie
zatrudniłam się jako sprzątaczka w pewnym klasztorze męskim - to była
pierwsza z brzegu praca, jaką udało mi się dostać.
Pouczające doświadczenie?
Nie byłam już znowu taka malutka naiwna, więc zdawałam sobie sprawę, że
ubóstwo, w którym żyją małe siostry, nie jest, powiedzmy to tak,
powszechne w zgromadzeniach zakonnych. Nie mogę więc powiedzieć, że
byłam zgorszona poziomem życia - wiedziałam mniej więcej, czego się
spodziewać. Owo miejsce nie odpowiadało mi przede wszystkim ze względu
na stosunek kapłanów, u których sprzątałam w pokojach, nie tylko do
osoby sprzątającej, ale też do innych pracowników. Był tam starszy pan,
świecki, zatrudniany „na czarno” i bardzo nisko opłacany.
Otworzę nawias: czy organiści i kościelni nie powinni założyć
związku zawodowego, by bronić się przed nie tak znowu rzadkim wyzyskiem
proboszczów?
Myślę, że powinni. Choć myślę też, że w ostatnich latach sytuacja
zmieniła się na lepsze.
Nie traktowałam tej pracy jako czegoś stałego. Drażnił mnie jednak
paternalizm kapłanów. Owszem, byłam tylko sprzątaczką, ale przecież
kobietą.
I to po wyższych studiach.
Tego nie musieli wiedzieć. Myślę, że sam fakt różnicy płci powinien
zobowiązywać do jakiegoś elementarnego szacunku. Mówiłam już panu, że
ksiądz Popiel zawsze puszczał mnie pierwszą przez drzwi i elegancko
całował w rękę. Myślę, że było w tym coś charakterystycznego: ci
obcesowo traktujący mnie księża pewnie nie do końca przemyśleli swoje
relacje z kobietami; bali, się ich, traktując je jak zagrożenie.
Oczywiście problem nie był w kobietach, tylko w nich samych.
W związku z powyższym skończyłam tę pracę. Wynajęłyśmy wraz z Tamarą
poddasze w Zielonce pod Warszawą. Bez ogrzewania, wody, z toaletą na
dole. Tamara zatrudniła się na poczcie...
Chwileczkę, bo na scenie wreszcie pojawia się Tamara. Jak się
poznałyście?
Tamara przyjechała za mną z Ostrowca - chciałyśmy coś robić razem. A
jak się poznałyśmy? Tego już nie pamiętam. Ona twierdzi, że to było
jakoś przypadkowo: zderzyłyśmy się na drodze, któraś zażartowała... Na
pewno była wówczas daleko od Kościoła, ale miała ogromną zdolność do
miłości i wielką chęć naprawienia świata. Do dziś jest niezwykle
wyczulona na zło i ma charyzmat do kochania bliźnich w sposób tak
bardzo kobiecy, delikatny. W Szewnej mieszkała niedaleko i bardzo
często odwiedzała mnie u małych sióstr, przynosząc warzywa ze swojego
ogrodu. A kiedy wyjechałam do Warszawy, postanowiła pójść ze mną.
Zupełnie nie miałyśmy pomysłu, co robić, poza tym, że najpierw
musiałyśmy przeżyć. Tamara trafiła na tę pocztę, a ja zostałam
sprzątaczką u piekarza, co mi o wiele bardziej odpowiadało niż klasztor
męski. Atmosfera była normalna, pomocnicy piekarza usiłowali mnie
podszczypywać, ale dałam jednemu w pysk, więc nabrali do mnie ogromnego
szacunku. Czułam się jak rybka w wodzie, ale była to bardzo ciężka
praca, której ze względu na chory kręgosłup nie mogłam długo wykonywać.
Chciałam więc zostać katechetką, szukałam wszędzie i w końcu
przypomniałam sobie o księdzu, którego znałam jeszcze z Lasek -
Stanisławie Hoince. Poszłam do niego i zapytałam, czy nie miałby
jakiejś roboty. Jak mnie zobaczył, zatarł rączki i powiedział, że
miałby.
Ksiądz Hoinka był wówczas duszpasterzem niewidomych i borykał się z
wielkim problemem. Wśród jego przyjaciół niewidomych było wiele osób
starszych, schorowanych, samotnych, często wręcz umierających z głodu -
bo nie miał kto im dać jeść. On woził tym ludziom obiady, ale sam nie
był w stanie wszystkich obsłużyć. Tym bardziej że należała do niego nie
tylko posługa sakramentalna, ale też mnóstwo innych obowiązków:
nagrywał Pismo św. na kasety, namawiając zresztą do tego aktorów (stąd
moja znajomość z niektórymi, np. z Maciejem Rayzacherem); robił
wspaniałe rzeczy w niezwykle prymitywnych warunkach. Zgodziliśmy się,
zapłata była zresztą niezwykle skromna, pozwalająca na przeżycie
(czasem dostawałam jeszcze coś z darów - to było na Piwnej, gdzie
mieścił się Komitet Prymasowski i gdzie dożywiano mnie po przyjaźni).
Gdy zaczęło się na dobre, okazało się, że to jest praca dla dwóch, więc
Tamara rzuciła swoją idiotyczną pracę na poczcie i przeniosłyśmy się do
Warszawy, do takiej niewidomej pani, u której w zamian za pomoc
miałyśmy pokój. Tamara miała większy dar do pracy z młodszymi
niewidomymi, często samotnymi, zagubionymi, ale towarzyszyła mi też w
moich odwiedzinach u starszych - nieraz chorych psychicznie, bardzo
trudnych w kontakcie. I tak to trwało bardzo pięknie parę lat.
Organizowałyśmy kolonie dla dzieci z rodzin niewidomych, przy
współudziale kleryków, a także Maćka Rayzachera...
A co na to Mama?
Doszła do wniosku, że musi akceptować wszystkie moje szaleństwa i
dzielnie je akceptowała. Jeździła na te kolonie, prała majtki, pieluchy
(bo brałyśmy także niemowlęta); występowała jako główna babcia
kolonijna. Jeździłyśmy albo do Ostrowca, albo do Marek pod Warszawą,
gdzie KIK miał jakąś chałupę, albo w góry, gdzie coś wykombinował
Maciek. Niektórzy z tamtych kleryków są dziś świetnymi księżmi, z
którymi bardzo się przyjaźnię. Żeby pojechać opiekować się małymi
dziećmi, trzeba było naprawdę chcieć. Chwały zewnętrznej nie przynosiło
to żadnej, a pracy było mnóstwo.
A potem wyleciałyśmy z hukiem z duszpasterstwa. Na Piwnej zmieniła się
matka generalna i nowa generalna robiła porządki - zaczęła od robienia
porządku z nami... Poprosiła zarówno Komitet Prymasowski, jak i
duszpasterstwo niewidomych o ograniczenie kontaktów zewnętrznych. To
było drugie piętro klasztoru, a tu ciągle tłum ludzi - uznała, że
mieszanie świeckości z zakonnością nie może mieć miejsca. Problem był
niezwykle delikatny i rozumiem, że mogłyśmy działać komuś na nerwy: oto
dwie świeckie dziewczyny, w dodatku nie zawsze mające buzie w ciup,
robią rzeczy zastrzeżone dla osób w habitach. Ten sam problem, który
wynika w tej chwili z usytuowaniem mojej osoby wobec tradycyjnych
zgromadzeń zakonnych. Niemożność zrozumienia, że każdy ma swoje
powołanie i że mandatu na dobre uczynki nie ma tylko jedno zgromadzenie.
Ksiądz Hoinka został zmuszony do dania nam wypowiedzenia. I wtedy po
raz pierwszy i ostatni w życiu miałam proroczy sen. Wyjechałyśmy z
Tamarą w końcu sierpnia na urlop - wreszcie. Wakacje zawsze były
najtrudniejsze, bo nasi wolontariusze szli na pielgrzymki i chorzy
zostawali bez opieki. Pamiętam, że raz nawet mówiłam o tym przy okazji
wizyty Matki Teresy na Piwnej. Kościół wypełniony po brzegi, ona mówi:
„Kalkuta jest tutaj”, więc zdobyłam się na odwagę, wzięłam mikrofon i
powiedziałam, że jest okazja, żeby pomóc. Na kilkaset osób obecnych w
kościele zgłosiło się parę...
Tym razem jednak udało się nam wyjechać. Ostatniego dnia przed końcem
urlopu Tamara obudziła mnie rano, bo trzeba było pędzić do pociągu, a
ja byłam na nią wściekła - miałam sen i to sen realistyczny, co jest
niezwykłe, bo mnie się nigdy nic nie śni. Śniło mi się, że wyrzucają
nas z Piwnej, że nie wolno nam się widywać z księdzem Hoinką, ale
dostajemy jakiś dom w górach koło Zawoi. Tylko że koło domu jest
przepaść i ja postanawiam zbudować nad nią most. Ktoś przerzuca jedną
belkę, która nie sięga do drugiego końca przepaści. Ale ja zaczynam iść
po tej belce... i w tym momencie obudziła mnie Tamara.
Nie wiedziała, czemu jestem taka wściekła, więc opowiedziałam jej sen.
Na zasadzie anegdoty, bo raczej nie wierzę w sny. Ale dzień później
znalazłyśmy się w Warszawie i ksiądz Hoinka powiedział nam, że nas
wyrzucają. A potem rzeczywiście dostałyśmy dom w okolicach Zawoi.
A co z belką?
Ja sobie tłumaczę to tak: „nie wiesz, Małgosiu, dokąd cię ta droga
zaprowadzi”. Bo nie wiem...
Piwna to był bardzo ważny etap, który nam Pan Bóg wyznaczył. Starałyśmy
się z Tamarą dużo modlić, często chodziłyśmy na adorację do kościoła
jezuitów, co - myślę - też wprawiało niektóre siostry w zdziwienie. No
bo tego już za wiele, a Tamara w dodatku zawsze była bardzo ładna i
świetnie się ubierała (w dodatku z byle czego, pamiętam, jak mój brat
przyniósł nam kiedyś swój stary ślubny garnitur - Tamarze było w nim
świetnie i pani z furty na Piwnej mówiła, że Tamara zawsze taka
elegancka). Więc fakt, że waliła na tę adorację nie w worku pokutnym,
tylko w czerwonej, wesołej sukience, też był irytujący. Pamiętam, jak
taka babcia, chora psychicznie, która świetnie widziała, ale
twierdziła, że jest niewidoma, na widok czerwonej spódnicy Tamary
oniemiała do tego stopnia, że wszystko się wydało.
Ale to wtedy, w duszpasterstwie, nauczyłyśmy się tego, że jeśli się
poda komuś rękę i powie mu się: nie jesteś samotny, bo masz w nas
przyjaciół, to musi to być naprawdę. Zaczęłyśmy rozumieć, co to znaczy
kochać człowieka i być wiernym w tej miłości.
„Jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś” - tłumaczył Lisek Małemu
Księciu.
Dokładnie tak. Stałyśmy się dla tych ludzi jedynymi przyjaciółmi i
często to my odprowadzałyśmy ich na cmentarz. Z tym zresztą wiąże się
zabawna historia. Opiekowałam się umierającą na raka ciotką Maćka
Rayzachera w Berlinie Zachodnim (wzięłam sobie urlop z duszpasterstwa,
żeby zarobić trochę pieniędzy i móc wesprzeć moją wychowankę), która
zmarła w mojej obecności. Pochowano ją w Warszawie, Mszę odprawiał
ksiądz Hoinka, który - pewnie na życzenie rodziny, chcącej podziękować
mi za opiekę - palnął, że ten dzisiejszy pogrzeb jest moją zasługą.
(śmiech) Konsternacja i śmiech były powszechne.
Były i inne prześmieszne historie. Znałyśmy dwóch panów Stefanów. Jeden
z nich, uroczy człowiek, któremu woziłyśmy posiłki, bardzo zaprzyjaźnił
się z Tamarą i prosił ją, by pochowała go trzy dni po śmierci, bo bał
się, żeby nie być w letargu. Ale zanim wiadomość o jego śmierci do nas
dotarła, to jego rodzina szybciutko urządziła pogrzeb, żeby przejąć
mieszkanie (oczywiście za życia Stefana nawet palcem nie kiwnęła, żeby
się nim zająć). Parę dni później wchodzimy na Piwną, przy furcie siedzi
siostra przy telefonie i mówi: pani Tamaro, pan Stefan do pani dzwoni.
Zanim sobie uświadomiła istnienie drugiego pana Stefana, było z nią
kiepsko.
Na Bednarskiej mieszkała urocza starsza pani, którą żywcem zżerały
pluskwy. Hodowała gołębie, my walczyłyśmy z tymi pluskwami, a ona
opowiadała nam swój życiorys. Była śpiewaczką operową, mąż - oficer
wojska polskiego - zginął w czasie wojny, ale zdaje się, że ona za
bardzo po nim nie płakała. Opowiadała, że po jednym z przedstawień, mąż
był wtedy w delegacji, pojawił się na scenie wielbiciel z koszem
kwiatów, następnie zaproponował, że odwiezie ją do domu, odwiózł, męża
nie było, więc wszedł na górę, zaczął rozmowę, a następnie wysunął
dalsze propozycje. I ona... odmówiła. „I wiesz co, Tamarka? Tak
naprawdę, to do dzisiaj żałuję”, (śmiech) Miała ponad 80 lat i
wspominała historię grubo sprzed wojny.
Ale nagle musiałyście tych ludzi opuścić.
I to było straszne. Próbowałam negocjować z matką generalną, tłumacząc
jej, że ci ludzie zostaną bez opieki, bo my bez żadnej bazy materialnej
nie damy rady z taką działalnością. Ale to nie był żaden argument i
negocjacje do niczego nie doprowadziły.
Obie się pochorowałyśmy, zwłaszcza że było to załatwione w sposób
bardzo brzydki. Oskarżano nas, że do naszego wielkiego przyjaciela pana
Adama, który ważył ponad sto kilo, przyprowadzałyśmy homoseksualistów -
a ja po prostu prosiłam mojego brata albo Maćka Rayzachera o pomoc przy
podniesieniu pana Adama do mycia. A kiedyś, gdy przyszłam do księdza
Hoinki do spowiedzi i spytałam na furcie, czy mogę wejść na górę,
odpowiedziano mi: „nie, bo potem giną rzeczy”. Poczułam się jak
spoliczkowana i do tej pory myślę, że nas skrzywdzono.
Znowu znalazłyśmy się bez środków do życia, więc aby przeżyć,
zaangażowałyśmy się do prywatnej agencji opiekuńczej, gdzie
zajmowałyśmy się dziećmi i staruszkami, tym razem za pieniądze. Tamarę
od dawna poruszał widok bezdomnych, którzy przychodzili na Piwną i
przesiadywali w kościołach - u jezuitów, w katedrze, aż do ostatniej
Mszy. Myślałyśmy, co tu dla nich zrobić. Dzięki Maćkowi Rayzacherowi
udało nam się nawiązać kontakt z młodym człowiekiem, wychowawcą grupy
kobiet przebywających w areszcie na Rakowieckiej. Zasadniczo to męskie
więzienie, areszt śledczy, ale była tam grupa kobiet z wyrokami, które
trzymano do jakichś prac, a którymi zajmował się wspaniały, zwłaszcza
jak na owe czasy, wychowawca. Dzięki niemu panie nie musiały chodzić w
więziennych uniformach, tylko w swoich własnych ubraniach. Dzięki
niemu, jako przedstawicielki bodaj Ligi Kobiet, mogłyśmy wejść do
więzienia i trochę pomóc tym dziewczynom. Zorganizowałyśmy nawet
wycieczkę na Zamek Królewski, to był Wielki Tydzień i stawałam na
głowie, żeby przy okazji umożliwić im kontakt z kapłanem (wtedy jeszcze
nie było kapelanów więziennych). Nie znalazłam niestety nikogo, kto
chciałby podjąć ryzyko.
Panie siedziały tam w strasznych warunkach, w piwnicy, w sali
trzydziestoosobowej. Kiedy wychodziły na przepustkę, bardzo krótką,
zazwyczaj nie miały dokąd pójść, więc brałyśmy je do mamy do mieszkania
albo do kawiarni, żeby choć przez chwilę miały kontakt z normalnym
światem. Później jedna, dwudziestoletnia dziewczyna, która dostała
warunkowe zwolnienie, jakiś czas mieszkała z nami. Miała mamę
alkoholiczkę, ojca zboczeńca, a sama w śledztwie przesiedziała osiem
miesięcy w ciemnej celi, więc była półnormalna. U nas podjęła pracę, a
potem przeniosła się do swojego chłopaka, co się niestety źle
skończyło, bo okazał się łobuzem...
Próbowałyśmy zaczepić się przy powstającym wówczas duszpasterstwie
więźniów na Deotymy, ale ksiądz Sikorski nie zgodził się na
udostępnienie nam salki w sobotę na picie kawy. Przestawałyśmy też
wyrabiać fizycznie, bo nocami cały czas wynajmowałyśmy się jako te
opiekunki. I wtedy znowu przyszedł z pomocą Maciek Rayzacher, który
skontaktował nas z Zofią Romaszewską.
Pani Zofia miała jakieś „solidarnościowe” pieniądze dla tych, którzy
zajmują się więźniami, i po dłuższej rozmowie przyznała nam stypendium,
które pozwoliło nam zrezygnować z nocnych dyżurów i zacząć myśleć o
zorganizowaniu domu dla bezdomnych kobiet. Wkrótce spotkałyśmy księdza
Orlikowskiego, palotyna, który odprawiał Msze u sióstr Matki Teresy z
Kalkuty, nie brzydził się bezdomnymi i też chciał coś dla nich zrobić,
więc w parę osób założyliśmy Katolickie Stowarzyszenie Pracy i Nadziei.
Był rok 1989. Ksiądz Orlikowski kupił dom w Pieńkach pod Warszawą, przy
trasie katowickiej, zebrał tam bezdomnych, ale dojeżdżał do nich co
parę dni, więc zaraz wszyscy byli pijani.
Postanowiłyśmy przenieść się tam na lato i poprowadzić ten dom.
Miałyśmy już na tyle rozumu, żeby wynająć sobie pokój u sołtysa, ale
całe dnie spędzałyśmy z nimi. Włos nam z głowy nie spadł, choć wszystko
to byli ludzie dość przerażający (dziś na szczęście takich już nie ma),
którzy wcześniej mieszkali w kanałach: oprócz paru schronisk
Towarzystwa Pomocy im. Brata Alberta nie było miejsc, gdzie bezdomni
mogliby pójść.
A wreszcie jakimś cudem dowiedziałyśmy się, że siostry zmartwychwstanki
opuszczają dom w Bulowicach. I przy pomocy Maćka Rayzachera i Ksawerego
Jasieńskiego (lektora radiowego, którego siostra była matką generalną
zmartwychwstanek, zaprzyjaźnionego z księdzem Hoinką i nagrywającego z
nimi książki dla niewidomych) rozpoczęłyśmy negocjacje. Jednocześnie
dostałyśmy zaproszenie do Belgii, gdzie miałyśmy poznać kilka ośrodków
zajmujących się bezdomnymi. Niedługo przed wyjazdem miałyśmy
konferencję dla pracowników socjalnych na Pradze o naszej pracy wśród
kobiet w zakładzie karnym. Po tej konferencji podszedł do mnie młody
chłopak i powiedział: „a wiecie co, tutaj mam coś, co może was
zainteresować”. I podał mi adres Wspólnoty Chleb Życia.
Czy był to anioł?
Być może. W każdym razie napisałam do Wspólnoty i tuż przed wyjazdem
dostałam odpowiedź. Marie-Annick, żona Pascala, napisała, że będzie w
Belgii w tym samym czasie, co my.
A co było w tym waszym pierwszym liście?
Parę słów. Że interesuje nas, co robi Wspólnota Chleb Życia, i że
chcemy założyć dom dla bezdomnych. Nic więcej, a zwłaszcza żadnych
deklaracji, bo kompletnie nie wiedziałam, do kogo piszę. Spotkałyśmy
się z Marie-Annick, która od razu chciała nas wziąć do Francji. Wtedy
jednak potrzebne były zaproszenia, a poza tym byłyśmy z Tamarą „gołe i
wesołe” - przyjechałyśmy do Belgii z księdzem Orlikowskim i nie
miałyśmy pieniędzy na dalsze podróże. Wróciłyśmy więc do Polski i
dopiero wtedy mogłyśmy skorzystać z zaproszenia Wspólnoty, która także
opłaciła nam podróż. (A w tym czasie Maciek wciąż negocjował z
siostrami zmartwychwstankami). Pojechałyśmy do Normandii, gdzie w
Sommervieu jest dom generalny Wspólnoty - w życiu nie było mi tak
zimno, jak tam... W sąsiednim pokoju umieszczono Węgrów, co świetnie
pokazuje geograficzną i polityczną świadomość naszych kochanych braci i
sióstr: uznali, że jesteśmy prawie z tego samego kraju, więc się
dogadamy.
Byłyśmy we Francji czas jakiś, zwiedzając domy Wspólnoty. Odwiedziłyśmy
Lisieux, gdzie jest noclegownia dla mężczyzn, i modliłyśmy się przy
grobie św. Teresy od Dzieciątka Jezus o trzy rzeczy. Wspólnota opłaciła
nam podróż, ale nie dała kieszonkowego (bo z jakiej racji?), więc
prosiłyśmy o papierosy, kartkę pocztową, którą chciałyśmy wysłać do
naszego przyjaciela Adama, i o dom. Wróciłyśmy do schroniska i po
obiedzie jeden z mieszkańców, który wcześniej widział nas w Sommervieu,
powiedział: „a, wy palicie papierosy, pewnie nie macie”, po czym dał
nam paczkę marlboro. Za chwilę podszedł drugi: „chciałbym coś wam
podarować, ale nie mam co, może przyjmiecie tę kartkę z Lisieux?”
Jeszcze nie kojarząc tych faktów, poprosiłam przełożonego o pozwolenie
zadzwonienia do Polski, do Maćka. A ten mówi: „świetnie, że dzwonisz,
nie mogłem cię namierzyć, siostry zgodziły się odstąpić dom”.
Natychmiast wróciłyśmy do Polski, umawiając się z Pascalem, że teraz on
przyjedzie, a my zorganizujemy mu jakieś spotkania (przyjechał i
wygłosił konferencje w Krakowie i Warszawie). Dom w Bulowicach był
jeszcze kompletnie pusty. Pieniądze na rozruch - chyba sto dolarów -
dała nam znowu pani Zofia Romaszewska. W mieszkaniu mojej mamy
zrobiłyśmy magazyn rzeczy używanych, żeby mieć jakieś koce, garnki,
pościel, cokolwiek. Udało się załatwić transport - bo organizujący się
przy kościele św. Stanisława Kostki Caritas miał furgonetkę, nie chciał
nam wprawdzie dać, ale brat kierowcy miał do odebrania lodówkę w
Krakowie (wtedy takie rzeczy się jeszcze załatwiało) i nie chciał
płacić za benzynę, więc zawarłyśmy układ - my benzyna, oni nam zawiozą
rzeczy. I pamiętam, że po potwornym lodzie, w strasznym śniegu
przywieźli rzeczy i można było się urządzać. Pacjenci z pobliskiego
zakładu odwykowego szpitala psychiatrycznego pomalowali nam ściany,
zresztą na koszmarny niebieski kolor. Ksiądz, którego poznałyśmy po
drodze, przywiózł nam kapustę. Ktoś podrzucił sławne suszone włoskie
mięso z darów. Byłyśmy w miarę gotowe na przyjęcie pierwszych ludzi.
Kończył się rok 1989, więc spodziewałyśmy się amnestii. A po amnestii,
po Nowym Roku, musiało być wielu ludzi poszukujących dachu nad głową.
Spieszyłyśmy się, żeby zdążyć przed Bożym Narodzeniem. Z Maćkiem
Rayzacherem zrobiłyśmy, chyba pierwszą w Polsce, wigilię dla ludzi
bezdomnych - na Dworcu Centralnym w Warszawie. Nie wiem, skąd Maciek
wykombinował jakieś pieniądze, akurat były wydarzenia w Rumunii -
fatalny moment, bo jedną nogą był u nas, a druga przy ładowaniu
transportów z pomocą. Na górze, nad kasami był wtedy jeszcze bar -
umówiłyśmy się z paniami, które go prowadziły, że w pewnym momencie
odstąpią nam część stolików, my zamówimy dania, ogłosimy przez megafony
i... zobaczymy, co dalej. Panie były fantastyczne, przykryły stoliki
białymi obrusami, ustawiły choinkę, Maciek przyniósł opłatki,
ogłosiliśmy przez megafony, po czym... pojawiło się ponad sto osób.
Ludzie płakali, mówili, że od lat nie jedli na białym obrusie,
podzieliliśmy się opłatkiem, śpiewaliśmy kolędy, aż w pewnym momencie
zabrakło nam pieniędzy na jedzenie i trzeba było zwinąć interes. Ale to
wtedy ogłosiliśmy, że są Bulowice i że przyjmujemy tam kobiety. Po
czym, nie jadąc już na wigilię do mojej rodziny, posprzątałyśmy i
pojechałyśmy do Bulowic. A następnego dnia do furtki zapukały dwie
osoby: mężczyzna i kobieta.
Miały być tylko kobiety.
Ale okazało się, że oni są związani ze sobą długo, oboje bezdomni - on
się nią opiekował od lat. Jak tu nie przyjąć? Przyjęliśmy więc oboje,
choć - ponieważ nie było to małżeństwo - zastrzegłyśmy przytomnie, że
nie mogą mieszkać razem. Zgodzili się, potem zresztą przyjechali z nami
do Warszawy, w końcu ona dostała mieszkanie, pobrali się... Bardzo
szybko po nich zaczęli napływać inni.
Z opowieści Siostry wynika, że kilkakrotnie traciłyście wszystko i
musiałyście zaczynać wszystko od nowa. Każdy normalny człowiek dawno by
się załamał...
Źródłem siły na pewno był Pan Bóg. I choć to nie oznacza, że nie
cierpiałyśmy, to każde wydarzenie starałyśmy się odczytać jako Jego
wolę. To nie jest, rzecz jasna, tak, że jak ktoś bije mnie po twarzy,
to robi mi dobrze, bo uczy mnie cnoty pokory i cierpliwości. Ale jeśli
już mnie bije, to mogę choć próbować to wykorzystać, żeby zrobić
następny krok w kierunku Chrystusa. A tym, który mnie bije, Pan Bóg
pewnie jakoś się zajmie.
Strasznie dużo dojrzałości potrzeba do takiej postawy.
No ale też dojrzewanie polega na pokonywaniu takich spraw.
To wtedy, w Bulowicach, pojawił się Artur...
Najpierw trafiła do nas jego matka, oczywiście bezdomna. Potem zeznała,
że ma dziecko w domu dziecka, odebrała je i dziecko okazało się chore -
choć na początku trudno było ocenić, do jakiego stopnia, bo po
pierwsze, było cały czas z matką, po drugie - miało już za sobą dwa
długie pobyty w domu dziecka (co nigdy dobrze nie robi), gdzie
trafiało, odbierane pijanej matce przez policję. Nie mówiło, nie było z
nim kontaktu, ale że dzieci w podobnej sytuacji było bardzo dużo, więc
się specjalnie mu nie przyglądałam.
Potem oboje zniknęli. Ze względu na Artura zaczęliśmy ich szukać.
Mieszkańcy powiedzieli mi, że pani nawiedza meliny w pobliskim
miasteczku, ktoś nawet powiedział mi, gdzie dokładnie. Znaleźliśmy go.
Jak to wyglądało?
Strasznie. Leżał naguteńki, z pijanym mężczyzną w jednym zarzyganym
łóżku, koło wygasłego piecyka, gdzie ktoś po pijanemu próbował wysuszyć
jego ubranie, ale tylko je spalił. Artur był wystraszony, głodny,
zmarznięty. Towarzyszący nam policjant, wstrząśnięty, oddał mi go.
Przyjechałam z nim do domu, nakarmiliśmy go i ubrali, a potem
zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Trochę czekałam na to, że matka
wróci, ale nie wracała. A tymczasem dzieciak się do mnie przylepił,
dalej wystraszony, nie odstępował mnie ani na krok. Zresztą był jeszcze
bardzo malutki - nawet jak na swoje trzy lata - i cały czas nosiłam go
na rękach.
Nie chciałam brać go na stałe, bo wiedziałam, czym to pachnie. Nie
wiedziałam wprawdzie, że jest aż tak bardzo chory, ale wiedziałam, czym
jest w ogóle opieka nad dzieckiem - pracy mieliśmy mnóstwo, a tu
zobowiązanie do końca życia. Zrobiliśmy wielką naradę z mieszkańcami:
wszyscy Artura bardzo polubili i nikt nie chciał podnieść ręki za
oddaniem go do domu dziecka. Powiedziałam więc, że jeżeli mi pomogą, to
ja to dziecko wezmę.
Nie próbowaliście ponownie oddać go matce?
Kiedy skończyło się jej piękne życie na melinie, mniej więcej po
miesiącu, wielce skruszona i z płaczem przyszła do nas. Dałam jej
szansę: powiedziałam, że jeżeli Artur ją zaakceptuje, zostanie w domu i
będzie go wychowywać pod moim kierunkiem. Ale kiedy pokazałam ją
Arturowi, zaczął straszliwie krzyczeć i się we mnie wtulił.
Postanowiłam spróbować inaczej: wysłałam ją do schroniska dla kobiet w
Krakowie, prowadzonego przez siostry albertynki, gdzie miała zostać rok
i znaleźć pracę - obiecałam, że jeżeli będzie się zachowywać
przyzwoicie, a do tego będzie odwiedzała dziecko, to ja jej dziecko
oddam. Tymczasem wystąpiłam o rodzinę zastępczą - musiałam mieć tytuł
prawny do opieki nad obcym dzieckiem, ona zresztą wyraziła na to zgodę
i nawet była na tej rozprawie. Wtedy, w sądzie w Oświęcimiu, widziałam
ją ostatni raz - popłynęła od sióstr albertynek i ślad po niej zaginął.
Artur miał babkę cioteczną, staruszkę (nie wiem, czy jeszcze żyje),
prostą, bardzo dobrą kobietę, która póki mogła, to do niego
przyjeżdżała. Ona zresztą wychowywała trochę matkę Artura, która też
była w domu dziecka, bo z kolei jej matka bardzo wcześnie zmarła. Ale
Ewa nie chciała mieszkać u ciotki, nie chciała jej słuchać i wszystko
skończyło się fiaskiem.
Czy Siostra należała już wtedy do Wspólnoty?
Tak. No ale cóż Wspólnota może w takim wypadku powiedzieć? W Ewangelii
jest napisane jasno: wszystko, co uczyniliście... A nasza reguła nie
zabrania przygarnięcia dzieci, będących w trudnej sytuacji. My jesteśmy
między innymi po to. Zwykle robią to rodziny, bo naturalnym miejscem,
gdzie dziecko powinno się chować, jest pełna rodzina. W przypadku
Artura sąd jednak nie miał obiekcji, bo Artur był zbyt chory, żeby sąd
się przejmował brakiem pełnej rodziny zastępczej.
Po dwóch latach, już w Warszawie, sąd odebrał matce prawa rodzicielskie
i ustanowił mnie opiekunem prawnym, a to z tej przyczyny, że matka się
nie pojawiała, a ja, tylko jako rodzina zastępcza, nie mogłam wielu
rzeczy zrobić - np. nie mogłam mu wyrobić paszportu. W tej chwili więc
jestem jego opiekunem prawnym i rodziną zastępczą.
Ale nie adoptowała go Siostra.
Nie. I nie ukrywam, że nie zdecydowałam się z przyczyn finansowych.
Jako rodzina zastępcza dostaję od państwa zasiłek na jego wychowanie,
który traktuję jako jego pieniądze. Nie jest tego wcale mało, bo 100
procent średniej krajowej, ale też tyle to kosztuje. Artur jest
dzieckiem chorym; trzeba kupować mu leki i próbować zapewnić minimum
komfortu.
Pytanie nieuniknione: czy można zapewnić minimum komfortu w ośrodku
dla bezdomnych? W takim stresie, zalataniu, przy częstych awanturach...
Staram się. Przede wszystkim: długo uczyliśmy się kochać. To nie było
łatwe, ani dla Artura, ani dla mnie, ale myślę, że się kochamy. Artur
ma coś, co ja nazywam „trzecią inteligencją”. On wiele rzeczy wie.
Wiele rozumie. Nie jest to matematyka, fizyka i język polski, ale
codzienne życie i sfera uczuć.
Przyjście Artura to było kolejne wyzwanie. Pan Bóg postawił go na mojej
drodze, żebym się nauczyła kochać - kochać kogoś takim, jaki jest, a
równocześnie uruchomić całą wyobraźnię i inteligencję, żeby do niego
dotrzeć. Żeby go zaakceptować w jego inności. On jest inny niż inni,
wiem to, choć to nie oznacza, że się na niego nie złoszczę czy że go
nie karam. Jak w normalnej rodzinie.
Co mogę jeszcze powiedzieć? Nie wyobrażam sobie życia bez Artura. On
jest częścią mnie.
Kiedy zachorował?
Gdy go poznałam, był niewątpliwie dzieckiem autystycznym. Nie było z
nim kontaktu, załatwiał się pod siebie, na nic nie reagował. Nie
spodziewałam się, że będzie mówił. Przez dwa, trzy lata jadł wyłącznie
chleb z miodem, do tego pokrojony w drobną kosteczkę. Jeśli nie było
miodu, była dzika awantura. Artur, jak każde dziecko autystyczne, pewne
rzeczy ma niejako zaprogramowane. Więc wszędzie ze sobą nosiłam miód -
nawet woziłam miód za granicę. Teraz od paru lat ćwiczymy „kakałko”. Je
już wszystko, ale bez względu na porę dnia i nocy musi też mieć
„kakałko”. I nie daj Boże, żeby nie miał.
Wszystko to są rzeczy uciążliwe i trudne: jestem zmęczona i
znerwicowana między innymi dlatego, że jest Artur. A że jest jeszcze
epileptykiem i ataki ma głównie w nocy, więc o spaniu nie ma mowy.
Usiłuję go leczyć od lat, może teraz jest trochę lepiej niż w czasie,
kiedy zaczynaliśmy te rozmowy. Ataki są dużo słabsze i zdarzają się
rzadziej.
Pamiętam, że podczas jednej z pierwszych rozmów mówiła Siostra, że
Artur może długo nie pożyć.
Bo do zeszłego roku ataki miał straszliwie często i bardzo ciężkie:
nawet kilka dni z rzędu i po kilka w ciągu nocy. A po takiej nocy
ataków, oczywiście jak każdy, kto nie spał, jest w złym humorze i też
się męczy.
Długo nie rozpoznawano, że to jest padaczka. Żeby było śmieszniej - to
mój umierający ojciec, kiedy mu o tym opowiadałam, nie widząc Artura,
powiedział: „przecież to jest epilepsja” . Ponieważ nikt go nie chciał
przyjąć do szpitala, a ataki były wyłącznie w nocy, nagraliśmy któryś
na taśmę wideo i neurolog wreszcie stwierdził oczywisty fakt.
A wcześniej?
Jeszcze w domu dziecka mówiono o „bezdechu” i „drgawkach”.
A wiedziała Siostra, co robić, gdy się zaczęły?
Nie. Szczerze mówiąc, początkowo, jeszcze w Bulowicach, lekceważyliśmy
to trochę. Artur miał czasem drgawki, które przechodziły po paru
minutach. Dopiero w Warszawie, gdy dostał bardzo silnego ataku z
bezdechem, wezwałam pogotowie. I potem wzywałam je coraz częściej, a
gdy zorientowałam się, że to padaczka, to wzywałam lub nie wzywałam -
miał już leki, które dostawał. To zresztą skomplikowana sprawa i gdybym
mogła, wiele umiałabym powiedzieć niepochlebnych rzeczy o polskiej
służbie zdrowia, jej podejściu np. do leczenia dziecka „spisanego na
straty”.
Rozumiem, że Siostra nie może. Zapytam więc o to, jak Artur uczył
się kochać Siostrę.
Bardzo pilnie mnie obserwował i obserwuje. Zna mnie tak dokładnie, że
zanim ja pomyślę, że chcę zapalić, on już szuka papierosów i
zapalniczki. Przewiduje, że za chwilę wyjadę. Jak jestem chora,
przychodzi się mną opiekować... A dlaczego akurat do mnie przylgnął,
nie wiem. Wtedy w Bulowicach było parę osób.
Artur jest moją szkołą cierpliwości i szkołą miłości. Teraz jest dużo
łatwiej, bo jest większy i bardziej samodzielny. Dawniej, oprócz
Tamary, praktycznie nikt nie podejmował się zostać z nim na chwilę.
Trudno się dziwić: dwukrotnie próbował np. wyjść przez okno - raz z
czwartego, raz z drugiego piętra; czasem siadał po prostu na środku
jezdni, trzeba było go mieć bez przerwy na oku; nałykał się leków,
wypił naftę z lampki w kaplicy, na widok jakiejkolwiek wody - staw czy
bajoro, lato czy zima - rzucał się do niej natychmiast, w ubraniu. Miał
i ma różne pomysły.
No właśnie: z jednej strony jest coraz bardziej samodzielny, z
drugiej jednak, coraz bardziej niebezpieczny.
Jest duży i silny, więc zwracam baczną uwagę na jakiekolwiek przejawy
agresji z jego strony. Artur, choć chory, również jest wychowywany -
także do tego, żeby mówił „przepraszam” i „dziękuję”, jak każde
dziecko. Natomiast od kiedy zaczął się ze mną szarpać w samochodzie i
złamał mi nogę, zabrałam się za niego ostrzej. Niestety, z nim trzeba
bardzo stanowczo i bardzo twardo. Bo jeśli nie, to trafi do zakładu,
gdzie będzie siedział na zastrzykach i kiwał się w kącie. Robię
wszystko, żeby do tego nie doszło.
A można go pohamować?
Nie wiem. Próbuję. Wczoraj np. był w złym humorze i zabierał się do
awantury, wyrywał kontakt ze ściany (stałe numery), zapytałam go więc,
czy pamięta, jak mi złamał nogę, i czy chce jeszcze raz? Troszeczkę się
zastanowił, ale musiałam jeszcze parę razy walnąć paskiem o szafę, żeby
mu pokazać, że to nie żarty.
Surowa mina nie wystarczy?
To zależy kiedy.
Czasem trzeba go uderzyć?
Czasem trzeba, choć staram się tego nie robić. Zamykam go na chwilę do
łazienki i czekam, aż się uspokoi. Z tym, że on się do tej łazienki tak
łatwo wciągnąć nie da... Dawniej go wnosiłam, ale dziś jest już
silniejszy ode mnie i muszę próbować z zaskoczenia. Czasem stosuję
lekki prysznic z zimnej wody, choćby jeden kubek. No i pasek o szafę -
wtedy on czuje, że za chwilę może być nie szafa, tylko jego pupa. I to
na ogół skutkuje.
Kłopoty z Arturem to także jego zdolności niszczycielskie. Papiery,
książki, nic się przy nim nie uchowa, bo znajdzie nawet najgłębiej
schowane klucze od biurka. Wszystko wrzuca do plastikowych butelek po
napojach. Jak złapie taką butelkę, to żeby tam było pięć litrów wody
czy coli, wylewa je do zlewu (wie, że do pełnej nie może wrzucać) i
wkłada: wszystko, co jest pod ręką i ma szansę się zmieścić. Klasyczne
zachowanie autystyka: układanie, porządkowanie, zbieranie i
przywiązywanie się do przedmiotów.
Nie wiem, jaka będzie jego przyszłość. Naprawdę, robię wszystko, żeby
mógł funkcjonować sam, a nie w jakimś zamkniętym zakładzie. Póki żyję,
na pewno do tego nie dojdzie. Póki żyję. No, ale to jest klasyczny
problem rodziców dzieci upośledzonych...
Problem z Arturem polega też na tym, że nawet nie będąc agresywny,
może komuś zrobić krzywdę. Ściska dłoń z całej siły, wykręca palce...
Jego wybuchy agresji mają miejsce wtedy, kiedy mu się czegoś zabroni
albo czemuś przeciwstawi - np. nie da tego, co chce mieć natychmiast.
Ale wtedy wystarczy się odsunąć na metr. Ro on już nie biega za
człowiekiem, po prostu kopie naokoło.
W trakcie zabawy rzeczywiście może być nieprzewidywalny. Ale wiele
rzeczy już rozumie. Wie, że jeżeli wjedzie mi rowerem w samochód,
będzie awantura. Więc kiedy podjeżdżam samochodem do Brwinowa, wylatuje
Artur i tak długo mi piszczy nad uchem, żebym przesunęła samochód (bo
jego zdaniem ustawiłam go na jego trasie rowerowej), aż to zrobię, i
wtedy on spokojnie jeździ dalej.
Podobno lekarze nie tylko nie rozpoznali padaczki, ale także autyzmu.
Owszem. I o padaczce, i o autyzmie powiedziałam im ja. Upośledzenie
umysłowe stwierdzili sami. (śmiech) Wielu rodziców dzieci specjalnej
troski ma ten sam problem. Bo gdyby dziecko było wzięte na jakiś
oddział, gdzie byłoby przez tydzień obserwowane, nawet z rodzicem, w
życzliwej atmosferze, ale dzień i noc... A tu jest tak: pana neurologa
nie interesują zaburzenia psychiczne Artura, pana psychologa interesuje
tylko poziom intelektu, każdy jest w innej części Warszawy, a nawet
województwa. Jak dziecko się źle zachowuje, to wylatuje z oddziału
neurologicznego. Jak pójdzie na oddział psychiatryczny, nie będą się
zajmowali padaczką.
To może jednak porozmawiamy o tym „spisywaniu na straty”?
Niedawno powiedział mi lekarz: no, czego siostra wymaga, przecież
siostra wie, że on jest upośledzony (a chodziło o leczenie na
padaczkę!). Bo tak naprawdę o to chodzi. Podobnie w szkole, której
szukam dla niego czwarty albo piąty rok. Szkoły życia są przeważnie z
internatami, a jeśli są dostępne dla Artura, to on się do nich nie
nadaje: lekcje 45-minutowe w jakimś ogromnym kombinacie. Gdzie Artur
wytrzyma spokojnie 45 minut? A dalej: jest przerwa, pani wychodzi,
dzieci też. Co Artur ma robić wśród tłumu dryblasów ze szkoły
specjalnej, gdzie często jest też zawodówka i dzieci są różne? Są,
owszem, świetne szkoły, ale za daleko: nie oddam go przecież do
internatu, skoro nawet krótki pobyt w szpitalu wywołuje u niego
poczucie porzucenia. Jak jest w szpitalu, dzielimy się dyżurami i
jesteśmy z nim cały czas.
Kiedyś przyniósł mi książkę z Papieżem i dumnie pokazywał. Co się za
tym kryło?
Miłość do Papieża. Ma parę osób, które uwielbia.
Z telewizji?
Nie wiem skąd. Parę lat temu Artur przyszedł do mnie, wskazał na
zdjęcie Jana Pawła II i powiedział, że to jest papież. Nie wiem, skąd
to wie. Papieża kocha. Jak znajdzie książkę z jego zdjęciem, to mam
przechlapane - nie mam tej książki. Podobnie z naszym Pascalem i Matką
Teresą z Kalkuty. Padre Pio to już różnie. Lubi też żywoty świętych,
zwłaszcza z ilustracjami. Porywa moje zdjęcia, a jak zobaczy mnie w
telewizji, to wydaje mu się, że to wideo, i usiłuje odtworzyć. (śmiech)
Bardzo lubi chodzić do kościoła i rzadko się w nim źle zachowuje. Zna
kolejność Mszy Świętej, jak kończy się Podniesienie, krzyczy „juś” i
podnosi mnie z klęczek. Któregoś pięknego dnia sam przystąpił do
Pierwszej Komunii. Zawsze brałam go za rękę, on otwierał buzię, ale ja
dawałam księdzu znak, że nie. Któregoś dnia jednak ksiądz się nie
zorientował i dał mu Komunię. Potem pojechaliśmy na wieś, poszłam do
Komunii i pokazałam księdzu, żeby Arturowi nie dawał. Wszyscy odeszli
od ołtarza, a Artur klęczał sam jeden i łzy ciekły mu po policzkach.
Odprawiał Mszę młody ksiądz, zorientował się, w czym rzecz, przerwał
Mszę, wyszedł do zakrystii i przyniósł obrazki. Nie do końca go to
usatysfakcjonowało, więc dałam sobie spokój. Po prostu przystępuje do
Komunii. Oczywiście, jeżeli był tego dnia niegrzeczny, nie idzie na
Mszę. Tłumaczę mu: byłeś niegrzeczny, nie idziesz do Bozi. Ale on
dobrze wie, gdzie jest Bozia i jak się tam należy zachowywać. Mówi Bozi
„dzień dobry” i „pa pa”. Umie „Ojcze nasz”, choć nie potrafi go wymówić
- tylko końcówki zdań. A jego dziękczynienie po Komunii polega na tym,
że przypominamy sobie, że on kocha Bozię, a Bozia jego.
Czyli Kościół pozwala na przyjmowanie Komunii przez dzieci
upośledzone?
Tak, jeśli potrafią odróżnić chleb zwykły od Eucharystycznego i jeżeli
mają poczucie grzechu. Artur podczas Komunii wie, że zaraz przyjdzie do
niego Bozia. Wie, że Bozia jest w kościele, w tabernakulum, i u niego w
sercu: po przyjęciu Komunii. Spełnia też drugi warunek, choć, rzecz
jasna, nigdy nie pójdzie do spowiedzi. Jedyne, co potrafi, to
powiedzieć: „przepraszam, Boziu”. Wydaje mi się, że to wystarczy. Mam
nadzieję, że z czasem jeszcze rozwinie tę wiedzę - ma pewien luz
intelektualny, który trzeba wykorzystać. W końcu ma dopiero 13 lat.
Pamięta Siostra wasze zwycięstwa: jak Artur uczył się kolejnych
rzeczy?
Nigdy nie zapomnę, jak nauczył się robić siusiu i kupkę. Pani psycholog
poradziła mi brutalnie, że powinnam go wytresować. Wiedział już, że nie
powinien robić w pampersa, ale robił mi na złość. Więc któregoś dnia,
jak zrobił i patrzył na mnie spod oczka, co ja na to, zastosowałam
najstarszą metodę pedagogiczną i się skończyło. Oczywiście, jak ma atak
padaczki, to co innego - ale nawet wtedy, półprzytomny, próbuje znaleźć
toaletę.
Pamiętam, jak wypowiedział pierwsze słowo w życiu. Było to oczywiście
brzydkie słowo. Byliśmy we Francji, on miał chyba z pięć lat, a ja
pogodziłam się już z tym, że nie będzie mówił. Cały czas piszczał i
szczekał jak pies, jak pies godzinami kręcił się w kółko. Na huśtawce
nie huśtał się góra-dół, tylko okręcał się, aż się bałam, że się udusi.
To też klasyczne dla autystyka: zabawa z bąkiem.
Jego ukochana zabawka. Albo z pokrywką, którą kręci tak po mistrzowsku,
że nikt z nas by tak nie potrafił.
Parę osób, Francuzów, stało w korytarzu i rozmawiało. On ich minął,
chciał wejść na schody i się potknął. Powiedział...
...O kurwa.
(śmiech) Skąd pan wie? Właściwie „o kulwa”. Ludzie zamarli, bo
powiedział to głośno, a wszyscy wiedzieli, że on nie mówi. Wszyscy więc
się do mnie rzucili z pytaniem, co on właściwie powiedział, (śmiech)
Ciekawe, gdzie on się tego nauczył. (śmiech)
Oczywiście w naszych domach. W Brwinowie uczy się od dzieci, nie tylko
słów, ale i gestów. Ostatnio pokazał mi coś takiego, że zdębiałam. Był
wściekły, ale wiedział świetnie, że takich rzeczy nie można robić. Tu
jednak jestem bezradna jak inne matki: każde dziecko przynosi do domu
różne rzeczy z podwórka.
Jak inne dzieci reagują na Artura?
Nowe dzieci w Brwinowie początkowo się go boją. Potem się go uczą. Małe
uczą się go omijać, starsze nawet się z nim bawią. Dzieci moich Cyganów
bardzo często grają z nim w piłkę, ganiają się... A kiedy widzą, że ma
gorszy moment, to się po prostu odsuwają. Radzą sobie. Czasem, kiedy
rozrabia i piszczy, mówię mieszkankom: „Mój przynajmniej ma zielone
papiery. Wasze nie mają, a jak się zachowują? Poza tym, ja reaguję, a
wy?” Bo jedyne dziecko, które jest karane za demolkę, to Artur.
A jak zareagował na pojawienie się Janka?
To był bardzo trudny moment. Z jednej strony byłam bardzo zadowolona,
bo jedynak, to jedynak - zawsze rodzice zachowują się normalniej, mając
dwójkę. Starałam się nie odbierać mu porcji uczuć i czasu. Ale z
drugiej strony - był bardzo zazdrosny. Zawsze miał trudności z
tolerowaniem ludzi wokół mnie. Do dzisiaj, jak rozmawiam przez telefon
albo - co gorsza - bezpośrednio, dostaje szału i pokazuje cały
repertuar swoich możliwości. Było więc trudno, Jankowi zresztą też -
zwłaszcza że Janek, jak przyszedł, był w fatalnej formie -
znerwicowany, nie mógł usiedzieć na miejscu. Z tym że Janek jest
niezwykle inteligentny. Scysje były, ale każdy miał swój czas, który mu
poświęcałam, równo podzielony. I Artur się w końcu przyzwyczaił,
zaakceptował, a kiedy Janek zaginął, to stał nawet na balkonie i
krzyczał „bratek, bratek” (bo tak na niego mówi).
W gruncie rzeczy się kochają. Są różni, inni, więc czasem są spory.
Udało mi się, na szczęście, wygospodarować dodatkowy pokoik i teraz
Janek ze swoją siedmioletnią siostrą Melindą są osobno (mają piętrowe
łóżko), a ja z Arturem osobno. W ten sposób Artur ma mnie i ma spokój -
bo Janek i Melindą są bardzo żywi. Choć, rzecz jasna, głównie
przebywają na terenie neutralnym, czyli w kuchni, gdzie się tłuką.
Tłuką się?
Normalnie, jak bracia.
Rozumiem, że Janka znalazła Siostra na dworcu.
Przyprowadził go stamtąd jeden z naszych byłych mieszkańców. Pierwsze
dwa dni tylko spał. A potem, jak go już doczyściliśmy i ubrali, okazało
się, że nie jest Polakiem, chociaż bardzo dobrze mówi po polsku.
Twierdził, że nie ma rodziców, i tu pojawił się problem: można go oddać
do domu dziecka, ale co zrobi w domu dziecka chłopiec z obcego kraju?
A w szkole w Brwinowie nie był źle traktowany?
On już nie. Nie był tam pierwszym dzieckiem o ciemnej skórze z mojego
domu. Bałam się tego, bo Janek jest bardzo wrażliwy i bardzo ambitny,
ale parę miesięcy wcześniej, zresztą dzięki zdecydowanej postawie pani
dyrektor, w szkole skończyły się kłopoty z rasizmem.
Kiedy Janek poszedł do szkoły (w lutym, bo wcześniej ja przez trzy
miesiące uczyłam go czytać i pisać po polsku), trafił od razu do
trzeciej klasy.
A potem okazało się, że rodzice żyją...
To znaczy, okazało się, że żyje mama Janka. Wcześniej wystąpiłam do
sądu o opiekę i sąd przyznał mi ją do czasu znalezienia rodziców. Teraz
muszę to odwołać, bo matka nie jest pozbawiona praw rodzicielskich,
choć umówiłyśmy się, że dzieci zostają u mnie. Problem polega na tym,
że Janek i Melinda nie są dziećmi mężczyzny, z którym żyje ich matka. A
ten jest alkoholikiem, łobuzem, który tych dwoje dzieci po prostu
maltretuje. Oni są Mołdawianami z obywatelstwem rumuńskim. Janek
wielokrotnie uciekał od rodziny, a kiedy wreszcie spotkałam się z jego
matką, prosił mnie ze łzami w oczach, żebym zajęła się także Melinda.
Oboje, nie ukrywajmy, byli wykorzystywani przez tamtego faceta do
żebraniny. Janek nie chciał żebrać dłużej i nie chciał, żeby żebrała
Melinda. Matka się zgodziła, żebym wzięła ich pod opiekę, tym bardziej
że dzięki temu mogą chodzić do szkoły. Ona nie jest jakaś nienormalna,
tylko żyje w straszliwej nędzy.
Mieszka w Polsce?
Tak.
I utrzymuje się z żebraniny?
Niestety tak.
Nie grozi jej deportacja?
Grozi. Ale ona nie ma dokąd wrócić. W Rumunii nie ma już mieszkania,
więc gdzie pójdzie: na ulicę? A przecież ma jeszcze dwójkę młodszych
dzieci.
Które też kiedyś tu przyjdą?
O, nie. One mają ojca.
Ale łobuza.
Nie moja sprawa. Niech ona od niego odejdzie. Ma szansę i ma wybór.
Natomiast ja już na pewno nie dam rady wychować kolejnej dwójki dzieci,
i to malutkich. Zresztą ona je kocha i - nie mogę powiedzieć - stara
się. A jej partner nie robi im krzywdy, bo to są jego dzieci. Do tej
pory było tak, że Melinda żebrała, jako małej dziewczynce szło jej
nieźle, on jej zabierał pieniądze i przepijał. Teraz Melindy nie ma,
więc facet musi się wziąć do roboty.
A jak prawnie wygląda ich sytuacja?
Bardzo niedobrze. W momencie, w którym Wysoki Sąd przyznał mi opiekę
nad Jankiem, było to dziecko nieznanego pochodzenia, nie mające
dokumentów i bez rodziców. Chyba taniej oddać go na wychowanie siostrze
niż domowi dziecka - bo dziecko, bez względu na narodowość, nie może
pozostać bez opieki. Natomiast w tej chwili sytuacja jest inna: jest
matka, i to jest tu nielegalnie, więc może być w każdej chwili
deportowana. Jeśli będzie deportowana tylko z dwójką małych dzieci,
będzie rozpaczać - bo jest przywiązana i do starszych. One zresztą też
będą przeżywać: są u mnie szczęśliwe, ale co jakiś czas jeżdżą do
matki, w czasie wakacji spędziły z nią nawet dwa tygodnie. W
straszliwych warunkach, bo w jakiejś wynajętej komórce, ale za to z
matką. Ona sama nie jest zdemoralizowana - po prostu jest bardzo biedna
i zaplątana w sytuację praktycznie bez wyjścia. Deportacja byłaby
tragedią - bo gdyby Janka odesłać za mamą, to byłby jego koniec. Jest
szalenie zdolny, może nawet skończyć studia i być rzeczywiście kimś. A
gorszych warunków po prostu już nie zniesie. Kiedyś mówił mi
szlochając: „Ty nie wiesz, mamo, co ja przeżyłem”. Dworzec do dziś
wspomina z przerażeniem. Jemu nie jest wszystko jedno, co robi i gdzie
jest.
Jest znerwicowany?
Bardzo, choć już się uspokoił. Śmieszne, bo kiedy przyszła Melinda, to
oczywiście biegała po całym mieszkaniu, ruszała wszystkie rzeczy, nie
mogła usiąść, skoncentrować się na moment - wszystko z nerwów. Nie
mówiąc o tym, że nie umiała normalnie jeść. Chipsy i coca-cola, tak jak
Janek - bo tym się żywili przez całe życie na ulicy. Dopiero teraz,
powoli, powoli, nauczyła się jeść. Któregoś dnia się zdenerwowałam, bo
też nerwy mam na postronku, a Janek się zaśmiał i powiedział: „Mama,
przecież ja byłem taki sam”.
Z Siostrą są na „mama” i z mamą są na „mama”?
Tak. Śmieją się, że mają dwie mamy. Sami tak chcieli, ja im, broń Boże,
nie kazałam. Zawsze lepiej mieć dwie niż żadnej.
A jak Siostra dziś ocenia słynną ucieczkę Janka?
On rzeczywiście wyruszył na poszukiwanie matki. Popełnił błąd, bo mi
tego nie powiedział. Przecież wtedy pojechalibyśmy razem.
Miał jakiś „cynk”?
Nie, nie miał. Ja go odcięłam zupełnie od dworca i wszelkich tamtych
kontaktów. Kupiłam gry telewizyjne, bo to oczywiście pochłaniało mu
większość czasu na dworcu, więc nie mógł bez tego żyć. Ucieczka w świat
nierealny przed cierpieniem - dość naturalna postawa, z której powoli
się wyplątuje.
On po prostu nie mógł wytrzymać tego, że nie wie, co się stało z matką
i siostrą. I znalazł je. Oczywiście potem zrozumiał, że zrobił źle, i
przeprosił. Wytłumaczył też, dlaczego nie powiedział mi o istnieniu
rodziny. Bo sytuacja była taka: jego matka jest bardzo ciężko chora i
kiedyś, gdy leżała w szpitalu, ojczym powiedział mu po pijanemu, że
matka nie żyje. I tak naprawdę on wyruszył szukać siostry. A dlaczego
podał mi fałszywe nazwisko: Dżon? Bo się panicznie bał, że znajdzie go
ojczym. Wielokrotnie było tak, że uciekał od ojczyma, włóczył się i
trafiał do pogotowia opiekuńczego, skąd potem go odbierali. Inna rzecz,
że nikt się tam nie zainteresował, dlaczego on tak stale ucieka: ot,
rumuńska rodzina, normalne, że się włóczą.
Teraz jest już spokojny: siostra jest z nim, z mamą się widuje, jest
zupełnie inny. Ale nawet wtedy, kiedy przyszedł do mnie, było widać, że
miał dobrą matkę. Przecież Jasiek jest bardzo dobrze wychowany,
zachowuje się jak dżentelmen, a oprócz tego jest jeszcze bardzo
inteligentny, więc się łatwo przystosowuje. Do szóstego roku życia był
w Rumunii z matką, ona miała wtedy mieszkanie, normalnie pracowała,
była też babcia. To jest bardzo biedna, prosta rodzina, ale nie rodzina
z marginesu. Więc Jasiek miał sześć lat normalnego dzieciństwa. Melinda
przyjechała do Polski, kiedy miała bodajże dwa lata, i od razu trafiła
na ulicę.
Przyjechali tu za chlebem?
W gruncie rzeczy tak. Matkę wyciągnął ten konkubent, który najpierw
przyjechał do Polski, a potem napisał do niej, że będzie tu miała
pracę, mieszkanie itd. Więc ona zostawiła pracę w Rumunii, oddała
mieszkanie, przyjechała i po paru dniach okazało się, że ta praca to
jest żebranie. Początkowo przeżyła szok, ale potem nie miała wyjścia.
Bo jakie? To samo spotkało dzieci. I zaczęła się gehenna. On zaczął
pić, bić, no a ona musiała go utrzymać, więc żebrała. Przyszły na świat
kolejne dzieci, banalna historia, jak tysiące.
Co będzie dalej?
Nie wiem. Na szczęście Janek z Melindą są w szkole. Konwencja praw
dziecka mówi, że każde dziecko ma prawo do nauki. Szkoła może jednak
zażądać opłaty za cudzoziemskie dziecko, i to niemałej opłaty.
I co będzie wtedy?
Wtedy chyba i ja pójdę żebrać, bo to kosztuje podobno 2000 zł rocznie.
Dla mnie niewyobrażalna suma - i tak robię bokami, żeby dzieci w ogóle
miały co jeść.
Muszę przyznać, że oboje wyglądają kwitnąco.
No jasne, zwłaszcza od czasu, gdy Melinda nauczyła się jeść. Ale np.
zęby ma w takim stanie, że praktycznie wszystkie nadają się do leczenia
albo do wyrwania. Jankowi już częściowo wyleczyłam. Są to zresztą
dzieci alergiczne i byle ugryzienie komara powoduje, że muszę wezwać
pogotowie. A leki przeciwalergiczne są potwornie drogie. Skądinąd to
ciekawe, bo wszystkie nasze dzieci rumuńskie i cygańskie mają alergię:
dwoje dzieci Tamary tak samo, dzieci Cygana w Brwinowie tak samo.
A jak tam ze zdrowiem Siostry?
Należy o nie dbać. (śmiech) Ksiądz Popiel mówił o mnie: wydaje się, że
za chwilę umrzesz, a potem jesteś zdrowa jak ryba. Coś w tym jest.
Oczywiście w tym wieku nie stać mnie już na takie numery, jakie robiłam
kilkanaście lat temu. Zdaję sobie sprawę, że jestem odpowiedzialna za
dzieci, ale to nie może przecież sprawić, że się położę do łóżka i
zacznę wypoczywać. To nie moja wina, że Pan Bóg przysyła tylu biedaków.
Wróćmy jeszcze do ucieczki Janka. Czy dotarł do Lublina, jak
wskazywały ślady?
Tego nie wiem - nie pytałam go o szczegóły. Znaleźliśmy go z matką na
warszawskiej ulicy. Co się stało: kiedy okazało się, że matka żyje i
Janek do niej dotarł, to ona chciała się koniecznie dowiedzieć, kto się
nim opiekował - bo przecież trafił do matki w dobrej formie. Ale Janek
nie chciał jej powiedzieć - bo wychodząc z domu, zabrał mi pieniądze.
Bał się, że dostanie rżnięcie, i to zarówno od matki, jak i ode mnie. A
dalszy ciąg był już logiczny. Matce ktoś powiedział, że zdjęcie Janka
jest w gazecie i że go ktoś szukał. Ona próbowała znaleźć tę gazetę,
ale to było już parę dni po ukazaniu się artykułu Wojtka Tochmana,
akurat przed samym znalezieniem.
Skoro padło nazwisko Wojtka. Wśród wielu innych rzeczy, jakich
Siostra doświadczyła w ostatnich latach, był też horror poszukiwań
zagubionego członka rodziny. Coś, czym się Wojtek ostatnio zajmuje.
To było koszmarne przeżycie i współczuję ogromnie rodzicom, których to
spotyka. Wypadek, nawet śmiertelny, jest straszliwą tragedią, ale
przynajmniej człowiek wie, co się stało. Natomiast w przypadku
zaginięcia jest ta koszmarna niepewność.
Wojtek opisywał w „Gazecie Wyborczej” kolejne etapy poszukiwań,
kolejne bezradne lub niekompetentne komendy policji...
I w końcu policja przyznała nam rację. Zdaje się zresztą, że jeżeli
idzie o poszukiwanie dzieci, po naszej awanturze coś się w Polsce
zmieniło. W którymś momencie powiedziałam zdenerwowana do jakiegoś
policjanta, że gdyby to było dziecko premiera, to by szukali. Przyznał
mi rację.
A tu znalazła go gazeta.
Bardzo jestem wdzięczna Wojtkowi za pomoc. Janek, jak wiadomo, zostawił
mi list i jak tylko go znalazłam, zadzwoniłam do Wojtka i poprosiłam go
o pomoc prywatnie, znając jego rolę w poszukiwaniu osób zaginionych.
Nie przypuszczałam, że weźmie w tym udział „Gazeta” i że zrobi się z
tego taka draka. Myślałam, że złapię smarkacza, wtrzepię mu w tyłek i
na tym się skończy.
Ten strach, koszmarna niepewność - jak Siostra mówi - to klasyczne
macierzyńskie uczucia.
No bo myśmy też nauczyli się siebie kochać. Przeżywałabym oczywiście
zaginięcie dziecka mieszkanki, a cóż dopiero dziecka, z którym
nauczyliśmy się kochać. Janek popełnił błąd, ale co ma robić
dwunastoletnie dziecko, zaplątane po uszy w sprawy dorosłych, w sumie
sponiewierane i żyjące w strachu, że jak powie mi prawdę, to odeślę go
do ojczyma, który go pokroi w paski?
Mnie to przekonuje.
Mnie też. Więc absolutnie go nie karałam, porozmawiałam z nim poważnie,
wytłumaczyliśmy sobie wszystko. Nie spodziewał się rzecz jasna, że
wywoła aż taką aferę - to jeszcze straszne dziecko, nie ma wyobraźni na
temat konsekwencji swoich czynów. To był impuls: rowerek, 500 zł i
jedziemy w Polskę szukać rodziny. Ale ileż do tego trzeba odwagi, gdy
jest się tak wylęknionym, że strach spać samemu w pokoju... Bo on musi
spać przy zapalonym świetle, ma nocne lęki, to się nazywa chyba nerwica
lękowa. Póki spałam w pobliżu, wszystko było w porządku, ale teraz -
kiedy przenieśli się do pokoju naprzeciwko - muszę czytać im na
dobranoc, bo on nie zaśnie bez muzyki lub czytania, usypia w trakcie...
A sam by sobie nie mógł czytać?
Czyta, czyta. I czyta Melindzie, pomaga jej w polskim, jest bardzo
opiekuńczy. Jak ona robi bałagan w pokoju, bardzo się złości.
Czy oni pochodzą z rodziny prawosławnej?
Tak. I proponowałam matce (bo to ona musi zdecydować), że jeśli chce,
Janek może przystąpić do Komunii w Kościele prawosławnym. Ale ona mi
powiedziała, że ponieważ w Polsce jest większość katolików, to ona
sobie życzy, żeby chodził na religię z większością rówieśników.
A czy on sam odczuwa jakieś różnice?
Zupełnie nie. W ogóle nie miał pojęcia o Panu Bogu, dlatego nie
spieszyłam się z przygotowaniami do Pierwszej Komunii. Jak na pierwszy
rok, trochę tego było za wiele: i polski, i szkoła, i wszystkie te
kłopoty, i lekcje religii, z których nic nie rozumiał. Może w następnym
roku, ale nadal nie będę się spieszyła.
Podejrzewam, że z Melindą jest Siostrze najtrudniej.
Owszem. Przypuszczam, że to dlatego, iż dawno nie miałam do czynienia z
dziewczynkami i że chyba jestem dla niej za ostra. Ale musiałam
postawić poprzeczkę wysoko - było niewiele czasu do rozpoczęcia szkoły,
a nie chciałam, żeby szła do niej zupełnie dzika. Inna rzecz, że szkoła
zupełnie nie pomaga: nie dość, że dzieci muszę uczyć po lekcjach (w
zależności od moich możliwości dostają różne stopnie), nie dość, że od
lat od kolejnych naszych dzieci dowiaduję się o przemocy, jaka w niej
panuje, o tym, że np. trzecia klasa leje pierwszą (przecież pobyt w
szkole Tomka od Tamary to była codzienna walka o przetrwanie, po dwóch
miesiącach w pierwszej klasie „pękł” i powiedział, że więcej do szkoły
nie pójdzie, a reakcja szkoły była taka, że to Tomka wysłano do
pedagoga), jeszcze to, czego ja wymagam, przekracza wymagania szkoły. U
mnie w domu nie wolno się drzeć, a w szkole dzieci drą się na
wszystkich przerwach; nie wolno się bić, a w szkole leją się bez
przerwy. Melinda w takim świecie nie radzi sobie w ogóle. Na to, żeby
ktoś ją pochwalił, bo bardzo pięknie nauczyła się pisać, nikt nie
wpadł, dopóki nie poszłam do nauczycielki i nie wytłumaczyłam jej, jaka
to byłaby motywacja dla dziewczynki, która od wieku niemowlęcego do
teraz zajmowała się żebraniem. Ma trudności z koncentracją, ale jeśli
teraz zniechęci się ją do pracy, to już nigdy pracować nie będzie.
Z Melindą na pewno mam najsłabszy kontakt. Nie ma między nami
konfliktów, ale w porównaniu z Jankiem ona jest np. dużo mniej otwarta.
Janek bardzo mi zresztą pomaga, tłumacząc jej różne rzeczy. To on
zabronił jej mówienia po rumuńsku i mówi do niej tylko po polsku.
Poza tym ona jest mała. Przypuszczam, że jestem za stara i nie mam już
siły na takie małe dzieci.
Ależ Siostro...
Kiedy to prawda, panie Michale.
Może za dużo Siostra na siebie wzięła?
A miałam powiedzieć nie? Przecież gdybym jej nie wzięła, Janek by
oszalał. I zresztą słusznie. Jak miałam mu powiedzieć, że nie wezmę
jego siostry? Dostawia się jedno łóżko i się bierze. Nie ma wyjścia. I
póki można, trzeba próbować zapewnić im jakiś start. Może jednak mimo
wszystko mają u mnie lepiej niż na ulicy.
Ktoś, gdy zaginął Janek, powiedział mi z mądrym wyrazem twarzy: no
tak, wspaniała ta siostra, ale schronisko dla bezdomnych nie jest
najlepszym miejscem do zapewnienia komuś normalnego dzieciństwa.
Nieprawda.
Może nieprawda. A może jedyna uczciwa odpowiedź na taką wątpliwość
brzmi: no to weź go ty.
Dokładnie. Ale poza tym to nieprawda. W naszej Wspólnocie są rodziny i
są żelazne zasady, których przekraczać nie wolno. A więc: ranki i
wieczory spędzam z moimi dziećmi, to ja je wysyłam do szkoły, ja
odrabiam z nimi lekcje, ja robię im śniadania i kolacje (obiad jedzą ze
wszystkimi dziećmi). A sobotę i niedzielę staram się poświęcić im w
całości. One mi nie przepuszczą: muszę im poczytać, muszę z nimi
porozmawiać, sprawdzić, czy mają buty i skarpetki, i choć pomaga mi
Szymona, myślę, że mają mnie tyle, co normalne dzieci normalnych
rodziców, a nawet więcej (bo normalni rodzice pewnie często oglądają
telewizję i nie mają np. czasu, żeby z dziećmi porozmawiać). Wiem
jedno: więcej im dać nie mogę. Jeśli ktoś mógłby dać więcej, niech
weźmie dzieci. Te akurat pewnie już do nikogo innego nie pójdą, ale są
miliony innych. Bardzo pomaga mi Wspólnota. Nasze dzieci tutaj: moje,
Tamary i Andrzeja, to jedna rodzina - przyjeżdżają to tu, to tam, mają
jakby dwa domy. Są też wpisane na listę dzieci Wspólnoty Chleb Życia i
ludzie Wspólnoty, rozproszeni po całym świecie, modlą się za nie.
Natychmiast musiałam przesłać zdjęcia „do kartoteki”, informuję o
postępach w nauce... A gdy ludzie we Francji odkładają używane ubrania,
planują, że to może być dobre dla Janka, to dla Artura itd.
Czy w czasach „burzliwej młodości” myślała Siostra o założeniu
rodziny?
Kiedyś myślałam. Ale od czasu, gdy spotkałam Pana Boga, to już nie.
Dlatego te dzieci też są dla mnie Jego żartem. Jest napisane, że jeśli
opuścisz wszystko, to dostaniesz dużo więcej. I z czterdzieściorga
tych, które są w Brwinowie, trójka jest moja. To znaczy, bardziej moja
niż inne. Mam nadzieję, że na tej trójce skończymy.
A czy mogłaby się Siostra jeszcze zakochać?
Chyba jeszcze nie jestem za stara? (śmiech) Stary ojciec Jacinto,
trapista z Tre Fontane, przepiękny mnich i asceta, był Polakiem z
pochodzenia, więc chodziłam się do niego spowiadać. Miał już chyba
osiemdziesiąt lat, ja dwadzieścia parę, usiadłam przy nim w rozmównicy,
a on powiedział: „Przesuń się trochę dalej, bo jeszcze nie umarłem”.
(śmiech)
Młodzi dominikanie pytali kiedyś ojca Joachima Badeni, równie
sędziwego jak ojciec Jacinto, kiedy przeróżne pokusy przestaną im
doskwierać. Poradził im, żeby zapytali kogoś starszego. (śmiech)
Bo trzeba też wiedzieć, że habit nie chroni przed pokusami. Ktoś w
mojej sytuacji musi przede wszystkim znać siebie, znać życie i unikać
sytuacji, które byłyby nie do wytrzymania. A takie sytuacje się
zdarzają. Jest taka scena w książce Miasto radości - opartej na faktach
opowieści o polskim księdzu, który zaczął pracować w slumsach w
Kalkucie. Pomagała mu młoda Hinduska i był moment, w którym oboje, w
jakiejś zupełnie katastrofalnej sytuacji, po zetknięciu z
niewiarygodnym ludzkim cierpieniem, znaleźli się w jego izbie i
wszystko zaczęło zmierzać ku jednemu. Uratował ich krzyk umierającego
piętro wyżej chłopca: oprzytomnieli.
Bardzo silne napięcie i stres, morze ludzkiego cierpienia, jakie nas
otacza, mogą sprzyjać sytuacjom, w których będziemy gotowi rzucić się w
pierwsze z brzegu ramiona. Niedawno zdarzyło się coś takiego w naszej
Wspólnocie na Węgrzech - młoda dziewczyna, niestety siostra po ślubach
wieczystych, rzuciła się w ramiona przystojnego marynarza, skądinąd
kryminalisty. Lekcja, jaką należy wyciągnąć, jest bardzo prosta -
młodej dziewczyny nie należy zostawiać samej z gromadą mężczyzn.
A Renia na Mszczonowskiej?
Renia nauczyła się wzywać pomocy. A kiedy była zupełnie sama,
odwiedzałam ją codziennie. Cała moc Wspólnoty polega na tym, że można
kogoś wezwać na pomoc.
Czy Siostra też wzywa pomocy?
Był moment, kiedy balansowałam na bardzo cienkiej linie, a Wspólnota
dostawała szału z niepokoju. Ale myślę, że Pan Bóg postawił mnie w tej
sytuacji, kiedy byłam już wystarczająco dojrzała, a nie np. parę lat
wcześniej. Wiedziałam, że ponoszę ryzyko, ale wierzyłam, że się nie
poślizgnę. I miałam poczucie, że warto.
To znaczy?
To była walka o kogoś. Kogoś, kto nie miał podstaw do robienia sobie
jakichkolwiek nadziei, ale kto sobie je robił. Graliśmy na dwóch
różnych instrumentach. Jemu chodziło o kontakty damsko-męskie, a ja nie
unikałam jego towarzystwa, żeby zobaczył, czym żyję i o co naprawdę
chodzi w życiu. Zachowywałam przy tym środki ostrożności i pomagała mi
Wspólnota - nigdy nie zostawałam z nim sam na sam, choćby dlatego, że
nie chciałam, by mógł to później wykorzystać do opowiadania rzeczy
nieprawdziwych.
Nie wiem, czy wygrałam, czy przegrałam. W pewnym momencie stwierdziłam,
że już dosyć: zobaczył wystarczająco wiele, i ucięłam kontakty. Mam
nadzieję, że zrozumiał, iż istnieją ludzie, dla których pewna forma
kontaktów międzyludzkich nie jest jedyną formą. Sądząc z tego, że dał
sobie spokój, wnoszę, że zrozumiał.
Więc zakochać się na pewno bym mogła. Nikt z nas nie jest wolny od
pokus przeciwko wierności (pan w małżeństwie przecież też nie jest
bezpieczny...). Może najbardziej pouczająca jest tu historia Tomasza
Mertona - dojrzałego, doświadczonego mnicha, który jednak się potknął.
Może nawet, choć trudno tak mówić, jego śmierć była opatrznościowa -
uratowała go od jakiegoś upadku?
Wspomniała Siostra o pomocy Wspólnoty. To nasza ostatnia rozmowa i
odbywamy ją kilka dni po powrocie z Francji, gdzie składała Siostra
śluby wieczyste. Mam poczucie, że niewiele się zmienilo...
Bo klamka zapadła dawno temu - już mówiłam panu, że jestem za stara, by
się rozwodzić ze Wspólnotą Chleb Życia... Oczywiście, Wspólnota mogła
się wahać, czy chce mnie przyjąć (bo to zawsze jest decyzja dwóch stron
- godząc się na śluby wieczyste, Wspólnota przyjmuje kogoś na zawsze,
więc nie wszyscy są dopuszczani). Dowcip polega na tym, że jeszcze
przed ślubami byłam członkiem rady Wspólnoty, która m.in. rozstrzyga w
takich sprawach. W dyskusji na swój temat oczywiście nie brałam
udziału, wyszłam, ale sądząc z tego, że nie trwało to dłużej niż pięć
minut, podczas których każdy się wypowiedział, to wątpliwości nie było.
Trzeba tu dodać, że wyrazem naszego zaufania do Ducha Świętego jest
fakt, że ta i wszystkie inne decyzje podejmowane przez kapitułę czy
radę Wspólnoty mogą przejść tylko wtedy, gdy jedność w głosowaniu
wynosi 99 procent.
Jak wyglądała sama uroczystość?
Tamara twierdzi, że było podniośle (śmiech), pięknie i radośnie. Na
początku były śpiewy i przedstawienie dziecięce, potem Msza, bardzo
żywiołowo koncelebrowana przez lokalnego biskupa i chyba z dziesięciu
księży w rycie afrykańskim; Pascal, nasz założyciel, grał nawet na
bębenkach. (Wspólnota jest międzynarodowa, więc w liturgii posługuje
się elementami różnych tradycji...) O czym była homilia, niespecjalnie
pamiętam - nie była zbyt głęboka. A w kościele było bodaj 500 osób -
przyjechali wszyscy, którzy tylko mogli.
A ilu członków liczy wspólnota?
Śluby wieczyste złożyło około 6O osób, członków, którzy są na drodze do
życia konsekrowanego (którzy rozpoczęli nowicjat), jest około 150.
Ciągle jest problem, jak nas policzyć, bo mamy różne statusy.
Mieszkańców naszych domów traktujemy jako członków rodziny, więc oni
też bardzo często przyjeżdżają na śluby. Są osoby stowarzyszone,
których jest około 300 i które składają odnawiane co roku przyrzeczenia
- oparte na trzech ślubach, ale z wybranym przez nich samych zakresem
zobowiązań. Przykładowo: jeśli reguła życia Wspólnoty mówi, że każdy z
członków powinien mieć godzinę adoracji dziennie i codziennie chodzić
na Mszę, to osoba stowarzyszona może ograniczyć ilość adoracji np. do
dwóch w tygodniu. Może też inaczej, mniej radykalnie traktować ślub
ubóstwa. Ta sama duchowość, ale mniejsze wymagania. Co nie oznacza, że
wielu członków stowarzyszonych nie żyje tak samo, jak ci ze ślubami
wieczystymi. Tamara, Andrzej czy Renia są członkami stowarzyszonymi, a
przecież w naszym życiu nie ma wielkich różnic.
Jak to właściwie jest: czy Siostra jest zakonnicą?
Żeby ktoś to potrafił jasno wytłumaczyć... Z nowymi wspólnotami jest
niezwykle trudny problem. Nie jesteśmy zakonnikami. Bardzo mocno to
podkreślamy i zakony też bardzo mocno to podkreślają - nie pozwolono
nam np. używać terminów „postulat”, „nowicjat” itd. i musieliśmy
stworzyć jakieś nowotwory, które po polsku brzmią fatalnie. Można by
powiedzieć, że jesteśmy świeckimi konsekrowanymi, czyli poświęconymi
Bogu, ale de facto każdy ochrzczony jest konsekrowany.
Na moje wyczucie można powiedzieć więc, że jestem osobą świecką, która
w sposób szczególny poświęciła się Panu Bogu poprzez śluby: czystości,
ubóstwa i posłuszeństwa. Złożyłam te śluby za zgodą Kościoła, który
zatwierdził regułę życia Wspólnoty, na ręce przełożonych Wspólnoty i w
obecności biskupa, jako świadka ze strony Kościoła. Przed ślubami i po
uzyskaniu zgody Wspólnoty odbyłam też rozmowę z biskupem, od którego
zależała ostateczna decyzja. Wszędzie, gdzie działamy, podlegamy
jurysdykcji lokalnego biskupa. Tutaj: Księdza Prymasa.
Dlaczego w Polsce nie ma księży zapisujących się do Wspólnoty Chleb
Życia?
W tych dniach napisał do mnie bardzo sympatyczny list kleryk z jednego
z seminariów na północy Polski, prosząc o informacje na ten temat.
Sytuacja w polskim Kościele jest zupełnie inna niż np. we francuskim -
tam Kościół jest mniejszością, więc wielu chrześcijan, decydując się na
bycie mniejszością, traktuje swoje chrześcijaństwo bardzo świadomie i
żyje radykalnie. W Polsce, przy dużej palecie możliwości, wybór, jaki
proponujemy - pójście za Chrystusem praktycznie bez żadnych honorów,
przy drastycznym ubóstwie i życiu wspólnie z ubogimi - może przegrywać
w konkurencji z wyborem życia łatwiejszego. Dotyczy to nie tylko
kapłanów, ale także młodych ludzi, którzy pojawiają się u nas, żeby
przyjrzeć się Wspólnocie.
I którzy nie wytrzymują?
Trudno się dziwić, skoro to jest szare, trudne życie z ludźmi
zranionymi i cierpiącymi.
A dużo się takich młodych ludzi pojawia?
Myślę, że dziesięcioro rocznie.
Skąd się biorą?
Różnie. Widzieli nas w telewizji, czytali artykuły, ktoś im podał
adres... Czego szukają? Myślę, że mają bardzo duże złudzenia - przekaz
telewizyjny czy prasowy wywołuje w nich jakieś wzruszenie, ale potem
przychodzi gorzkie rozczarowanie: bo trzeba usiąść do stołu z ludźmi,
którzy śmierdzą, mają otwarte rany albo zwyczajnie nie potrafią się
zachować. Jedna pani przyjechała do nas ze swoją pralką, bo nie
chciała, żeby jej rzeczy były prane z rzeczami innych.
Ksiądz Adam Boniecki opowiadał o spotkanym w Kazachstanie księdzu,
który z Niemiec sprowadził sobie wszystko, nawet papier toaletowy.
Ano właśnie. Część ludzi, którzy do nas trafiają, została odesłana ze
zgromadzeń zakonnych lub z seminariów. Zdarzało się, że przełożeni czy
kierownicy duchowi kierowali ich do nas, sądząc, że u nas będzie im
łatwiej. Tymczasem było wręcz przeciwnie - my stawiamy po prostu
większe wymagania.
Ale Wspólnota nie daje żadnych warunków wstępnych: wiek, stan,
wykształcenie...
Przyjmujemy nawet ludzi rozwiedzionych, jeśli związek małżeński rozpadł
się dawno. Co nie oznacza, rzecz jasna, popierania rozwodów. Taka osoba
musi mieć zgodę dawnego współmałżonka i nie może składać ślubu
czystości, jedynie ubóstwa i posłuszeństwa. Bo sakrament jest ponad
ślubami: jeśli - współmałżonek zechciałby wrócić, to ta osoba nie może
być związana ślubem czystości.
Jakie są zasadnicze cele Wspólnoty Chleb Życia?
Wspólnota jest powołana do życia razem z ubogimi. I ma być odbiciem
Ludu Bożego, którego głową i pasterzem jest Chrystus, a w którym wokół
Chrystusa spotykają się wszystkie powołania. W Kościele osobno są
kapłani, osobno zakonnice, osobno świeccy. To są różne światy, które
często się wzajemnie nie znają i nie przenikają. Życie Wspólnoty ma być
wzorowane na życiu pierwszych chrześcijan z czasów apostolskich, gdzie
żyli wszyscy razem.
Wszystko, co Wspólnota robi, wynika z tego właśnie założenia. Jeżeli
nasz ubogi brat cierpi czy potrzebuje pomocy - musimy mu pomóc. Co nie
znaczy, że jesteśmy działaczami fundacji charytatywnej. Przede
wszystkim: środki, jakich chcemy używać do przemiany tego świata, to są
środki ubogie (a więc bronimy się przed wielkimi akcjami robionymi za
pomocą dużych pieniędzy, wszystko ma być „od człowieka do człowieka”).
Wspólnota ma też być miejscem ewangelizacji nas wszystkich, począwszy
od przełożonych, a skończywszy na najsłabszych, żyjących w naszych
domach. To ma być jeden Lud Boży zgromadzony wokół Eucharystii.
W różnych krajach wygląda to bardzo różnie. W Peru od 11 lat prowadzimy
przedszkole dla dzieci indiańskich. Chodziło o to, żeby poprzez dzieci
dotrzeć do rodziców. I co się okazało - dzieci wielu rzeczy się
nauczyły, dorosły (mają teraz po 18 lat) i chcą się uczyć dalej. Wobec
tego trzeba założyć dla nich gimnazjum, bo one są za biedne, żeby uczyć
się w państwowych szkołach.
W wielu krajach członkowie Wspólnoty szkolą miejscowe dziewczyny w
prowadzeniu przedszkoli. Przykładowo: w wiosce trędowatych w Nigrze, w
której co roku przez półtora miesiąca mieszka nasz założyciel Pascal i
w której założyliśmy pracownię malarstwa na tkaninach (trędowate
kobiety znajdują tam utrzymanie i nie muszą żebrać), jedna z
trędowatych dziewczyn została przeszkolona w prowadzeniu takiego
przedszkola. Dzieci z wioski zbierają się w jednej chacie i używając
niezwykle prostego materiału - plastikowych pudełek, kubków, koralików
- mają codziennie zajęcia, które szalenie je rozwijają. A to nic nie
kosztuje. We Francji z kolei, w Awinionie, otwarto przedszkole dla
dzieci ulicy - przeważnie imigrantów z krajów arabskich, Algierii,
Maroka.
Zjazd z okazji ślubów jest więc okazją do wymiany informacji,
opowiedzenia sobie nawzajem o swojej dzialalności.
My i tak wymieniamy między sobą informacje. Powinniśmy raz w miesiącu,
ale zgodziliśmy się na dwa razy w roku - nikt nie ma czasu na pisanie
listów.
Czy można mówić o rozwoju Wspólnoty?
Tamara, która była świadkiem moich ślubów, śmiała się, że to
niewiarygodne, jak Pascalowi udało się stworzyć z takiego marginesu tak
elitarny zakon. (śmiech) Bo przecież większość ludzi, którzy się kręcą
wokół Wspólnoty, pochodzi z kompletnego marginesu, z dna.
Coś w tym jest i widać to nawet w Polsce. Domem, w którym stawiamy
najmniejsze wymagania, są Stawki. Każdy jest przyjmowany i oprócz
podstawowych zasad, jak brak alkoholu, właściwie niczego więcej nie
oczekujemy. Potem część osób trafia tutaj, na Łopuszańską, albo do
mnie, do Brwinowa (chorzy do Reni, na Mszczonowską) . Ale gdyby pan
zobaczył jakąś dziewczynę ze Stawek po roku funkcjonowania w innych
naszych domach, to by jej pan nie poznał. Śmiejemy się, że wychodzi
dama.
Mogę odpowiedzieć inaczej: rozwój Wspólnoty jest tak dynamiczny, że
musieliśmy przystopować. Mamy tak dużo próśb, by założyć gdzieś dom
(szczególnie w Afryce, gdzie po rekolekcjach Pascala w jakimś kraju
zgłasza się 40 młodych ludzi - połowa rzecz jasna odpada, ale połowa
zostaje; jeden z nich przepisał 280 stron naszej reguły życia ręcznie,
bo nie miał innej możliwości), że staramy się to hamować, bo formacja
nie nadąża za tempem rozwoju. Ale są to historie niesamowite. W obozie
dla uchodźców niedaleko Gomy, w kawałku plastikowego namiotu (trzeba
widzieć, co ONZ oferuje uchodźcom i jak ich traktuje: kilka metrów od
namiotów wielkich organizacji międzynarodowych umierali ludzie, bo
lekarzom nie chciało się wyjść na zewnątrz) kilkunastu młodych ludzi,
uchodźców, których krewni zginęli - stworzyło wspólnotę. I w całym tym
ludzkim piekle adorowali Najświętszy Sakrament, zbierali się na
modlitwę... Dwóch z nich zresztą zostało w czasie następnych walk
zamordowanych.
Czy podczas walk w Rwandzie ginęli członkowie Wspólnoty?
Umarło dwoje dzieci. Sytuacja jest skomplikowana, bo są wśród nas
zarówno Tutsi, jak i Hutu. Nie tak dawno Wspólnota musiała uciekać -
dwa tygodnie wędrowali po dżungli ze stoma sierotami, które mieli pod
opieką. Cudem jest, że, po pierwsze, nie pogubili się, a po drugie - że
nikomu nic się nie stało. Potem wrócili, ale dosłownie na ich terenie
znów doszło do walk. Niedawno nocą wpadła do nich grupa uzbrojonych
ludzi i chciała wziąć przełożonego. Dzieci narobiły jednak takiego
wrzasku, że się wycofali. A wiadomości z ostatniej chwili nie są
najlepsze - znów muszą uciekać.
Na czym polega formacja we Wspólnocie?
Przede wszystkim prowadzimy ją w domach, w których są kandydaci do
Wspólnoty. Robią to albo przełożeni, albo osoby mające mandat od
przełożonych. Są spotkania, na których omawiana jest reguła życia i
bieżące problemy, jest mnóstwo kaset z konferencjami i odpowiedziami na
najrozmaitsze pytania, są też książki. Pascal jeździ po całym świecie i
głosi rekolekcje, elementem formacji są też takie wydarzenia, jak moje
śluby. Regularność jest tu pożądana, no chyba że ktoś akurat ucieka
przez dżunglę: trudno, żeby wtedy siadał pod palmą i wyciągał regułę
życia. Chociaż oni akurat uciekli z Najświętszym Sakramentem i chodzili
z nim po dżungli, robiąc codziennie adorację. Trudno znaleźć lepszą
ilustrację tego, co to znaczy życie wokół Eucharystii. Myślę zresztą,
że to ich trzymało - pozwalało zachować morale w ekipie.
Wróćmy do tej elitarności Wspólnoty.
Myślę, że to nie my stawiamy najwyższe wymagania, tylko Chrystus. Wielu
z nas to rzeczywiście ludzie z marginesu - ci, którzy przeszli przez
alkoholizm, narkotyki, prostytucję. Tamara mówi: „To Bóg zrobił z nas,
powiedzmy sobie szczerze - motłochu - elitę”. Bo to jest tak: człowiek,
który jest na dnie, wyrwie się, sięgając bardzo wysoko. Tak jak Pascal,
człowiek z pokolenia „dzieci kwiatów”, który był już, jak wiadomo,
umierającym narkomanem.
Niedawno odwiedził nas ktoś z Niemiec, mnie akurat nie było i Tamara
tłumaczyła mu, co my właściwie robimy. Pamiętam, że potem zadzwoniła do
mnie i mówi: „Słuchaj, ja to tak wyliczyłam i myślę sobie, że to
niemożliwe. My? Te parę osób?”
I rzeczywiście, po tym wszystkim, co dotąd nas spotkało, po tylu
znakach i cudach, trudno pozostać niewierzącym. Bo inaczej chyba trudno
to pojąć - że istnieją cztery, a właściwie już pięć domów, że ludzie
wychodzą jakoś z kłopotów, że udało się wysłać pomoc na Białoruś i do
Rumunii, że wszystko to zrobiliśmy my - tacy, jacy jesteśmy, czyli
słabi i też zdrowo poplątani. To jest - właśnie nasza opowieść o
nadziei.
O nadziei, wierze i miłości...
Rzeczywiście, nic by bez nich nie było. Ja i Tamara, potem Renia,
Andrzej, Jola (czyli siostra Szymona), Jacek...
Wszystko polega, jak sądzę, na czystości kontaktów między nami. Na tym,
że nikt nie chce nikogo sobie podporządkować, zniewolić... I że
modlitwa, adoracja, ustawicznie nas oczyszcza. Wbrew pozorom, oprócz
przekleństw bardzo dużo innych rzeczy bierzemy też od naszych
mieszkańców. A przede wszystkim: każdy zostawia sobie małego świrka i
go hoduje.
Tamara powiedziałaby, że jest zdrowo.
Ekologicznie.