wszystko, co uczyniliście...




CZĘŚĆ TRZECIA: MIŁOŚĆ



Słyszałem, że poczęła się Siostra w mundurze...

Mój ojciec, jako bardzo młody człowiek był w AK. Rocznik 22, stuprocentowy Kolumb, zresztą podobnie jak matka. Jako maturzysta brał udział w kampanii wrześniowej, a potem oboje z mamą byli w powstaniu warszawskim (wtedy jeszcze się nie znali, poznali się przypadkiem w Poznaniu, już po wojnie). Mama została ciężko ranna w powstaniu, była na Woli w batalionie „Czata”, i odgrzebana z gruzów leżała w szpitalu na Długiej, w kościele Dominikanów. Tam znalazł ją kapelan ich oddziału i później kanałami przeniesiono ją na Mokotów. Po klęsce trafiła do obozu w Pruszkowie, później chyba znalazła się w transporcie do Oświęcimia i z tego transportu uciekła. Rodziców mamy - a właściwie babcię i jej drugiego męża, bo mój rodzony dziadek zginął w 1920 roku (a pradziadek brał udział w powstaniu styczniowym - takie mam niepodległościowe korzenie...) - wysiedlono z Warszawy. Najpierw trafili do Makowa Podhalańskiego, a potem przenieśli się do Poznania, gdzie mieli krewnych.
Ojciec mój z kolei po powstaniu trafił do oflagu w Klagenfurcie, skąd uciekł i przedarł się do titowskiej partyzantki (było najbliżej). Złapano go jednak ponownie i miano rozstrzelać. Uratowały go urodziny Hitlera i znajomość muzyki: esesman, który miał decydować o losach złapanych partyzantów, kiedy przyprowadzono jeńców, grał Szopena. Ojciec rozpoznał utwór i esesman, zamiast kazać ich rozstrzelać, wysłał cały transport do Dachau. A stamtąd ojciec wyszedł chory na tyfus, ale... żywy. Historia jak z filmu, choć niewiele więcej potrafię powiedzieć, bo ojciec bardzo niechętnie opowiadał.

Jak Siostra sądzi, czemu?

Pierwszego człowieka zabił, jak miał lat 17. Na pewno nie były to przyjemne wspomnienia.
Ale wróćmy do munduru. Ponieważ jeszcze w czasie okupacji ojciec studiował medycynę w szkole Zaorskiego, postanowił wznowić studia w Poznaniu. Kiedy już je kończył, cały jego rocznik powołano do wojska. Ja urodziłam się jeszcze w Poznaniu, ale potem mieszkaliśmy w okolicach Grupy i w Toruniu, gdzie ojciec był lekarzem w jednostce artylerii. Tam właśnie, też w mundurze, począł się mój młodszy brat - w Toruniu wiodło się nam bardzo kiepsko, mama dorabiała sobie w wojskowym kasynie, więc oboje chodzili umundurowani. (śmiech)
Dzieciństwo spędzałam więc, podobnie jak moi bracia, w objęciach Ludowego Wojska Polskiego. W Toruniu mieszkaliśmy w jakimś wspaniałym poniemieckim mieszkaniu, niedaleko rzeki i właściwie w lesie. Chowaliśmy się jak na wsi. Pod oknami jeździła kolejka wąskotorowa, a my bawiliśmy się zupełnie swobodnie i dość bezkarnie: jako dzieci oficera mogliśmy nawet robić psoty żołnierzom. Nikt nie miał czasu się nami zajmować, więc było fantastycznie.
Dopiero w 1956 roku ojcu udało się wrócić do Warszawy - nadal był tylko kapitanem, bo nie był partyjny. Pamiętam radość mojej matki, kiedy zadzwonił, że uzyskał przeniesienie. A potem nadeszła odwilż i pozwolono mu odejść z wojska (bo powołano go bezterminowo). Wieść rodzinna głosi, że pisał nawet do Rokossowskiego z prośbą o zwolnienie, ale odpowiedziano mu, że jeżeli złoży taką propozycję ponownie, to pójdzie na dwa lata siedzieć, a potem wróci do wojska. Jak odszedł, długo nie mógł znaleźć pracy: ciągnęła się za nim opinia „politycznie podejrzanego”. O zatrudnieniu w Warszawie mowy nie było, więc do końca czynnego życia zawodowego dojeżdżał do Szymanowa i Teresina, tam gdzie są franciszkanie. U franciszkanów zresztą sobie dorabiał wizytami, bo z pensji lekarza w wiejskim ośrodku zdrowia nie był w stanie nas utrzymać.

Czyli najwcześniejsze wspomnienia Siostry to Toruń?

I Grupa. Jedno jest zresztą dosyć ponure. Nie wiem, ile miałam wtedy lat, w każdym razie na poligony wówczas woziło się całe rodziny - jakaś stalinowska paranoja. Jechaliśmy w kabinie ciężarówki przez las, była zima, padał śnieg i nic nie było, widać. Pamiętam, że nasza ciężarówka rozgniotła żołnierza kierującego ruchem...

A inne wspomnienia?

Rodzice słuchali Radia Wolna Europa, co jak na ówczesne wojsko było dosyć ryzykowne. Przyjaciel ojca chciał mu zrobić dowcip i skradał się po cichu pod oknem. Ojciec pomyślał, że ktoś go nakrył, i chwycił za pistolet. Pamiętam, że tamten krzyknął: „Andrzej, nie wygłupiaj się”.
Pamiętam, że naszym ulubionym daniem był chleb z margaryną, posypywany cukrem. Pamiętam też, że w Toruniu wieźliśmy mojego młodszego brata na sankach do chrztu i on z tych sanek wypadł: do dziś widzę to małe zawiniątko... Na samochód oczywiście nie było nas stać, potem dopiero ojciec kupił starego, poniemieckiego adlera, który nie miał hamulców, jeździł dwadzieścia na godzinę, a hamowało się w nim wystawianą na zewnątrz nogą.

Nie są to wspomnienia sielankowego dzieciństwa...

A jednak byliśmy bardzo szczęśliwi. Goniliśmy się po lesie, chodziliśmy po mleko do jakiejś staruszki, mieszkającej w starej chacie... Kłopoty zaczęły się dopiero w Warszawie. Mama dorabiała, całymi nocami szyjąc swetry na maszynie, którą dostała od ciotki z Anglii. Zresztą dzięki paczkom od tej ciotki myśmy w ogóle mieli się w co ubrać. Płaszcze mama kupowała nam na raty, niejedną zimę przechodziliśmy w gumowych kaloszach, a dopiero zupełnie niedawno wyrzuciliśmy letnią wiatrówkę, którą brat nosił nawet w zimie, wkładając pod nią kilka swetrów. Całe dzieciństwo marzyłam o hulajnodze, ale rodziców nigdy nie było na nią stać.
Mama zawsze dbała natomiast - i cudów dokonywała, żeby tego dopiąć - żebyśmy wyjeżdżali na wakacje. Wynajmowała jakieś chałupy, chodziła z nami w góry i uczyła nas łazić po płocie - była bardzo swobodna w kontakcie z dziećmi. Potem zresztą zaczęła pracować jako nauczycielka i musieliśmy przejąć odpowiedzialność za dom - już w pierwszych latach szkoły podstawowej. Ojca nie było, a mama nie stawiała nam wielkich barier, więc całymi dniami bawiliśmy się z dziećmi z podwórka, wracając tylko na obiady, które mama nocą podgotowywała. Kłóciliśmy się z braćmi potwornie, ale kiedy było jakieś zagrożenie, stawaliśmy murem: wszyscy wiedzieli, że klanowi Chmielewskich nikt nie podskoczy.

A świat religijności małego dziecka? Mała św. Teresa w swoich rękopisach wspomina, że... życzyła swojej mamie śmierci, a skarcona odpowiadała: „Chcę przecież, byś poszła do Nieba, a mówisz, że trzeba umrzeć, aby tam pójść”.

W domu nie wychowywano nas religijnie. Tradycyjnie obchodzono święta, mama bardzo o to dbała, natomiast poza tym nie było nic. Rodzice w głębi duszy nienawidzili komunizmu, nie ukrywali tego przed nami i uczyli nas prawdziwej historii. Wiadomo było, że nie możemy się tym chwalić w szkole, ale nie zawsze się udawało. Doprowadzałam do szału nauczycielkę historii, może nawet mam teraz wyrzuty sumienia, bo moje wypowiedzi nie wynikały z umiłowania prawdy, tylko z tego, że usiłowałam zająć jej czas, żeby nie przepytywała moich kolegów. Poruszałam więc tematy, których poruszać nie należało, a ona biedna dzwoniła do mamy, żeby mnie wreszcie uspokoiła. W szkole nie było tak źle - mieliśmy starych, przedwojennych nauczycieli, którzy nie zajmowali się polityką, ale uczeniem.
Ta „antykomunistyczna formacja” nie przekładała się jednak na wychowanie religijne. Swoją Pierwszą Komunię pamiętam całkowicie zewnętrznie, nie dostałam żadnych drogich prezentów, byłam w pożyczonej sukience i zaraz po uroczystości przebrałam się w coś normalnego, żeby pobawić się w piaskownicy. Mama posyłała nas wprawdzie na religię, ale natychmiast wywołałam kilka konfliktów na katechezie - zadawałam dociekliwe pytania, więc pewnego pięknego dnia ksiądz po prostu wyrzucił mnie za drzwi. Jakim cudem poszłam do bierzmowania, nie wiem.
Miałam jednak ogromne szczęście. Pewnego dnia mama, która robiła to od czasu do czasu, wysłała nas do kościoła. Poszliśmy do św. Jakuba na placu Narutowicza (ileż to ja mogłam mieć wtedy lat?). Pamiętam, że zawsze wchodziliśmy po schodach do takiej kaplicy, z której bardzo dobrze widać głowy ludzi. Nie mogę powiedzieć, żebyśmy wiedzieli, o co chodzi, ale Mszę zwykle odstawaliśmy jak trzeba. Aż do tamtego dnia, gdy podczas kazania zaczęliśmy się bawić za ołtarzem, w absydzie. Tam złapał nas za fraki ksiądz, który akurat przechodził. Widząc, co się dzieje, po prostu zabrał nas do siebie. Był to ksiądz Gniewniak, słynny na całą Ochotę, wokół którego gromadziły się setki młodych ludzi - przede wszystkim studentów, bo na terenie tej parafii są domy akademickie, ale także dzieci ulicy.
To był początek naszej przyjaźni, który zaowocował tym, że przez wiele lat jeździliśmy na spływy kajakowe, które organizował - nielegalnie oczywiście. Mieliśmy mnóstwo przyjaciół, chodziliśmy na spotkania, a nawet... dyskoteki u księdza Gniewniaka. Był, przepraszam: jest - bo żyje do dzisiaj w Otwocku - doskonałym duszpasterzem, bardzo kochanym przez młodzież.

Jak on was zdobył?

Po prostu zamiast solidnie ochrzanić, zaprosił nas do siebie. „Do siebie” znaczyło malutkie, dwupokojowe mieszkanko koło kościoła, w którym, gdy weszliśmy, już kłębiło się mnóstwo dzieci, akwaria były pod sufit, a z aparatu filmowego na wąską taśmę leciała jakaś kreskówka. Było wesoło, a jak było wesoło, to dlaczego nie przychodzić? I w ten sposób ksiądz Gniewniak chronił nas przed wszystkim, co złe, zajmując nam czas, proponując mnóstwo rzeczy, poznając nas z innymi - przyjaciół „od księdza Gniewniaka” mam do dzisiaj.

U nas w Krakowie podobnym typem kapłana jest ksiądz Mieszek Turek od św. Anny, do którego „ściekali” wszyscy wyrzuceni z innych lekcji religii. Nie miał wprawdzie akwariów, ale grał na skrzypcach, nie sprawdzał obecności, no i bardzo lubił młodzież...

Może nie wynosiliśmy z tego bardzo głębokiej wiedzy religijnej, ale na to przyszedł czas później. Na razie mieliśmy jakieś środowisko, które uczyło nas pewnych postaw wobec świata. Te spływy kajakowe młodzież organizowała sama - od namiotów, przez jedzenie, dbanie o młodszych (starszy z młodszym, jako partnerem w kajaku), wielka szkoła wspólnego życia.

Wróćmy do pytania o religijność dziecka. Nie chodziło mi o jakieś inicjacje formalne; sam pamiętam swoją Pierwszą Komunię głównie dlatego, że kolega był ciekaw świata i wyjął Hostię z buzi, ksiądz zatrzymał uroczystość i go ochrzanił... Ale jako mały chłopiec zadawałem sobie jakieś pytania, miałem wątpliwości, byłem ciekaw...

Szczerze mówiąc, dla mnie sfera religijna długo nie istniała. To, co miałam w sobie - co pozostało we wspomnieniach - to uwielbienie samotności. Mieszkaliśmy już w Warszawie, dosłownie kilkaset metrów za naszym domem kończyło się miasto (teraz, rzecz jasna, wszędzie stoją bloki) i zaczynały się pola. Więc całe dnie spędzałam na wędrówkach z ukochanym psem. Docierałam do Włoch i jeszcze dalej - do Ursusa. Byłam zupełnie mała, ale jakoś instynktownie nienawidziłam miasta. Pewnie dlatego wymyśliłam, że pójdę do liceum sióstr niepokalanek, do Szymanowa, gdzie dojeżdżał mój ojciec jako lekarz. Zaparłam się i wbrew rodzicom postawiłam na swoim. Ten eksperyment nie skończył się chwalebnie.

To znaczy?

Byłam tam rok i wróciłam do Warszawy na własne życzenie. Ale myślę, że gdybym nie wróciła, to by mnie „wrócono”: siostry wytrzymywały moje wybryki z zaciśniętymi zębami, bo tata je leczył, ale nie wiem, czy mogło to trwać dłużej niż rok.
W ósmej klasie (wtedy to było już liceum) skompromitowałam się na lekcji religii: kiedy, ratując sytuację, moja ukochana do dziś siostra Michalina zapytała mnie o coś podstawowego - „to powiedz, dziecko, dziesięć przykazań” - dziecko nie potrafiło powiedzieć... (śmiech) Na takim poziomie była wówczas moja wiedza religijna. To tam zetknęłam się z regularną, coniedzielną Mszą św.: pamiętam, jak nietoperz wpadł do kaplicy i co się wtedy działo, pamiętam również, jak w czasie Mszy wypadły mi spod mundurka jabłka, które nielegalnie zebrałam w ogrodzie... Ale wtedy dopiero zaczęłam zadawać sobie jakieś pytania, bo chyba wtedy zaczęłam dojrzewać.

Pytania?

Egzystencjalne, przede wszystkim o cierpienie i jego sens. Jakoś tak było, że i ja, i mój starszy brat, staraliśmy się wtedy pomagać słabszym. Mieliśmy takiego dziadka, którym się opiekowaliśmy - mieszkał niedaleko, chodził potwornie zawszony, a myśmy go czyścili, karmili... Byliśmy także w harcerstwie, które było wprawdzie czerwone, ale naszymi instruktorami byli przedwojenni jeszcze harcerze. Zanim zaczęliśmy jeździć na spływy księdza Gniewniaka, jeździliśmy na obozy, podczas których wpajano nam etos pomagania, szlachetności, uczciwości, obowiązku dzielenia się, koleżeńskości; wszystko to zupełnie nie podlane jakimś komunistycznym sosem.
Więc te „odwieczne pytania” zaczęłam zadawać sobie dopiero w Szymanowie - spędzając długie godziny na gałęziach drzew (raz wlazłam tak wysoko, że siostra Michalina o mało nie zemdlała z przerażenia). Jeśli Pan Bóg jest wszechmocny, to dlaczego nie może pewnych rzeczy? Jeśli Pan Bóg jest wszechwiedzący i wie, co zrobię za chwilę, to jak się to ma do mojej wolnej woli? - myślałam w przerwie między łacińskimi słówkami, bo byłam w klasie łacińskiej. Kiedy zaś przeniosłam się do szkoły w Warszawie, notabene najbardziej czerwonej w mieście, ale za to najbliższej domu, to mój kontakt z Kościołem ograniczył się do sporadycznych kontaktów ze środowiskiem od księdza Gniewniaka: chodziliśmy na Mszę młodzieżową o dziewiątej, potem leciało się na pączki do Poniewskiego i na spotkanie. Ale wtedy, choć zadawałam pytania, szukałam sensu życia, ostatnią rzeczą, jaka przyszłaby mi do głowy, byłoby szukanie odpowiedzi w Kościele. Aż do pierwszych lat studiów była to dla mnie instytucja zupełnie obca i niezrozumiała. A do jakiego stopnia niezrozumiała? Kiedy byłam w Drohiczynie, już po studiach i po „nawróceniu na wiarę katolicką”, chodziłam codziennie do kościoła. Któregoś dnia natrafiłam na kleryków odmawiających różaniec. I pomyślałam sobie: „Czy oni zwariowali? Przecież mówią w kółko to samo”.

Z wszystkiego, co Siostra mówi, wynika, że nigdy nie była Siostra grzeczną dziewczynką...

Rzeczywiście nie. Temperament plus wyobraźnia i chęć urozmaicenia sobie życia.

W jaki sposób?

Na przykład zamykając panią w kiosku Ruchu. Najbardziej rozwinęłam się w Szymanowie, gdzie możliwości były fantastyczne i miałam parę równie dobrych koleżanek. Pamiętam taką niedzielę, siostry miały wcześnie rano Mszę, a my mogłyśmy spać trochę dłużej. Ósma klasa mieszkała w dawnej sali balowej (szkoła mieści się w pałacu) na pierwszym piętrze. Pod spodem był korytarz i kaplica, z naszej sali było wyjście na taras, a kolumny wspierające ten taras spadały prosto na wyjście z kaplicy. Siostry nas zamknęły, żebyśmy siedziały cicho i nie przeszkadzały im w modlitwie, a nam się chciało siusiu. Trzeba było sobie jakoś poradzić, więc zjechałam w dół po kolumnie. Oczywiście natychmiast mnie zauważono - awantura była fantastyczna.
Opowiem jeszcze jedną historię, może się siostry w ten sposób dowiedzą, kto im na strychu (dokąd miałyśmy najsurowszy zakaz wstępu) zawiązał nogawki od majtek. Siostry suszyły tam bieliznę, a wjeżdżało się taką windą, którą wciągało się sznurami - jedna musiała ciągnąć, druga jechała. Było to jakoś na początku Soboru, w każdym razie przed reformami w Kościele, i siostry miały majtki o długich nogawkach. Wisiały równiutko, jak to w klasztorze; włożyłam mnóstwo pracy, żeby je wszystkie ze sobą powiązać. (śmiech) Oczywiście następnego dnia było wielkie zebranie, siostra dyrektor (skądinąd wspaniała kobieta) usiłowała wzruszyć nas i nasze sumienia, żeby sprawca się ujawnił, ale ze wstydem przyznam, że nie zdobyłam się na to. Wszystkie zresztą dusiłyśmy się ze śmiechu.

Musiało to być wspaniałe przemówienie... Zastanawiam się, jakiego słowa mogła użyć siostra dyrektor, by opisać przedmiot, na którym dokonano przestępstwa... (śmiech)

Chyba nie wdawała się w szczegóły. Muszę zresztą przyznać, że aby utrzymać w ryzach takie pannice, trzeba być naprawdę kimś.
Siostry miały więc duże poczucie humoru i naprawdę anielską cierpliwość. Siostra Marta, która uczyła matematyki i fizyki (była wtedy początkującą nauczycielką), powiedziała mi wiele lat później, że przed każdą lekcją fizyki miała nie przespane noce i zastanawiała się, jakie to pytanie może zadać Małgosia Chmielewska, na które ona nie będzie potrafiła odpowiedzieć. A Małgosia Chmielewska rzeczywiście była potwornie dociekliwa...

Czy pamięta Siostra pierwszy grzech?

Na pewno pamiętam poczucie, które mnie w pewnym momencie doprowadziło do nawrócenia: miałam absolutnie dosyć głupot, które robiłam i które niewątpliwie były grzeszne (co innego głupoty niewinne, jak to związywanie majtek czy przeciąganie nici pomiędzy łóżkami, żeby siostra sprawdzająca, czy śpimy, potknęła się i narobiła hałasu, albo przypięcie pinezką welonu siostrze do ławki - może niektórych z tych rzeczy się wstydzę, ale w sumie były dość niewinne). Byłam już wtedy na studiach i mimo iż nie praktykowałam, poszłam do spowiedzi, bo nie dawało mi to spokoju. Wcześniej wiedziałam, że innych ludzi nie wolno krzywdzić... co nie znaczy, że tego nie robiłam. Nie byłam święta. Ale nie powodowało to wyrzutów sumienia o charakterze religijnym. Mówiło się po prostu „przepraszam”. Mama potrafiła okazać, że sprawiliśmy jej przykrość - nie biła nas rzecz jasna, ale widzieliśmy, że jest przybita, i to mobilizowało nas do przeprosin.

A czy miewała Siostra poczucie krzywdy, czy potrafiła Siostra przebaczyć?

Od bardzo wczesnych lat - chyba byłam wtedy dwunastolatką - widziałam krzywdę i niesprawiedliwość w swojej rodzinie. Widziałam po prostu, jak mój ojciec krzywdził matkę, jak był wobec niej nielojalny. I do końca swoich dni wiedział, jakie zajmowałam wobec tego stanowisko. Próbował mnie przeciągnąć na swoją stronę, wiedział, że mu przebaczyłam (bo siłą rzeczy krzywdził także i mnie), ale wiedział też, że uważam to, co zrobił, za złe.
Trudno mówić o kimś, kto nie żyje i w dodatku był moim ojcem... Matka zresztą zawsze próbowała go bronić, ukryć przed nami prawdę, ale właściwie bardzo szybko przestało jej to wychodzić - doskonale o wszystkim wiedzieliśmy. Cała sprawa zaważyła na mojej przyszłości w tym sensie, że ja też postanowiłam bronić swojego młodszego brata przed świadomością tego, co się dzieje. On nie wiedział, że nasza rodzina jest rozbita właściwie aż do czasu, gdy ukończył 17 lat. Tymczasem wszystkie próby naprawy sytuacji nie powiodły się i ojciec w końcu założył nową rodzinę.

A jak Siostra odbierała PRL? Słyszę, że rodzice od początku byli nastawieni do systemu krytycznie...

Doskonale pamiętam Październik - mieszkaliśmy na Ochocie i mama nie wypuszczała nas z domu, bo na placu Narutowicza coś się działo. Słuchaliśmy całą rodziną Wolnej Europy na takim dużym drewnianym radiu z klawiszami - przypominam sobie komentarze i nadzieje rodziców... Szkołę przechodziliśmy świadomi tego, że wdraża nas w system, którego nie akceptujemy. Do żadnych ZMS-ów nie należeliśmy, kiedyś nawet wyrzucono mnie z klasy z okrzykiem „ty czarna reakcjo”, bo wychowawczyni miała polecenie zapisania jakiejś części uczniów, a tu my - młodzież księdza Gniewniaka - nic. Nasza klasa była zresztą wyjątkowa - w innych roiło się od aktywistów, a pani dyrektor służyła kiedyś w Armii Czerwonej i znała osobiście towarzysza Ochaba.
W liceum sióstr niepokalanek mieliśmy dwie lekcje historii - oficjalną, choć bez nacisku na sprawy ideologii, i tę prawdziwą: przychodziła raz w tygodniu siostra Krysta, staruszeczka, która siadała zawsze na takim stopniu i opowiadała historię Polski. Wszelkie złudzenia straciliśmy w Marcu '68, który przeżyłam już bardzo świadomie: nie dość, że byłam w maturalnej klasie, to mój brat - wówczas już student - organizował strajk na swoim wydziale. W grudniu 1970 akurat znalazłam się w Trójmieście, bo chciałam studiować oceanografię. W 1976 roku, kiedy były wydarzenia w Radomiu, uczestniczyłam z przyjaciółmi w zbiórce pieniędzy na pomoc robotnikom, podczas Mszy w kościele na Żytniej. Podobno zrobiła się z tego draka i prymas Wyszyński interweniował, żeby nas nie zamknęli... Tu się zresztą kończy mój epizod opozycyjny: później, kiedy już pracowałam w Laskach, świadomie się w nic nie angażowałam; chciałam po prostu pomagać najsłabszym - poza polityką.

A ten 1970 rok w Trójmieście? Pamięta Siostra słynną scenę zatrzaskiwania okien akademików, kiedy robotnicy przyszli wezwać na pomoc studentów?

Ja okien nie zamykałam, bo mieszkałam z przyjaciółką w wynajętym mieszkaniu, zresztą w pobliżu spalonego Komitetu Wojewódzkiego. Studenci rzeczywiście się nie włączali, ale szczerze mówiąc, nie było takiej możliwości. Nie mieliśmy informacji i nie byliśmy nijak zorganizowani. Uniwersytet był w Gdyni, akademiki we Wrzeszczu, komunikacja przerwana... Wszystko wybuchło nagle, pamiętam, że poszłam na pocztę zadzwonić do mamy i byłam ostatnią osobą, która rozmawiała z Warszawą. Nikt nic nie wiedział, nie tylko zresztą w Gdańsku. Jakieś wybite szyby księgarni, jakieś strzały, przed którymi uciekłyśmy do ciotki na Stare Miasto, bo kolejka w naszą stronę już nie kursowała, nic nie było wiadomo...

Rozmawiałem kiedyś o kapłaństwie z księdzem biskupem Pieronkiem i księdzem Michałem Czajkowskim - obaj „urodzili się księżmi” i właściwie nigdy nie mieli wątpliwości co do swojego wyboru... Wiem, że Siostra nie planowała swojej przyszłości w Kościele.

Absolutnie nie.

A kim Siostra chciała być?

Weterynarzem, lekarzem, biologiem... Na medycynę nie poszłam tylko dlatego, że był egzamin z fizyki, a ja z fizyki jestem noga. Na pewno nie chciałam być zakonnicą, choćby dlatego, że w dzieciństwie nie bardzo wiedziałam, kto to jest. Jedyne, co miałam zawsze, to ogromna potrzeba samotności, jakiegoś absolutu, pójścia w czymś do końca. Co oczywiście wyrażało się w moich wybrykach. Szara rzeczywistość mnie nudziła.

A propos „wybryków”. Muszę zadać Siostrze pytanie o pierwszą miłość.

Uuuu...

Pytam na razie tylko o pierwszą...

A która była pierwsza? (śmiech) Wiem, że zakochiwałam się parę razy na studiach, ale czy przed studiami też się kochałam? (Bo to był kolega z liceum, najpierw się kolegowaliśmy, potem się kochaliśmy, potem to się rozpadło, i dobrze, bo on jest szczęśliwym ojcem, a ja szczęśliwą zakonnicą...) Raczej to było na pierwszych latach studiów. Śmiertelnie kochałam się też w chłopaku, który był starszy i w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Zrobiłam sobie wtedy pierwsze okulary, bo podobno (tak mówiły mi koleżanki) powiedział mi „cześć”, a ja nie zauważyłam.
Potem tych miłości było dobrych parę - zresztą polskich i zagranicznych.

Jak dużo jeszcze Siostra może powiedzieć?

No, „dozwolone od lat 18”, zdecydowanie. Ludzie bez poczucia humoru mogliby się poczuć zbulwersowani.

Ustaliliśmy już, że Pan Bóg ma poczucie humoru.

Panie Michale, niech pan mi odpuści... (śmiech) W każdym razie nie mogę powiedzieć, żebym nie miała pod tym względem doświadczenia. Co zresztą mi bardzo pomaga - i w rozumieniu innych, i w trzeźwym podejściu do własnego celibatu. Co nie oznacza, że jestem wolna od pokus. Ale... nie żałuję.
Niektórzy byli zresztą bardzo mili. A jeden - potwornie przystojny. Francuz, niestety nie miał możliwości pozostania w Polsce.

Jak Siostrze szła nauka?

Jeszcze kiedy byłam w liceum w Szymanowie, miałam kłopoty z matematyką. Byłam tak roztrzepana, że zawsze w którymś momencie myliłam się w rachunkach - dwa razy dwa robiło się pięć. Jak groziła mi dwója, pamiętam, że usiadłam i zrobiłam kilkaset takich zadań ze słupkami - pomogło.
Ale generalnie zawsze uczyłam się bardzo dobrze, co przyprawiało o mdłości moich braci. Nie dlatego, żebym była bardzo pilna, w państwowym liceum nawet czytałam książki pod ławką czy pisałam wypracowania dla kolegów, równocześnie śledząc jakoś tok lekcji. W końcu posadzili mnie w ostatniej ławce i dali spokój. Na studiach było podobnie: zdarzały się egzaminy, które zdawałam na czwórkę, nie mając pojęcia o treści przedmiotu.

Jak?

Po pierwsze, miałam szczęście. Po drugie, byłam dość bezczelna. Egzaminator z chemii fizycznej (przedmiotu, który był dla mnie absolutną czarną magią) powiedział, że wie, iż nie mam o tym zielonego pojęcia, ale daje mi czwórkę, bo kogoś tak bezczelnego jeszcze nigdy nie widział. Na ochronie przyrody, pedagogice itp. też po prostu lałam wodę albo starałam się domyślić, o co może chodzić pytającemu. Przedmioty główne za to kułam bardzo mocno: po prostu mnie interesowały. Siedziałam w wakacje w bibliotece, czytałam książki w obcych językach. Zawsze starałam się dojść do końca, dlaczego jest tak, a nie inaczej.

Co zadecydowalo o wyborze biologii?

Na medycynę nie miałam szans przez tę fizykę. Zostawała weterynaria albo biologia, bo zawsze zwierzęta mnie fascynowały. Czyli: miłość do sprawy.

A kiedy Siostra zaczynała studia, to co Siostra zamyślala robić dalej?

Skończyć studia i więcej wiedzieć. Dopiero w czasie studiów, kiedy już nawróciłam się na naszą katolicką wiarę (w sensie rzeczywistego jej przeżywania), zaczęłam myśleć o wstąpieniu do różnych klasztorów. Nawet myślałam, że przerwę studia, ale na szczęście przyjaciele mnie powstrzymali. Potem, gdy kończyłam studia, chciałam uczyć. Ale już z postanowieniem, że to potrwa niedługo, bo wstąpię do klasztoru.

Mówi Siostra o nawróceniu. Ciekawi mnie ten moment (moment, czy też proces, jaki do niego doprowadził)...

To był na pewno moment, ale na momencie nigdy się nie kończy. Moment jest łaską, ale potem - jeśli człowiek nie odpowiada na łaskę - to jest tak jak z ziarnem rzuconym na kamienistą glebę.

A ten moment laski?

Był bardzo konkretny. Miałam praktyki w Mikołajkach (ponieważ studiowałam hydrobiologię) i wraz z przyjaciółmi świetnie się bawiłam - wie pan, jak jest na studenckich praktykach... Z początku bardzo mnie to cieszyło, ale potem miałam już dosyć. Uciekłam, zostawiając swoje niesporczaki koleżance.

Chwileczkę: co to są niesporczaki?

To są takie śliczne, małe wodne niedźwiadki (po angielsku tak się zresztą nazywają), widoczne pod binokularem albo pod mikroskopem. Niektóre dochodzą nawet do 0,8 mm. Są kolorowe i rzeczywiście przypominają polarne niedźwiedzie, z tym że mają sześć nóżek zamiast czterech. Żyją sobie wśród ziarenek piasku na plaży albo w wodzie - na dnie jeziora albo morza. Jak się weźmie trochę piasku i włoży pod binokular, to widać, jak taki niesporczak łazi po ziarenku piasku, zupełnie tak, jakby niedźwiedź wchodził na skałę. Hodowałam je być może jako pierwsza w Polsce - chociaż był jeszcze taki pan w Krakowie, z którym konsultowałam się, pisząc pracę magisterską, ale on bardziej pasjonował się niesporczakami, które żyją w kroplach wody na liściach mchów (ja hodowałam psammona, czyli tego, który żyje między ziarenkami piasku). Cóż to jest za świat ciekawy: jak pan odgarnie warstwę suchego piasku na plaży, pod spodem jest warstwa piasku mokrego. I one tam są, pomiędzy ziarenkami: małe zwierzątka, a nawet roślinki.

Ale to nie niesporczaki spowodowały przełom, tylko bujne studenckie życie...

Bawiąc się świetnie, odczuwałam stale pewien dysonans. Jak się rzekło, zawsze była we mnie potrzeba absolutu, czegoś, co jest absolutnie prawdziwe i jest absolutną miłością. Nie znalazłszy tego wśród różnych przygód studenckich, znalazłam koniec końców w Chrystusie. Wyjechałam z Mikołajek i ruszyłam przed siebie - dojechałam aż do Dursztyna na Podhalu, gdzie miały chałupę (teraz to jest spory klasztor) siostry niepokalanki. We wsi nie było jeszcze prądu, droga się kończyła, diabeł mówił dobranoc: przepiękne miejsce. I tam najpierw mieszkałam kątem u górali, przez jedną noc, której nie zapomnę do końca życia, bo najpierw przyszedł stary góral i położył się na sąsiednim łóżku, a koło dwunastej poczułam, że łażą po mnie tabuny pcheł - dom był połączony ze stodołą i oborą, i jak sobie poświeciłam, zobaczyłam, że jestem cała czarna. Potem przeniosłam się do sióstr, które zgodziły się mnie przyjąć, i zaczęłam spędzać czas w absolutnej samotności, chodząc po górach. Aż w pewnym momencie miałam takie nieprawdopodobne przeżycie tego, że Bóg jest. Przeżycie ogromnej przestrzeni, która nie jest pustką. Tylko tyle.

Jesteśmy na górskiej polanie...

Chyba na jakimś szczycie: dla mnie jako prapotomka Kozaka, najbardziej fascynująca jest otwarta przestrzeń.
A skoro sobie uświadomiłam, że Bóg jest, to zwinęłam manatki i zaczęłam Go szukać. Najpierw pojechałam do jedynego miejsca, które z Panem Bogiem mi się kojarzyło - do sióstr niepokalanek z Szymanowa. Do dzisiaj żyje tam siostra Michalina, moja wspaniała wychowawczyni, którą poprosiłam o coś do czytania na temat Pana Boga. Dała mi świetnie napisaną książkę księdza Zuberbiera, coś na kształt katechizmu, tylko zrozumiałego. Bardzo żałuję, że teraz nie ma takich na rynku - ja, absolutny ignorant, przeczytałam ją i wiedziałam, o co chodzi. Nie pamiętam, niestety, tytułu.
Byłam już na ostatnim roku studiów i wiedziałam, że potrzebuję porządnych rekolekcji. Uzgodniłam z siostrami, że będę u nich uczyła chemii - kilka godzin przez dwa dni w tygodniu zajmowałam się uczeniem, a potem miałam ciszę, spokój i swój pokoik w Szymanowie. To wtedy podciągnęłam lektury - przede wszystkim historie Kościoła, bo miałam takie wrażenie, że jeżeli mam być katoliczką, muszę poznać korzenie, uświadomić sobie, skąd się to w ogóle wzięło. Czytałam też mistyków - zwłaszcza świętą Teresę od Jezusa, z której niewiele rozumiałam, ale odczuwałam silną fascynację, potem także Mertona - to wtedy postanowiłam, że zostanę trapistką. I gdy skończyłam studia, a zorientowałam się, że w Polsce nie ma trapistów, zaczęłam szukać benedyktynek. Pojechałam do pięknego klasztoru w Żarnowcu, gdzie wcześniej umówiłam się z siostrami, ale gdy przyjechałam, zobaczyłam piękne jezioro. Oczywiście nie mogłam się oprzeć pokusie i poszłam się kąpać. A potem położyłam się na plaży i zrozumiałam, że nie potrafię zrezygnować z pływania, z wolności. Pan Bóg przegrał walkę - niewątpliwie dobrze i dla Niego, i dla sióstr, i dla mnie.
Do Żarnowca więcej nie pojechałam, znalazłam natomiast pracę jako nauczycielka w Drohiczynie nad Bugiem, gdzie zresztą też były benedyktynki, co uznałam za wolę Bożą. Tamtejsze siostry usiłowały nauczyć mnie śpiewać, ale nawet benedyktyńska cierpliwość im nie pomogła. (śmiech) Wtedy jednak też miałam bardzo dużo samotności i czytałam Pismo Święte, jak leci. A potem już, już miałam wstąpić do benedyktynek, ale na mojej drodze pojawiła się dziewczynka, którą trzeba było się zająć. Wybrałam dziewczynkę.

To była jedna z uczennic Siostry?

Tak, chociaż z początku nie byłam tego świadoma - pierwsze dni roku szkolnego, jeszcze nie znałam uczniów zbyt dobrze. Zobaczyłam ją w księgarni, bardzo zaniedbaną, w męskiej marynarce po kostki i za dużych butach na bosych nogach. Zapytałam sprzedawczynię, kto to jest, potem okazało się, że ją uczę. Ponieważ starałam się żyć Ewangelią na co dzień - zdecydowałam, że powinnam jej pomóc.
Stanęłam przed dylematem: z jednej strony jest w Ewangelii napisane, że wszystko, co uczyniliśmy jednemu z tych najmniejszych, Jemu uczyniliśmy. Z drugiej strony - bardzo chciałam wstąpić do klasztoru kontemplacyjnego, a trochę trudno wstępować tam z dzieckiem. Akurat były jakieś wybory, w których nie wzięłam udziału, więc straciłam pracę i pod koniec roku szkolnego obudziłam się w Drohiczynie bez pieniędzy, mieszkania i z dziewczynką, którą już wzięłam jako rodzina zastępcza. Pojechałam więc do Warszawy i przyjaciele znaleźli mi pracę w zakładzie dla niewidomych w Laskach. Z dziewczynką miałam kłopoty straszliwe, zupełnie nie wiedziałam, co robić i jak sobie radzić, więc odesłałam ją do matki z zastrzeżeniem, że będę ją utrzymywać i zabierać na wakacje.

Co to były za kłopoty?

Uciekała z domu, taki mały dziki człowiek, nigdy nie kochany. Dziś obie się z tego śmiejemy, ale wtedy ona próbowała moje uczucia, a także, na ile może sobie pozwolić. Wreszcie straciłam cierpliwość, z czego dziś jest zadowolona, bo twierdzi, że gdybym jej wtedy nie odesłała, po paru latach trafiłaby na ulicę.
Potem wszystko się ułożyło, Małgosia miała nawet dostać mieszkanie w Warszawie, ale postanowiła wrócić do matki i pomóc jej w opiece nad rodzeństwem. I niestety: wyszła fatalnie za mąż, w wieku lat 18, za pijaka i łobuza. Pierwsze dziecko jej zmarło, a gdy urodziło się drugie, zabrałam ją tutaj (to już były lata 80., byłam na saksach w Niemczech, zarobiłam pieniądze) i wynajęłam jej chałupę. I do dziś utrzymujemy kontakt - Małgosia jest już dorosłą kobietą, matką dwojga dzieci.
Była ukochanym dzieckiem mojej mamy, która przyjęła ją jak członka rodziny, a jej dzieci jak swoje wnuki. Potem jednak znowu wróciła do Drohiczyna, jej matka się nie zgodziła, żebym tam kupiła jakieś dwa pokoje, więc Małgosia dalej mieszkała w koszmarnych warunkach. Teraz, kiedy jej dzieci są już duże, ustaliłyśmy, że przeniesie się do mnie do Brwinowa, żeby przerwać to koszmarne koło biedy i zapewnić lepszy start dzieciom... A więc mam już wnuki. I to niemałe...
A w Laskach, gdy odesłałam Małgosię do domu, nawiązałam dzięki księdzu Tadeuszowi Fedorowiczowi kontakt z małymi siostrami.

Zanim o małych siostrach: jak na „nawrócenie” Siostry zareagowali bliscy?

Przyjaciele ze studiów odsunęli się ode mnie całkowicie. Jak przestałam pić, uwierzyli, że rzeczywiście coś się we mnie zmieniło, ale doszli do wniosku, że zwariowałam. Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego moja najlepsza przyjaciółka, która była niewierząca, odsunęła się tak totalnie.
Rodzina, gdy zaczęłam codziennie chodzić do kościoła, też stwierdziła, że mi odbiło. Pamiętam jednak taką scenę, gdy mój młodszy brat dowiedział się, że rzuciłam palenie (jak pan wie, nie na długo...), i stwierdził, że rzeczywiście coś w tym jest. Oczywiście nie nawracałam ich na siłę.

A oni Siostrę?

Były naciski. Zwłaszcza gdy się dowiedzieli, że wstępuję do zakonu. Gdy byłam u małych sióstr, miałam bardzo ostry konflikt z bratową, która tłumaczyła mi, jak bardzo krzywdzę matkę. Mama rzeczywiście była bardzo przeciwna, ale gdy wreszcie znalazłam się u małych sióstr, dostałam od niej list z przeprosinami. Od tego czasu była mi niezwykle wierna. Od gotowania pierogów u małych sióstr, przez pranie majtek dzieciom na koloniach dla niewidomych, przyjmowanie w swoim mieszkaniu kobiet z więzień, które zapraszałyśmy tam z Tamarą, łącznie z tym, że prawie do ostatnich chwil życia prowadziła rachunki naszej Wspólnoty. A przy tym, przez długi czas nie była osobą religijną. Całe lata nie praktykowała, bo małżeństwo z moim ojcem było drugim w jej życiu - najpierw wyszła za mąż w czasie wojny, nie przemyślawszy tej decyzji. Próbowała unieważnić ślub kościelny z tym mężczyzną, miała zresztą podstawy, ale się nie powiodło. Wobec prawa kanonicznego jestem więc dzieckiem nieślubnym, bo rodzice nie mieli ślubu kościelnego. Dopiero kiedy zmarł jej pierwszy mąż, mama powróciła do praktyk (ojciec już wtedy od nas odszedł) i była bardzo im wierna. Nie w sensie jakiegoś nawiedzenia: jej katolicyzm realizował się w pomaganiu wszystkim naokoło, przy równoczesnym bardzo skromnym życiu. Była bardzo prawa i bardzo dobra.

A kiedy właściwie Siostra znalazła się w kręgu Klubu Inteligencji Katolickiej?

Na studiach, wprowadzona przez kumpla jeszcze ze szkoły, Michała Wroniszewskiego. Potem poznałam Krzysztofa Jedlińskiego, psychiatrę i naszego wieloletniego bezinteresownego przyjaciela, który napisał jakiś artykuł w „Więzi”; artykuł, który strasznie mnie wpienił (dziś już zupełnie nie pamiętam dlaczego), powiedziałam o tym Michałowi, a ten mówi: to ja ci tego faceta przedstawię i sama mu to powiesz.

Przepraszam: czyli nawet będąc „poza”, czytała Siostra „Więź”?

Tak.

To znaczy, że ten Kościół cały czas Siostrę ciekawił.

No tak. Poza tym nawet będąc „poza”, chociaż już w trakcie moich poszukiwań, znalazłam się w takiej grupie modlitewnej związanej z Taize, do której należeli m.in. Krzysztof Jedliński, Marek i Marysia Pieńkowscy, Michał Wroniszewski z jego przyszłą żoną, a także Teresa Kieniewicz. Nasza znajomość wiązała się jeszcze z księdzem Gniewniakiem i przetrwała - w postaci przyjaźni - do dziś, choć Teresa jest w Karmelu, Marek jest przewielebnym ojcem przeorem, Marysia katechizuje, a Michał działa na rzecz dzieci autystycznych.
Ale znamienna była reakcja środowiska kościelnego na moje „nawrócenie”. Kiedy starałam się zmienić swoje życie, żyć Ewangelią, chodzić do kościoła, to - trudno się porównywać ze świętym Pawłem, ale zjawisko jest charakterystyczne - tzw. dobrzy katolicy przyjęli mnie z wielką ostrożnością. Ciekawe, prawda?

Czemu?

Bo wie pan, co prawda nie robiłam wcześniej jakichś bardzo złych rzeczy, ale na pewno do obrazu dobrej katoliczki nie pasowałam. A tu dzieje się coś takiego jak z robotnikami ostatniej godziny: ludzie mieli poczucie, że tak się bardzo napracowali nad swoim obrazem pobożnego katolika, potem nagle ktoś przychodzi z zewnątrz i co: on też?

No a co decydowało o poszukiwaniach zakonu? Dlaczego benedyktynki, dlaczego małe siostry? Rozumiem, że szukała Siostra modlitwy, samotności...

Myślę, że szukałam czegoś radykalnego. To się ze sobą łączyło: gdy zrozumiałam, że Bóg jest, zrozumiałam, że mogę żyć tylko dla Niego. Tu już nie było wątpliwości - co nie oznacza, że dalej nie popełniałam błędów. Kiedy ktoś przychodzi i mówi, że proszę: oto na jakimś charyzmatycznym zebraniu modlitewnym nawrócił się ktoś po 20 latach więzienia i teraz zrobimy go przewodniczącym wspólnoty, mówię „spokojnie”. Być może on się nawrócił, ale to jeszcze nie znaczy, że stał się dojrzałym chrześcijaninem. Sama przeszłam wiele i Pan Bóg wielokrotnie dawał mi klapsy. Początek drogi jest może spektakularny, ale potem się szuka. Cały czas się szuka.
Znałam tylko dwa zgromadzenia: niepokalanki, które odpadały, i trapistów - z lektury Mertona. Świat klasztorów był dla mnie czymś zupełnie obcym. A poza tym (ale było we mnie sprzeczności, nie?) chciałam być świętą w dżinsach - takim normalnym człowiekiem.

No i na co Siostrze przyszło? Habit wprawdzie niestandardowy, ale zawsze.

Ale w dżinsach chodziłam do samego końca.

Cały czas przez biografie Siostry przewija się wątek innych, którym trzeba pomóc. Z braćmi jakiemuś staruszkowi, z księdzem Gniewniakiem...

Tak. Jest też taki ośrodek dla chorych w Łaźniewie, założony przez księdza Zanattę, orionistę, Włocha z pochodzenia, który zaczął przyjmować na wczasy w swojej parafii obłożnie chorych. I pamiętam, jak myśmy z tą „grupą Taize” stwierdzili, że pięknie, tak się tu ładnie modlimy, ale może zrobimy coś konkretnego. Wszyscyśmy wtedy pojechali jako wolontariusze do Łaźniewa.
Oto dlaczego nie wychodziły mi te klasztory kontemplacyjne: Ewangelia przede wszystkim przekładała mi się na pomoc człowiekowi potrzebującemu. Dopiero we Wspólnocie Chleb Życia spotkało się jedno z drugim.

Więc jak to było z małymi siostrami?

Adres dał mi ksiądz Tadeusz Fedorowicz. Wyczuwał moją potrzebę życia ewangelicznego i wspólnotowego, a wiedział lepiej niż ja, że nie nadaję się do „regularnego” klasztoru kontemplacyjnego. Małe siostry miały wtedy dom w Częstochowie, tajne łamane przez poufne, bo nie mogłyby inaczej pracować w fabrykach, chodziły bez habitów...
Formacja u małych sióstr dała mi ogromnie dużo. Właściwie jej zawdzięczam wszystko, łącznie ze znajomością francuskiego, ktora jest dziś niezmiernie przydatna. Duchowość niezwykle bliska duchowości naszej Wspólnoty i nie jestem jedyna, która od małych sióstr przeszła do Wspólnoty Chleb Życia.

Zdaje się, że miała Siostra dwa podejścia...

Postulat miałam w Częstochowie. Potem wyjechałam na miesiąc do Francji - zupełnie nie znałam języka i byłam mocno zagubiona - a potem do Rzymu, gdzie byłam w nowicjacie. Pod koniec grudnia musiałam wrócić do Polski z powodów rodzinnych, byłam w Częstochowie i tam, niestety, doszło do - nazwijmy to tak - konfliktu. Nie było przełożonej, która wyjechała do Włoch, i zastępowała ją siostra, która jest na pewno wspaniałym człowiekiem, ale na pewno nie ma daru do rządzenia innymi. Mnie doprowadziła prawie do fioła, wymagając posłuszeństwa w każdej, najdrobniejszej czynności i chodząc za mną krok w krok. Nie wolno mi było nawet wychodzić na dwór, choć dom był malutki i dusiłam się w nim.

Jednak miała Siostra kłopoty z posłuszeństwem?

To nie to. Myślę raczej, że ona nie potrafiła zrozumieć drugiego człowieka - sama była absolutną ascetką i pewnie mierzyła wszystkich swoją miarą. Odeszłam. Nie wytrzymałam psychicznie i odeszłam, mając zresztą głębokie poczucie winy.
Wróciłam do Lasek, a po półtora roku wstąpiłam do małych sióstr ponownie. Pracowałam w Laskach, a potem wyjechałam... pamiętam, że zaproszenie, na które dostałam paszport, miałam od ojca Jacquesa Loewa, prowadzącego szkołę wiary w Szwajcarii. W wykupieniu biletu pomogła mi pani Aniela Urbanowicz, jechałam do Austrii, gdzie miałam przesiadkę. Wyjechałam w ostatniej chwili, bo w dniu odebrania paszportu otrzymałam pismo z Pałacu Mostowskich, żebym się tam stawiła - zamiast się stawić, wsiadłam w pociąg i pojechałam. W Austrii czekałam ponad miesiąc na pozwolenie małej siostry Madeleine na przyjazd do Rzymu. Dlaczego? Siostry franciszkanki z Lasek znały bardzo dobrze małą siostrę Madeleine, zadzwoniły do niej i poprosiły ją, żeby mnie nie przyjmowała. Nieładnie.

Dlaczego?

Bo odchodząc z Lasek, zostawiłam nie obsadzone stanowisko katechetki. Chciały mieć katechetkę, więc ówczesna matka generalna po prostu podłożyła mi świnię.
Wreszcie małe siostry z Austrii, widząc, co się dzieje, nacisnęły na Rzym i spowodowały mój przyjazd. Pamiętam, że był 1978 rok - pogrzeb Pawła VI i wybór Jana Pawła I widziałam jeszcze w telewizji austriackiej. Potem wyruszyłam do Rzymu. Do małych sióstr dotarłam wieczorem, a rano Polka, która już tam była, obudziła mnie z krzykiem, że papież umarł. Ponieważ była znaną dowcipnisią, naurągałam jej, że z takich rzeczy nie robi się żartów. Ale okazało się, że Jan Paweł I rzeczywiście umarł, i po jakimś czasie znalazłam się wśród tłumu ludzi, którzy przywitali wybór Karola Wojtyły na placu Św. Piotra. Codziennie chodziłyśmy tam na piechotę, siadałyśmy na schodkach i siedziałyśmy do wieczora. Dookoła giełda, ludzie z całego świata oglądają „L'Osservatore Romano” ze zdjęciami wszystkich kardynałów. Kiedy ogłoszono wybór, zrobił się moment ciszy, bo nikt nie wiedział, o kogo chodzi. I ja wtedy, choć było to powiedziane niewyraźnie, zorientowałam się i zaczęłam krzyczeć dookoła, że papieżem jest Polak. Reakcja tłumu była nieprawdopodobna, chcieli nas podrzucać do góry, więc dałyśmy nogę i przyjechałyśmy do Tre Fontane, domu generalnego małych sióstr, gdzie wezwała nas mała siostra Madeleine. A ja miałam jakiś moment iluminacji, który powodował, że się w ogóle nie cieszyłam: cały czas czułam, że ten człowiek będzie potwornie cierpiał.
Mała siostra Madeleine, która znała kardynała Wojtyłę, cieszyła się ogromnie i powiedziała mi coś w stylu: „A ty jak zwykle osobno; dlaczego się nie cieszysz?” „Dlatego że on będzie bardzo cierpiał”. Pamiętam, że zrobiła wielkie oczy i zamilkła.
Następnego dnia wypytywała mnie o narodowość babcia klozetowa. Gdy dowiedziała się, że jestem Polką, nie chciała wziąć pieniędzy. Papież pomógł mi też wtedy, gdy skończyła mi się wiza. Przegapiłam termin, żeby załatwić przedłużenie przez Watykan, i groziła mi deportacja. Poszłam więc do ministerstwa spraw zagranicznych, gdzie mój paszport wziął jakiś urzędnik, tłumacząc mi i gestykulując, że w ogóle nic się nie da zrobić, zniknął na parę godzin, po czym wrócił uśmiechnięty i powiedział: „Macie szczęście, że papież jest Polakiem”. Ja zaglądam, a w środku bezterminowa wiza.

Niech Siostra opowie o małej siostrze Madeleine.

Podobno rozpoczął się jej proces beatyfikacyjny - myślę, że absolutnie słusznie. Miała ogromną wiarę, nie uznawała rzeczy niemożliwych, była ogarnięta pasją miłości. Ale była w tej miłości ogromnie wymagająca. Na pewno zaważyła na moim życiu, chociaż zawsze między nami były jakieś nieporozumienia. Wielcy święci potrafią też robić wielkie błędy. Mała siostra Madeleine wydawała decyzje szybko i stanowczo, miała chwile zniecierpliwienia, więc zawsze towarzyszyła jej mała siostra Jeanne, która zwykłe ją łagodziła. W rok później, gdy byłam już w Austrii, po kilku miesiącach bardzo ciężkiej choroby (mała siostra Madeleine podejrzewała mnie nawet, że celowo ukryłam gruźlicę)...

A to była gruźlica?

Nie, guz, który wyrósł mi pod pachą, i to wielkości główki niemowlęcia. Nie wiadomo było, co to jest: nowotwór, gruźlica... Byłam tak słaba, że nie potrafiłam ręki podnieść, potwornie mnie to bolało i było nieprzyjemnie, bo podejrzewano mnie o zatajenie choroby przed przyjazdem. Tymczasem z Polski przyjechała ta siostra, z którą miałam konflikty, i ona też dolewała oliwy do ognia: że i ona by chciała trochę poleżeć. Tu jednak ostro wkroczyła lekarka, wspaniała wietnamska siostra, która dokonywała cudów, żeby nas czymś zająć (byłyśmy takie dwie weteranki, leżące kilka miesięcy). Wywoziła nas na plażę, nawet gotowała jakieś wietnamskie potrawy, żebyśmy cokolwiek jadły - sama kiedyś była ciężko chora, więc dobrze nas rozumiała. W końcu trafiłam do szpitala, gdzie mnie zoperowano. I okazało się, że to był wirus kociego pazura (w Austrii podrapał mnie kot). Bardzo rzadka choroba - ojciec, który miał czterdzieści lat praktyki mówił mi, że w życiu nie miał takiego przypadku, choć oczywiście czytał o nim w podręcznikach. A że kot był austriacki, to siostry z Austrii czuły się w obowiązku zaprosić mnie na rekonwalescencję. Siedziałam w Alpach, w Mariazell, chodziłam po górach, i wtedy właśnie była pierwsza pielgrzymka Papieża do Polski - śledziłam ją w telewizji austriackiej, widząc oczywiście dużo więcej niż widzowie w Polsce.
Pamiętam taką scenę, gdy z Mariazell przyjechałam pod Wiedeń, gdzie małe siostry miały niewielkie gospodarstwo i gdzie zwykle zatrzymywała się mała siostra Madeleine po drodze do krajów Europy Wschodniej. Nie zapomnę tego do końca życia: zrobiła spotkanie ze wszystkimi małymi siostrami, ja też tam byłam jako nowicjuszka, rozmawiałyśmy o tym, że małe siostry nie mogą przyjmować stanowisk „sióstr PCK” (pielęgniarek domowych), bo nie można odpłatnie robić dobrych uczynków. Ja wtedy powiedziałam, że być może w Polsce jest inna sytuacja, ponieważ poziom tych pielęgniarek był straszliwy i chorzy rzeczywiście powinni być lepiej obsługiwani. A że ja sama miałam ochotę właśnie na podobną pracę, mówiłam, że może to jest miejsce na świadectwo małej siostry.
Wtedy mała siostra Madeleine potwornie mnie zrugała. I ja wyszłam z tego zebrania.
O ósmej rano następnego dnia szłam przez podwórze, mała siostra Jeanne mnie zawołała, za nią szła mała siostra Madeleine, która mnie przeprosiła. Mnie - nowicjuszkę, gówniarę - przeprosiła. A przecież miała prawo mnie zrugać: założycielka, autorytet jakąś młodą siostrę...

Ale to Siostra miała wtedy rację.

Tak myślę. Parę lat później zresztą małe siostry w Polsce zostały pielęgniarkami. Uznawałam jednak jej prawo do ostatniego słowa - w końcu miałam być posłuszna. Jednak fakt, że mnie przeprosiła, dał mi dużo więcej niż cała ta historia.

Jean Vanier napisał we wstępie do jej biografii: „Dzieło Boże może się w nas objawić w sposób doskonalszy, gdy ujawniają się wady i niekonsekwencje w nas tkwiące”...

A potem była kolejna bardzo trudna sytuacja: wróciłam do Polski i zbliżał się okres czasowych ślubów. Jeszcze w Rzymie, kiedy przyjechała ta Polka, moja mistrzyni nowicjatu pytała mnie: „Małgorzata, powiedz, czemu ona tak się ciebie czepia?” I gdy zbliżał się termin moich ślubów, przyjechała do Polski także mała siostra Madeleine, od której decyzji zależało, czy będę do ślubów dopuszczona. I ona powiedziała „nie”. To było w Częstochowie. Wyszłam, poszłam na Jasną Górę, pomodliłam się, wróciłam i powiedziałam: „Dobrze, ja się z tym godzę, tylko proszę mi powiedzieć dlaczego”. Siedziały razem w pokoju - mała siostra Jeanne i mała siostra Madeleine - i pamiętam, jak soeur Jeanne zwróciła się do soeur Madeleine: „A czy ty kiedykolwiek słyszałaś jakieś zarzuty przeciwko niej?” Ale ponieważ zorientowała się, że takie rozmowy nie powinny się toczyć w mojej obecności, więc poprosiła, żebym wyszła. A następnego dnia rano zostałam wezwana ponownie, była tam też ta mała siostra z Polski, której nakazano mnie przeprosić. Otrzymałam też zadośćuczynienie: mogłam sobie wybrać termin ślubów czasowych i dom, w którym chcę mieszkać. A więc: decyzja raz wydana, i to przez założycielkę, mogła zostać cofnięta.
Pamiętam inne sceny, świadczące o klasie małej siostry Madeleine. W Tre Fontane, kiedy rozlegał się dzwon, wiadomo było, że trzeba natychmiast biec, bo dzieje się coś ważnego. Ja już byłam chora, ale jeszcze nie leżałam, rozległ się dzwon, więc wszyscy rzucili swoje zajęcia i biegli jak opętani na wezwanie. Okazało się, że wali się podcinane przez robotników drzewo - chodziło o to, żeby je podeprzeć. Mała siostra Madeleine stała i poganiała biegnących: prędzej, prędzej, prędzej. Było nas ze sto, ale gdy ja przebiegałam obok niej, złapała mnie za habit: ty nie, ty jesteś chora. W całym tym tłumie, przy jej zajęciach (przecież ona nie tylko mną się zajmowała, wiadomo - miała cały świat na głowie...), w sytuacji zagrożenia, skojarzyła, że ta nowicjuszka nie może wykonywać ciężkich prac. A miała wtedy pod osiemdziesiątkę.
Pamiętam jej oczy, nieprawdopodobne: oczy świętej i oczy dziecka. Potrafiła się ogromnie cieszyć z drobiazgów. Kochała życie, kochała swoje siostry. Miała niezwykłą uwagę na drugiego człowieka, na kogoś, kto jest potrzebujący, chory. To ona przecież wymyśliła, żeby wszystkie małe siostry uprawiały codziennie gimnastykę w Tre Fontane. Była tam sala gimnastyczna, nawet z przyrządami do fizykoterapii, i to przy całym, rzeczywistym ubóstwie. To ona wymyśliła, że młode siostry, które przychodzą ze świata, są nie przyzwyczajone do noszenia spódnic, i pozwoliła na noszenie dżinsów i bluzy z krzyżem, jako stroju nowicjuszek.

Kiedy odchodziła Siostra od małych sióstr, nie czuła Siostra, że zawodzi?

Nie. Kościół w swojej mądrości wprowadził śluby czasowe i śluby wieczyste. Śluby czasowe są w dalszym ciągu okresem próby. Jeśli Kościół nie uznaje opuszczenia zgromadzenia po wypełnieniu ślubów czasowych za grzech (zresztą to jest konkretna umowa z Panem Bogiem: na trzy lata, ale umowa, której dopełniłam), to nie mam wyrzutów sumienia. Uważam, że postapiłam uczciwie.

Coś podobnego przeżywała Matka Teresa, kiedy odchodziła od loretanek. Przecież bardzo je kochała...

Tak jak ja małe siostry. Jeśli jest we mnie coś dobrego, to w dużej mierze przez ich formację.

Wiem, że rozstanie odbyło się „pokojowo”, a zaprzyjaźniona mała siostra mówiła mi, że jest Siostra bardzo dobrze wspominana.

Ostatnio dostałam kilka pozdrowień, które bardzo mnie wzruszyły. Jedno od mojej dawnej współnowicjuszki, która dziś jest w Libanie, jedno stąd, a jedno z Rzymu, gdzie odbywał się Kongres Ruchów Katolickich - ogromne przeżycie także dla naszej wspólnoty. Niestety nie mogłam pojechać, bo umierała moja mama, ale byli nasi założyciele i niezwykle szczęśliwi opowiadali potem, że po jednej stronie Ojca Świętego byli posadzeni kardynałowie, a po drugiej przełożeni i założyciele nowych wspólnot (kardynał Macharski, po tylu latach od ich spotkania, rozpoznał i ciepło przywitał naszego Pascala). W sercu Kościoła! A skoro oni tam siedzieli, to wraz z nimi i my, i wszyscy nasi nędzarze.
Przy okazji nasi założyciele odwiedzili Tre Fontane i stamtąd przesłali mi także pozdrowienia od małej siostry Jeanne. Kolejny przykład tego, że Kościół jest naprawdę wspólnotą. Że jeśli ktoś zmienia swoją drogę, to nie oznacza, że to źle.

Więc czego brakowało: małym siostrom czy Siostrze?

Mnie. Bo Pan Bóg powołał zgromadzenie małych sióstr takie, jakie ono jest - z ich otwartością dla wszystkich ras i religii, i z najróżniejszymi pomysłami na realizację ich powołania. Po prostu w pewnym momencie zaczęłam zauważać, że mnie w ich regule brakuje bezpośredniej i konkretnej pomocy ludziom potrzebującym. Jest to przede wszystkim zgromadzenie kontemplacyjne. W sytuacji, jaka panowała wtedy w Polsce - komunizmu, a nawet stanu wojennego, ogromnej nędzy materialnej i duchowej - uważałam, że należy coś zrobić, nawet coś małego, ale konkretnego - dla drugiego człowieka. I to już wychodziło poza powołanie małej siostry.
Mój kłopot narastał. Mieszkałam wtedy w Szewnej i widziałam ogromne potrzeby sąsiadów. Trzeba było nocować u umierającej przez dziewięć miesięcy staruszki, która była zupełnie samotna, bo zostawiła ją rodzina. Fakt, że nie wracałam na noc prawie przez wszystkie dni tygodnia, był dla sióstr bulwersujący. A skoro tak, to powiedziałam sobie, że muszę odejść. Kończył się termin moich ślubów czasowych, więc zgłosiłam się do przełożonych i powiedziałam, że nie będę ich odnawiać. Na pewno taka sytuacja rodzi napięcia, choćby dlatego, że ludzie się do siebie przywiązują. To nie jest tak, że zgromadzenie zakonne jest zbiorem kołków w płocie bez uczuć. Odejście wiąże się z jakimś bólem, i to obu stron.

Wzajemne emocje u mieszkańców klasztoru widać choćby w „Dziejach duszy” Małej św. Teresy.

Kiedy odchodziłam od małych sióstr, poprosiłam o rozmowę ze wszystkimi. Było tam sporo młodych kandydatek, a że ja byłam u małych sióstr lat parę, nie chciałam, aby powstały w nich jakieś wątpliwości co do słuszności ich wyboru. Wyjaśniłam, że nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń do tego zgromadzenia, że nie odchodzę dlatego, że coś mi się przestało podobać, tylko dlatego, że postanowiłam wybrać inną drogę.

A potem, po raz kolejny w swoim życiu, została Siostra bez pracy i bez mieszkania.

Kolejny moment zaczynania na nowo. O ile sobie przypominam, dostałam od małych sióstr trochę pieniędzy na pierwsze dni życia. A następnie zatrudniłam się jako sprzątaczka w pewnym klasztorze męskim - to była pierwsza z brzegu praca, jaką udało mi się dostać.

Pouczające doświadczenie?

Nie byłam już znowu taka malutka naiwna, więc zdawałam sobie sprawę, że ubóstwo, w którym żyją małe siostry, nie jest, powiedzmy to tak, powszechne w zgromadzeniach zakonnych. Nie mogę więc powiedzieć, że byłam zgorszona poziomem życia - wiedziałam mniej więcej, czego się spodziewać. Owo miejsce nie odpowiadało mi przede wszystkim ze względu na stosunek kapłanów, u których sprzątałam w pokojach, nie tylko do osoby sprzątającej, ale też do innych pracowników. Był tam starszy pan, świecki, zatrudniany „na czarno” i bardzo nisko opłacany.

Otworzę nawias: czy organiści i kościelni nie powinni założyć związku zawodowego, by bronić się przed nie tak znowu rzadkim wyzyskiem proboszczów?

Myślę, że powinni. Choć myślę też, że w ostatnich latach sytuacja zmieniła się na lepsze.
Nie traktowałam tej pracy jako czegoś stałego. Drażnił mnie jednak paternalizm kapłanów. Owszem, byłam tylko sprzątaczką, ale przecież kobietą.

I to po wyższych studiach.

Tego nie musieli wiedzieć. Myślę, że sam fakt różnicy płci powinien zobowiązywać do jakiegoś elementarnego szacunku. Mówiłam już panu, że ksiądz Popiel zawsze puszczał mnie pierwszą przez drzwi i elegancko całował w rękę. Myślę, że było w tym coś charakterystycznego: ci obcesowo traktujący mnie księża pewnie nie do końca przemyśleli swoje relacje z kobietami; bali, się ich, traktując je jak zagrożenie. Oczywiście problem nie był w kobietach, tylko w nich samych.
W związku z powyższym skończyłam tę pracę. Wynajęłyśmy wraz z Tamarą poddasze w Zielonce pod Warszawą. Bez ogrzewania, wody, z toaletą na dole. Tamara zatrudniła się na poczcie...

Chwileczkę, bo na scenie wreszcie pojawia się Tamara. Jak się poznałyście?

Tamara przyjechała za mną z Ostrowca - chciałyśmy coś robić razem. A jak się poznałyśmy? Tego już nie pamiętam. Ona twierdzi, że to było jakoś przypadkowo: zderzyłyśmy się na drodze, któraś zażartowała... Na pewno była wówczas daleko od Kościoła, ale miała ogromną zdolność do miłości i wielką chęć naprawienia świata. Do dziś jest niezwykle wyczulona na zło i ma charyzmat do kochania bliźnich w sposób tak bardzo kobiecy, delikatny. W Szewnej mieszkała niedaleko i bardzo często odwiedzała mnie u małych sióstr, przynosząc warzywa ze swojego ogrodu. A kiedy wyjechałam do Warszawy, postanowiła pójść ze mną.
Zupełnie nie miałyśmy pomysłu, co robić, poza tym, że najpierw musiałyśmy przeżyć. Tamara trafiła na tę pocztę, a ja zostałam sprzątaczką u piekarza, co mi o wiele bardziej odpowiadało niż klasztor męski. Atmosfera była normalna, pomocnicy piekarza usiłowali mnie podszczypywać, ale dałam jednemu w pysk, więc nabrali do mnie ogromnego szacunku. Czułam się jak rybka w wodzie, ale była to bardzo ciężka praca, której ze względu na chory kręgosłup nie mogłam długo wykonywać. Chciałam więc zostać katechetką, szukałam wszędzie i w końcu przypomniałam sobie o księdzu, którego znałam jeszcze z Lasek - Stanisławie Hoince. Poszłam do niego i zapytałam, czy nie miałby jakiejś roboty. Jak mnie zobaczył, zatarł rączki i powiedział, że miałby.
Ksiądz Hoinka był wówczas duszpasterzem niewidomych i borykał się z wielkim problemem. Wśród jego przyjaciół niewidomych było wiele osób starszych, schorowanych, samotnych, często wręcz umierających z głodu - bo nie miał kto im dać jeść. On woził tym ludziom obiady, ale sam nie był w stanie wszystkich obsłużyć. Tym bardziej że należała do niego nie tylko posługa sakramentalna, ale też mnóstwo innych obowiązków: nagrywał Pismo św. na kasety, namawiając zresztą do tego aktorów (stąd moja znajomość z niektórymi, np. z Maciejem Rayzacherem); robił wspaniałe rzeczy w niezwykle prymitywnych warunkach. Zgodziliśmy się, zapłata była zresztą niezwykle skromna, pozwalająca na przeżycie (czasem dostawałam jeszcze coś z darów - to było na Piwnej, gdzie mieścił się Komitet Prymasowski i gdzie dożywiano mnie po przyjaźni).
Gdy zaczęło się na dobre, okazało się, że to jest praca dla dwóch, więc Tamara rzuciła swoją idiotyczną pracę na poczcie i przeniosłyśmy się do Warszawy, do takiej niewidomej pani, u której w zamian za pomoc miałyśmy pokój. Tamara miała większy dar do pracy z młodszymi niewidomymi, często samotnymi, zagubionymi, ale towarzyszyła mi też w moich odwiedzinach u starszych - nieraz chorych psychicznie, bardzo trudnych w kontakcie. I tak to trwało bardzo pięknie parę lat. Organizowałyśmy kolonie dla dzieci z rodzin niewidomych, przy współudziale kleryków, a także Maćka Rayzachera...

A co na to Mama?

Doszła do wniosku, że musi akceptować wszystkie moje szaleństwa i dzielnie je akceptowała. Jeździła na te kolonie, prała majtki, pieluchy (bo brałyśmy także niemowlęta); występowała jako główna babcia kolonijna. Jeździłyśmy albo do Ostrowca, albo do Marek pod Warszawą, gdzie KIK miał jakąś chałupę, albo w góry, gdzie coś wykombinował Maciek. Niektórzy z tamtych kleryków są dziś świetnymi księżmi, z którymi bardzo się przyjaźnię. Żeby pojechać opiekować się małymi dziećmi, trzeba było naprawdę chcieć. Chwały zewnętrznej nie przynosiło to żadnej, a pracy było mnóstwo.
A potem wyleciałyśmy z hukiem z duszpasterstwa. Na Piwnej zmieniła się matka generalna i nowa generalna robiła porządki - zaczęła od robienia porządku z nami... Poprosiła zarówno Komitet Prymasowski, jak i duszpasterstwo niewidomych o ograniczenie kontaktów zewnętrznych. To było drugie piętro klasztoru, a tu ciągle tłum ludzi - uznała, że mieszanie świeckości z zakonnością nie może mieć miejsca. Problem był niezwykle delikatny i rozumiem, że mogłyśmy działać komuś na nerwy: oto dwie świeckie dziewczyny, w dodatku nie zawsze mające buzie w ciup, robią rzeczy zastrzeżone dla osób w habitach. Ten sam problem, który wynika w tej chwili z usytuowaniem mojej osoby wobec tradycyjnych zgromadzeń zakonnych. Niemożność zrozumienia, że każdy ma swoje powołanie i że mandatu na dobre uczynki nie ma tylko jedno zgromadzenie.
Ksiądz Hoinka został zmuszony do dania nam wypowiedzenia. I wtedy po raz pierwszy i ostatni w życiu miałam proroczy sen. Wyjechałyśmy z Tamarą w końcu sierpnia na urlop - wreszcie. Wakacje zawsze były najtrudniejsze, bo nasi wolontariusze szli na pielgrzymki i chorzy zostawali bez opieki. Pamiętam, że raz nawet mówiłam o tym przy okazji wizyty Matki Teresy na Piwnej. Kościół wypełniony po brzegi, ona mówi: „Kalkuta jest tutaj”, więc zdobyłam się na odwagę, wzięłam mikrofon i powiedziałam, że jest okazja, żeby pomóc. Na kilkaset osób obecnych w kościele zgłosiło się parę...
Tym razem jednak udało się nam wyjechać. Ostatniego dnia przed końcem urlopu Tamara obudziła mnie rano, bo trzeba było pędzić do pociągu, a ja byłam na nią wściekła - miałam sen i to sen realistyczny, co jest niezwykłe, bo mnie się nigdy nic nie śni. Śniło mi się, że wyrzucają nas z Piwnej, że nie wolno nam się widywać z księdzem Hoinką, ale dostajemy jakiś dom w górach koło Zawoi. Tylko że koło domu jest przepaść i ja postanawiam zbudować nad nią most. Ktoś przerzuca jedną belkę, która nie sięga do drugiego końca przepaści. Ale ja zaczynam iść po tej belce... i w tym momencie obudziła mnie Tamara.
Nie wiedziała, czemu jestem taka wściekła, więc opowiedziałam jej sen. Na zasadzie anegdoty, bo raczej nie wierzę w sny. Ale dzień później znalazłyśmy się w Warszawie i ksiądz Hoinka powiedział nam, że nas wyrzucają. A potem rzeczywiście dostałyśmy dom w okolicach Zawoi.

A co z belką?

Ja sobie tłumaczę to tak: „nie wiesz, Małgosiu, dokąd cię ta droga zaprowadzi”. Bo nie wiem...
Piwna to był bardzo ważny etap, który nam Pan Bóg wyznaczył. Starałyśmy się z Tamarą dużo modlić, często chodziłyśmy na adorację do kościoła jezuitów, co - myślę - też wprawiało niektóre siostry w zdziwienie. No bo tego już za wiele, a Tamara w dodatku zawsze była bardzo ładna i świetnie się ubierała (w dodatku z byle czego, pamiętam, jak mój brat przyniósł nam kiedyś swój stary ślubny garnitur - Tamarze było w nim świetnie i pani z furty na Piwnej mówiła, że Tamara zawsze taka elegancka). Więc fakt, że waliła na tę adorację nie w worku pokutnym, tylko w czerwonej, wesołej sukience, też był irytujący. Pamiętam, jak taka babcia, chora psychicznie, która świetnie widziała, ale twierdziła, że jest niewidoma, na widok czerwonej spódnicy Tamary oniemiała do tego stopnia, że wszystko się wydało.
Ale to wtedy, w duszpasterstwie, nauczyłyśmy się tego, że jeśli się poda komuś rękę i powie mu się: nie jesteś samotny, bo masz w nas przyjaciół, to musi to być naprawdę. Zaczęłyśmy rozumieć, co to znaczy kochać człowieka i być wiernym w tej miłości.

„Jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś” - tłumaczył Lisek Małemu Księciu.

Dokładnie tak. Stałyśmy się dla tych ludzi jedynymi przyjaciółmi i często to my odprowadzałyśmy ich na cmentarz. Z tym zresztą wiąże się zabawna historia. Opiekowałam się umierającą na raka ciotką Maćka Rayzachera w Berlinie Zachodnim (wzięłam sobie urlop z duszpasterstwa, żeby zarobić trochę pieniędzy i móc wesprzeć moją wychowankę), która zmarła w mojej obecności. Pochowano ją w Warszawie, Mszę odprawiał ksiądz Hoinka, który - pewnie na życzenie rodziny, chcącej podziękować mi za opiekę - palnął, że ten dzisiejszy pogrzeb jest moją zasługą. (śmiech) Konsternacja i śmiech były powszechne.
Były i inne prześmieszne historie. Znałyśmy dwóch panów Stefanów. Jeden z nich, uroczy człowiek, któremu woziłyśmy posiłki, bardzo zaprzyjaźnił się z Tamarą i prosił ją, by pochowała go trzy dni po śmierci, bo bał się, żeby nie być w letargu. Ale zanim wiadomość o jego śmierci do nas dotarła, to jego rodzina szybciutko urządziła pogrzeb, żeby przejąć mieszkanie (oczywiście za życia Stefana nawet palcem nie kiwnęła, żeby się nim zająć). Parę dni później wchodzimy na Piwną, przy furcie siedzi siostra przy telefonie i mówi: pani Tamaro, pan Stefan do pani dzwoni. Zanim sobie uświadomiła istnienie drugiego pana Stefana, było z nią kiepsko.
Na Bednarskiej mieszkała urocza starsza pani, którą żywcem zżerały pluskwy. Hodowała gołębie, my walczyłyśmy z tymi pluskwami, a ona opowiadała nam swój życiorys. Była śpiewaczką operową, mąż - oficer wojska polskiego - zginął w czasie wojny, ale zdaje się, że ona za bardzo po nim nie płakała. Opowiadała, że po jednym z przedstawień, mąż był wtedy w delegacji, pojawił się na scenie wielbiciel z koszem kwiatów, następnie zaproponował, że odwiezie ją do domu, odwiózł, męża nie było, więc wszedł na górę, zaczął rozmowę, a następnie wysunął dalsze propozycje. I ona... odmówiła. „I wiesz co, Tamarka? Tak naprawdę, to do dzisiaj żałuję”, (śmiech) Miała ponad 80 lat i wspominała historię grubo sprzed wojny.

Ale nagle musiałyście tych ludzi opuścić.

I to było straszne. Próbowałam negocjować z matką generalną, tłumacząc jej, że ci ludzie zostaną bez opieki, bo my bez żadnej bazy materialnej nie damy rady z taką działalnością. Ale to nie był żaden argument i negocjacje do niczego nie doprowadziły.
Obie się pochorowałyśmy, zwłaszcza że było to załatwione w sposób bardzo brzydki. Oskarżano nas, że do naszego wielkiego przyjaciela pana Adama, który ważył ponad sto kilo, przyprowadzałyśmy homoseksualistów - a ja po prostu prosiłam mojego brata albo Maćka Rayzachera o pomoc przy podniesieniu pana Adama do mycia. A kiedyś, gdy przyszłam do księdza Hoinki do spowiedzi i spytałam na furcie, czy mogę wejść na górę, odpowiedziano mi: „nie, bo potem giną rzeczy”. Poczułam się jak spoliczkowana i do tej pory myślę, że nas skrzywdzono.
Znowu znalazłyśmy się bez środków do życia, więc aby przeżyć, zaangażowałyśmy się do prywatnej agencji opiekuńczej, gdzie zajmowałyśmy się dziećmi i staruszkami, tym razem za pieniądze. Tamarę od dawna poruszał widok bezdomnych, którzy przychodzili na Piwną i przesiadywali w kościołach - u jezuitów, w katedrze, aż do ostatniej Mszy. Myślałyśmy, co tu dla nich zrobić. Dzięki Maćkowi Rayzacherowi udało nam się nawiązać kontakt z młodym człowiekiem, wychowawcą grupy kobiet przebywających w areszcie na Rakowieckiej. Zasadniczo to męskie więzienie, areszt śledczy, ale była tam grupa kobiet z wyrokami, które trzymano do jakichś prac, a którymi zajmował się wspaniały, zwłaszcza jak na owe czasy, wychowawca. Dzięki niemu panie nie musiały chodzić w więziennych uniformach, tylko w swoich własnych ubraniach. Dzięki niemu, jako przedstawicielki bodaj Ligi Kobiet, mogłyśmy wejść do więzienia i trochę pomóc tym dziewczynom. Zorganizowałyśmy nawet wycieczkę na Zamek Królewski, to był Wielki Tydzień i stawałam na głowie, żeby przy okazji umożliwić im kontakt z kapłanem (wtedy jeszcze nie było kapelanów więziennych). Nie znalazłam niestety nikogo, kto chciałby podjąć ryzyko.
Panie siedziały tam w strasznych warunkach, w piwnicy, w sali trzydziestoosobowej. Kiedy wychodziły na przepustkę, bardzo krótką, zazwyczaj nie miały dokąd pójść, więc brałyśmy je do mamy do mieszkania albo do kawiarni, żeby choć przez chwilę miały kontakt z normalnym światem. Później jedna, dwudziestoletnia dziewczyna, która dostała warunkowe zwolnienie, jakiś czas mieszkała z nami. Miała mamę alkoholiczkę, ojca zboczeńca, a sama w śledztwie przesiedziała osiem miesięcy w ciemnej celi, więc była półnormalna. U nas podjęła pracę, a potem przeniosła się do swojego chłopaka, co się niestety źle skończyło, bo okazał się łobuzem...
Próbowałyśmy zaczepić się przy powstającym wówczas duszpasterstwie więźniów na Deotymy, ale ksiądz Sikorski nie zgodził się na udostępnienie nam salki w sobotę na picie kawy. Przestawałyśmy też wyrabiać fizycznie, bo nocami cały czas wynajmowałyśmy się jako te opiekunki. I wtedy znowu przyszedł z pomocą Maciek Rayzacher, który skontaktował nas z Zofią Romaszewską.
Pani Zofia miała jakieś „solidarnościowe” pieniądze dla tych, którzy zajmują się więźniami, i po dłuższej rozmowie przyznała nam stypendium, które pozwoliło nam zrezygnować z nocnych dyżurów i zacząć myśleć o zorganizowaniu domu dla bezdomnych kobiet. Wkrótce spotkałyśmy księdza Orlikowskiego, palotyna, który odprawiał Msze u sióstr Matki Teresy z Kalkuty, nie brzydził się bezdomnymi i też chciał coś dla nich zrobić, więc w parę osób założyliśmy Katolickie Stowarzyszenie Pracy i Nadziei. Był rok 1989. Ksiądz Orlikowski kupił dom w Pieńkach pod Warszawą, przy trasie katowickiej, zebrał tam bezdomnych, ale dojeżdżał do nich co parę dni, więc zaraz wszyscy byli pijani.
Postanowiłyśmy przenieść się tam na lato i poprowadzić ten dom. Miałyśmy już na tyle rozumu, żeby wynająć sobie pokój u sołtysa, ale całe dnie spędzałyśmy z nimi. Włos nam z głowy nie spadł, choć wszystko to byli ludzie dość przerażający (dziś na szczęście takich już nie ma), którzy wcześniej mieszkali w kanałach: oprócz paru schronisk Towarzystwa Pomocy im. Brata Alberta nie było miejsc, gdzie bezdomni mogliby pójść.
A wreszcie jakimś cudem dowiedziałyśmy się, że siostry zmartwychwstanki opuszczają dom w Bulowicach. I przy pomocy Maćka Rayzachera i Ksawerego Jasieńskiego (lektora radiowego, którego siostra była matką generalną zmartwychwstanek, zaprzyjaźnionego z księdzem Hoinką i nagrywającego z nimi książki dla niewidomych) rozpoczęłyśmy negocjacje. Jednocześnie dostałyśmy zaproszenie do Belgii, gdzie miałyśmy poznać kilka ośrodków zajmujących się bezdomnymi. Niedługo przed wyjazdem miałyśmy konferencję dla pracowników socjalnych na Pradze o naszej pracy wśród kobiet w zakładzie karnym. Po tej konferencji podszedł do mnie młody chłopak i powiedział: „a wiecie co, tutaj mam coś, co może was zainteresować”. I podał mi adres Wspólnoty Chleb Życia.

Czy był to anioł?

Być może. W każdym razie napisałam do Wspólnoty i tuż przed wyjazdem dostałam odpowiedź. Marie-Annick, żona Pascala, napisała, że będzie w Belgii w tym samym czasie, co my.

A co było w tym waszym pierwszym liście?

Parę słów. Że interesuje nas, co robi Wspólnota Chleb Życia, i że chcemy założyć dom dla bezdomnych. Nic więcej, a zwłaszcza żadnych deklaracji, bo kompletnie nie wiedziałam, do kogo piszę. Spotkałyśmy się z Marie-Annick, która od razu chciała nas wziąć do Francji. Wtedy jednak potrzebne były zaproszenia, a poza tym byłyśmy z Tamarą „gołe i wesołe” - przyjechałyśmy do Belgii z księdzem Orlikowskim i nie miałyśmy pieniędzy na dalsze podróże. Wróciłyśmy więc do Polski i dopiero wtedy mogłyśmy skorzystać z zaproszenia Wspólnoty, która także opłaciła nam podróż. (A w tym czasie Maciek wciąż negocjował z siostrami zmartwychwstankami). Pojechałyśmy do Normandii, gdzie w Sommervieu jest dom generalny Wspólnoty - w życiu nie było mi tak zimno, jak tam... W sąsiednim pokoju umieszczono Węgrów, co świetnie pokazuje geograficzną i polityczną świadomość naszych kochanych braci i sióstr: uznali, że jesteśmy prawie z tego samego kraju, więc się dogadamy.
Byłyśmy we Francji czas jakiś, zwiedzając domy Wspólnoty. Odwiedziłyśmy Lisieux, gdzie jest noclegownia dla mężczyzn, i modliłyśmy się przy grobie św. Teresy od Dzieciątka Jezus o trzy rzeczy. Wspólnota opłaciła nam podróż, ale nie dała kieszonkowego (bo z jakiej racji?), więc prosiłyśmy o papierosy, kartkę pocztową, którą chciałyśmy wysłać do naszego przyjaciela Adama, i o dom. Wróciłyśmy do schroniska i po obiedzie jeden z mieszkańców, który wcześniej widział nas w Sommervieu, powiedział: „a, wy palicie papierosy, pewnie nie macie”, po czym dał nam paczkę marlboro. Za chwilę podszedł drugi: „chciałbym coś wam podarować, ale nie mam co, może przyjmiecie tę kartkę z Lisieux?” Jeszcze nie kojarząc tych faktów, poprosiłam przełożonego o pozwolenie zadzwonienia do Polski, do Maćka. A ten mówi: „świetnie, że dzwonisz, nie mogłem cię namierzyć, siostry zgodziły się odstąpić dom”.
Natychmiast wróciłyśmy do Polski, umawiając się z Pascalem, że teraz on przyjedzie, a my zorganizujemy mu jakieś spotkania (przyjechał i wygłosił konferencje w Krakowie i Warszawie). Dom w Bulowicach był jeszcze kompletnie pusty. Pieniądze na rozruch - chyba sto dolarów - dała nam znowu pani Zofia Romaszewska. W mieszkaniu mojej mamy zrobiłyśmy magazyn rzeczy używanych, żeby mieć jakieś koce, garnki, pościel, cokolwiek. Udało się załatwić transport - bo organizujący się przy kościele św. Stanisława Kostki Caritas miał furgonetkę, nie chciał nam wprawdzie dać, ale brat kierowcy miał do odebrania lodówkę w Krakowie (wtedy takie rzeczy się jeszcze załatwiało) i nie chciał płacić za benzynę, więc zawarłyśmy układ - my benzyna, oni nam zawiozą rzeczy. I pamiętam, że po potwornym lodzie, w strasznym śniegu przywieźli rzeczy i można było się urządzać. Pacjenci z pobliskiego zakładu odwykowego szpitala psychiatrycznego pomalowali nam ściany, zresztą na koszmarny niebieski kolor. Ksiądz, którego poznałyśmy po drodze, przywiózł nam kapustę. Ktoś podrzucił sławne suszone włoskie mięso z darów. Byłyśmy w miarę gotowe na przyjęcie pierwszych ludzi.
Kończył się rok 1989, więc spodziewałyśmy się amnestii. A po amnestii, po Nowym Roku, musiało być wielu ludzi poszukujących dachu nad głową. Spieszyłyśmy się, żeby zdążyć przed Bożym Narodzeniem. Z Maćkiem Rayzacherem zrobiłyśmy, chyba pierwszą w Polsce, wigilię dla ludzi bezdomnych - na Dworcu Centralnym w Warszawie. Nie wiem, skąd Maciek wykombinował jakieś pieniądze, akurat były wydarzenia w Rumunii - fatalny moment, bo jedną nogą był u nas, a druga przy ładowaniu transportów z pomocą. Na górze, nad kasami był wtedy jeszcze bar - umówiłyśmy się z paniami, które go prowadziły, że w pewnym momencie odstąpią nam część stolików, my zamówimy dania, ogłosimy przez megafony i... zobaczymy, co dalej. Panie były fantastyczne, przykryły stoliki białymi obrusami, ustawiły choinkę, Maciek przyniósł opłatki, ogłosiliśmy przez megafony, po czym... pojawiło się ponad sto osób. Ludzie płakali, mówili, że od lat nie jedli na białym obrusie, podzieliliśmy się opłatkiem, śpiewaliśmy kolędy, aż w pewnym momencie zabrakło nam pieniędzy na jedzenie i trzeba było zwinąć interes. Ale to wtedy ogłosiliśmy, że są Bulowice i że przyjmujemy tam kobiety. Po czym, nie jadąc już na wigilię do mojej rodziny, posprzątałyśmy i pojechałyśmy do Bulowic. A następnego dnia do furtki zapukały dwie osoby: mężczyzna i kobieta.

Miały być tylko kobiety.

Ale okazało się, że oni są związani ze sobą długo, oboje bezdomni - on się nią opiekował od lat. Jak tu nie przyjąć? Przyjęliśmy więc oboje, choć - ponieważ nie było to małżeństwo - zastrzegłyśmy przytomnie, że nie mogą mieszkać razem. Zgodzili się, potem zresztą przyjechali z nami do Warszawy, w końcu ona dostała mieszkanie, pobrali się... Bardzo szybko po nich zaczęli napływać inni.

Z opowieści Siostry wynika, że kilkakrotnie traciłyście wszystko i musiałyście zaczynać wszystko od nowa. Każdy normalny człowiek dawno by się załamał...

Źródłem siły na pewno był Pan Bóg. I choć to nie oznacza, że nie cierpiałyśmy, to każde wydarzenie starałyśmy się odczytać jako Jego wolę. To nie jest, rzecz jasna, tak, że jak ktoś bije mnie po twarzy, to robi mi dobrze, bo uczy mnie cnoty pokory i cierpliwości. Ale jeśli już mnie bije, to mogę choć próbować to wykorzystać, żeby zrobić następny krok w kierunku Chrystusa. A tym, który mnie bije, Pan Bóg pewnie jakoś się zajmie.

Strasznie dużo dojrzałości potrzeba do takiej postawy.

No ale też dojrzewanie polega na pokonywaniu takich spraw.

To wtedy, w Bulowicach, pojawił się Artur...

Najpierw trafiła do nas jego matka, oczywiście bezdomna. Potem zeznała, że ma dziecko w domu dziecka, odebrała je i dziecko okazało się chore - choć na początku trudno było ocenić, do jakiego stopnia, bo po pierwsze, było cały czas z matką, po drugie - miało już za sobą dwa długie pobyty w domu dziecka (co nigdy dobrze nie robi), gdzie trafiało, odbierane pijanej matce przez policję. Nie mówiło, nie było z nim kontaktu, ale że dzieci w podobnej sytuacji było bardzo dużo, więc się specjalnie mu nie przyglądałam.
Potem oboje zniknęli. Ze względu na Artura zaczęliśmy ich szukać. Mieszkańcy powiedzieli mi, że pani nawiedza meliny w pobliskim miasteczku, ktoś nawet powiedział mi, gdzie dokładnie. Znaleźliśmy go.

Jak to wyglądało?

Strasznie. Leżał naguteńki, z pijanym mężczyzną w jednym zarzyganym łóżku, koło wygasłego piecyka, gdzie ktoś po pijanemu próbował wysuszyć jego ubranie, ale tylko je spalił. Artur był wystraszony, głodny, zmarznięty. Towarzyszący nam policjant, wstrząśnięty, oddał mi go. Przyjechałam z nim do domu, nakarmiliśmy go i ubrali, a potem zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Trochę czekałam na to, że matka wróci, ale nie wracała. A tymczasem dzieciak się do mnie przylepił, dalej wystraszony, nie odstępował mnie ani na krok. Zresztą był jeszcze bardzo malutki - nawet jak na swoje trzy lata - i cały czas nosiłam go na rękach.
Nie chciałam brać go na stałe, bo wiedziałam, czym to pachnie. Nie wiedziałam wprawdzie, że jest aż tak bardzo chory, ale wiedziałam, czym jest w ogóle opieka nad dzieckiem - pracy mieliśmy mnóstwo, a tu zobowiązanie do końca życia. Zrobiliśmy wielką naradę z mieszkańcami: wszyscy Artura bardzo polubili i nikt nie chciał podnieść ręki za oddaniem go do domu dziecka. Powiedziałam więc, że jeżeli mi pomogą, to ja to dziecko wezmę.

Nie próbowaliście ponownie oddać go matce?

Kiedy skończyło się jej piękne życie na melinie, mniej więcej po miesiącu, wielce skruszona i z płaczem przyszła do nas. Dałam jej szansę: powiedziałam, że jeżeli Artur ją zaakceptuje, zostanie w domu i będzie go wychowywać pod moim kierunkiem. Ale kiedy pokazałam ją Arturowi, zaczął straszliwie krzyczeć i się we mnie wtulił.
Postanowiłam spróbować inaczej: wysłałam ją do schroniska dla kobiet w Krakowie, prowadzonego przez siostry albertynki, gdzie miała zostać rok i znaleźć pracę - obiecałam, że jeżeli będzie się zachowywać przyzwoicie, a do tego będzie odwiedzała dziecko, to ja jej dziecko oddam. Tymczasem wystąpiłam o rodzinę zastępczą - musiałam mieć tytuł prawny do opieki nad obcym dzieckiem, ona zresztą wyraziła na to zgodę i nawet była na tej rozprawie. Wtedy, w sądzie w Oświęcimiu, widziałam ją ostatni raz - popłynęła od sióstr albertynek i ślad po niej zaginął.
Artur miał babkę cioteczną, staruszkę (nie wiem, czy jeszcze żyje), prostą, bardzo dobrą kobietę, która póki mogła, to do niego przyjeżdżała. Ona zresztą wychowywała trochę matkę Artura, która też była w domu dziecka, bo z kolei jej matka bardzo wcześnie zmarła. Ale Ewa nie chciała mieszkać u ciotki, nie chciała jej słuchać i wszystko skończyło się fiaskiem.

Czy Siostra należała już wtedy do Wspólnoty?

Tak. No ale cóż Wspólnota może w takim wypadku powiedzieć? W Ewangelii jest napisane jasno: wszystko, co uczyniliście... A nasza reguła nie zabrania przygarnięcia dzieci, będących w trudnej sytuacji. My jesteśmy między innymi po to. Zwykle robią to rodziny, bo naturalnym miejscem, gdzie dziecko powinno się chować, jest pełna rodzina. W przypadku Artura sąd jednak nie miał obiekcji, bo Artur był zbyt chory, żeby sąd się przejmował brakiem pełnej rodziny zastępczej.
Po dwóch latach, już w Warszawie, sąd odebrał matce prawa rodzicielskie i ustanowił mnie opiekunem prawnym, a to z tej przyczyny, że matka się nie pojawiała, a ja, tylko jako rodzina zastępcza, nie mogłam wielu rzeczy zrobić - np. nie mogłam mu wyrobić paszportu. W tej chwili więc jestem jego opiekunem prawnym i rodziną zastępczą.

Ale nie adoptowała go Siostra.

Nie. I nie ukrywam, że nie zdecydowałam się z przyczyn finansowych. Jako rodzina zastępcza dostaję od państwa zasiłek na jego wychowanie, który traktuję jako jego pieniądze. Nie jest tego wcale mało, bo 100 procent średniej krajowej, ale też tyle to kosztuje. Artur jest dzieckiem chorym; trzeba kupować mu leki i próbować zapewnić minimum komfortu.

Pytanie nieuniknione: czy można zapewnić minimum komfortu w ośrodku dla bezdomnych? W takim stresie, zalataniu, przy częstych awanturach...

Staram się. Przede wszystkim: długo uczyliśmy się kochać. To nie było łatwe, ani dla Artura, ani dla mnie, ale myślę, że się kochamy. Artur ma coś, co ja nazywam „trzecią inteligencją”. On wiele rzeczy wie. Wiele rozumie. Nie jest to matematyka, fizyka i język polski, ale codzienne życie i sfera uczuć.
Przyjście Artura to było kolejne wyzwanie. Pan Bóg postawił go na mojej drodze, żebym się nauczyła kochać - kochać kogoś takim, jaki jest, a równocześnie uruchomić całą wyobraźnię i inteligencję, żeby do niego dotrzeć. Żeby go zaakceptować w jego inności. On jest inny niż inni, wiem to, choć to nie oznacza, że się na niego nie złoszczę czy że go nie karam. Jak w normalnej rodzinie.
Co mogę jeszcze powiedzieć? Nie wyobrażam sobie życia bez Artura. On jest częścią mnie.

Kiedy zachorował?

Gdy go poznałam, był niewątpliwie dzieckiem autystycznym. Nie było z nim kontaktu, załatwiał się pod siebie, na nic nie reagował. Nie spodziewałam się, że będzie mówił. Przez dwa, trzy lata jadł wyłącznie chleb z miodem, do tego pokrojony w drobną kosteczkę. Jeśli nie było miodu, była dzika awantura. Artur, jak każde dziecko autystyczne, pewne rzeczy ma niejako zaprogramowane. Więc wszędzie ze sobą nosiłam miód - nawet woziłam miód za granicę. Teraz od paru lat ćwiczymy „kakałko”. Je już wszystko, ale bez względu na porę dnia i nocy musi też mieć „kakałko”. I nie daj Boże, żeby nie miał.
Wszystko to są rzeczy uciążliwe i trudne: jestem zmęczona i znerwicowana między innymi dlatego, że jest Artur. A że jest jeszcze epileptykiem i ataki ma głównie w nocy, więc o spaniu nie ma mowy. Usiłuję go leczyć od lat, może teraz jest trochę lepiej niż w czasie, kiedy zaczynaliśmy te rozmowy. Ataki są dużo słabsze i zdarzają się rzadziej.

Pamiętam, że podczas jednej z pierwszych rozmów mówiła Siostra, że Artur może długo nie pożyć.

Bo do zeszłego roku ataki miał straszliwie często i bardzo ciężkie: nawet kilka dni z rzędu i po kilka w ciągu nocy. A po takiej nocy ataków, oczywiście jak każdy, kto nie spał, jest w złym humorze i też się męczy.
Długo nie rozpoznawano, że to jest padaczka. Żeby było śmieszniej - to mój umierający ojciec, kiedy mu o tym opowiadałam, nie widząc Artura, powiedział: „przecież to jest epilepsja” . Ponieważ nikt go nie chciał przyjąć do szpitala, a ataki były wyłącznie w nocy, nagraliśmy któryś na taśmę wideo i neurolog wreszcie stwierdził oczywisty fakt.

A wcześniej?

Jeszcze w domu dziecka mówiono o „bezdechu” i „drgawkach”.

A wiedziała Siostra, co robić, gdy się zaczęły?

Nie. Szczerze mówiąc, początkowo, jeszcze w Bulowicach, lekceważyliśmy to trochę. Artur miał czasem drgawki, które przechodziły po paru minutach. Dopiero w Warszawie, gdy dostał bardzo silnego ataku z bezdechem, wezwałam pogotowie. I potem wzywałam je coraz częściej, a gdy zorientowałam się, że to padaczka, to wzywałam lub nie wzywałam - miał już leki, które dostawał. To zresztą skomplikowana sprawa i gdybym mogła, wiele umiałabym powiedzieć niepochlebnych rzeczy o polskiej służbie zdrowia, jej podejściu np. do leczenia dziecka „spisanego na straty”.

Rozumiem, że Siostra nie może. Zapytam więc o to, jak Artur uczył się kochać Siostrę.

Bardzo pilnie mnie obserwował i obserwuje. Zna mnie tak dokładnie, że zanim ja pomyślę, że chcę zapalić, on już szuka papierosów i zapalniczki. Przewiduje, że za chwilę wyjadę. Jak jestem chora, przychodzi się mną opiekować... A dlaczego akurat do mnie przylgnął, nie wiem. Wtedy w Bulowicach było parę osób.
Artur jest moją szkołą cierpliwości i szkołą miłości. Teraz jest dużo łatwiej, bo jest większy i bardziej samodzielny. Dawniej, oprócz Tamary, praktycznie nikt nie podejmował się zostać z nim na chwilę. Trudno się dziwić: dwukrotnie próbował np. wyjść przez okno - raz z czwartego, raz z drugiego piętra; czasem siadał po prostu na środku jezdni, trzeba było go mieć bez przerwy na oku; nałykał się leków, wypił naftę z lampki w kaplicy, na widok jakiejkolwiek wody - staw czy bajoro, lato czy zima - rzucał się do niej natychmiast, w ubraniu. Miał i ma różne pomysły.

No właśnie: z jednej strony jest coraz bardziej samodzielny, z drugiej jednak, coraz bardziej niebezpieczny.

Jest duży i silny, więc zwracam baczną uwagę na jakiekolwiek przejawy agresji z jego strony. Artur, choć chory, również jest wychowywany - także do tego, żeby mówił „przepraszam” i „dziękuję”, jak każde dziecko. Natomiast od kiedy zaczął się ze mną szarpać w samochodzie i złamał mi nogę, zabrałam się za niego ostrzej. Niestety, z nim trzeba bardzo stanowczo i bardzo twardo. Bo jeśli nie, to trafi do zakładu, gdzie będzie siedział na zastrzykach i kiwał się w kącie. Robię wszystko, żeby do tego nie doszło.

A można go pohamować?

Nie wiem. Próbuję. Wczoraj np. był w złym humorze i zabierał się do awantury, wyrywał kontakt ze ściany (stałe numery), zapytałam go więc, czy pamięta, jak mi złamał nogę, i czy chce jeszcze raz? Troszeczkę się zastanowił, ale musiałam jeszcze parę razy walnąć paskiem o szafę, żeby mu pokazać, że to nie żarty.

Surowa mina nie wystarczy?

To zależy kiedy.

Czasem trzeba go uderzyć?

Czasem trzeba, choć staram się tego nie robić. Zamykam go na chwilę do łazienki i czekam, aż się uspokoi. Z tym, że on się do tej łazienki tak łatwo wciągnąć nie da... Dawniej go wnosiłam, ale dziś jest już silniejszy ode mnie i muszę próbować z zaskoczenia. Czasem stosuję lekki prysznic z zimnej wody, choćby jeden kubek. No i pasek o szafę - wtedy on czuje, że za chwilę może być nie szafa, tylko jego pupa. I to na ogół skutkuje.
Kłopoty z Arturem to także jego zdolności niszczycielskie. Papiery, książki, nic się przy nim nie uchowa, bo znajdzie nawet najgłębiej schowane klucze od biurka. Wszystko wrzuca do plastikowych butelek po napojach. Jak złapie taką butelkę, to żeby tam było pięć litrów wody czy coli, wylewa je do zlewu (wie, że do pełnej nie może wrzucać) i wkłada: wszystko, co jest pod ręką i ma szansę się zmieścić. Klasyczne zachowanie autystyka: układanie, porządkowanie, zbieranie i przywiązywanie się do przedmiotów.
Nie wiem, jaka będzie jego przyszłość. Naprawdę, robię wszystko, żeby mógł funkcjonować sam, a nie w jakimś zamkniętym zakładzie. Póki żyję, na pewno do tego nie dojdzie. Póki żyję. No, ale to jest klasyczny problem rodziców dzieci upośledzonych...

Problem z Arturem polega też na tym, że nawet nie będąc agresywny, może komuś zrobić krzywdę. Ściska dłoń z całej siły, wykręca palce...

Jego wybuchy agresji mają miejsce wtedy, kiedy mu się czegoś zabroni albo czemuś przeciwstawi - np. nie da tego, co chce mieć natychmiast. Ale wtedy wystarczy się odsunąć na metr. Ro on już nie biega za człowiekiem, po prostu kopie naokoło.
W trakcie zabawy rzeczywiście może być nieprzewidywalny. Ale wiele rzeczy już rozumie. Wie, że jeżeli wjedzie mi rowerem w samochód, będzie awantura. Więc kiedy podjeżdżam samochodem do Brwinowa, wylatuje Artur i tak długo mi piszczy nad uchem, żebym przesunęła samochód (bo jego zdaniem ustawiłam go na jego trasie rowerowej), aż to zrobię, i wtedy on spokojnie jeździ dalej.

Podobno lekarze nie tylko nie rozpoznali padaczki, ale także autyzmu.

Owszem. I o padaczce, i o autyzmie powiedziałam im ja. Upośledzenie umysłowe stwierdzili sami. (śmiech) Wielu rodziców dzieci specjalnej troski ma ten sam problem. Bo gdyby dziecko było wzięte na jakiś oddział, gdzie byłoby przez tydzień obserwowane, nawet z rodzicem, w życzliwej atmosferze, ale dzień i noc... A tu jest tak: pana neurologa nie interesują zaburzenia psychiczne Artura, pana psychologa interesuje tylko poziom intelektu, każdy jest w innej części Warszawy, a nawet województwa. Jak dziecko się źle zachowuje, to wylatuje z oddziału neurologicznego. Jak pójdzie na oddział psychiatryczny, nie będą się zajmowali padaczką.

To może jednak porozmawiamy o tym „spisywaniu na straty”?

Niedawno powiedział mi lekarz: no, czego siostra wymaga, przecież siostra wie, że on jest upośledzony (a chodziło o leczenie na padaczkę!). Bo tak naprawdę o to chodzi. Podobnie w szkole, której szukam dla niego czwarty albo piąty rok. Szkoły życia są przeważnie z internatami, a jeśli są dostępne dla Artura, to on się do nich nie nadaje: lekcje 45-minutowe w jakimś ogromnym kombinacie. Gdzie Artur wytrzyma spokojnie 45 minut? A dalej: jest przerwa, pani wychodzi, dzieci też. Co Artur ma robić wśród tłumu dryblasów ze szkoły specjalnej, gdzie często jest też zawodówka i dzieci są różne? Są, owszem, świetne szkoły, ale za daleko: nie oddam go przecież do internatu, skoro nawet krótki pobyt w szpitalu wywołuje u niego poczucie porzucenia. Jak jest w szpitalu, dzielimy się dyżurami i jesteśmy z nim cały czas.

Kiedyś przyniósł mi książkę z Papieżem i dumnie pokazywał. Co się za tym kryło?

Miłość do Papieża. Ma parę osób, które uwielbia.

Z telewizji?

Nie wiem skąd. Parę lat temu Artur przyszedł do mnie, wskazał na zdjęcie Jana Pawła II i powiedział, że to jest papież. Nie wiem, skąd to wie. Papieża kocha. Jak znajdzie książkę z jego zdjęciem, to mam przechlapane - nie mam tej książki. Podobnie z naszym Pascalem i Matką Teresą z Kalkuty. Padre Pio to już różnie. Lubi też żywoty świętych, zwłaszcza z ilustracjami. Porywa moje zdjęcia, a jak zobaczy mnie w telewizji, to wydaje mu się, że to wideo, i usiłuje odtworzyć. (śmiech)
Bardzo lubi chodzić do kościoła i rzadko się w nim źle zachowuje. Zna kolejność Mszy Świętej, jak kończy się Podniesienie, krzyczy „juś” i podnosi mnie z klęczek. Któregoś pięknego dnia sam przystąpił do Pierwszej Komunii. Zawsze brałam go za rękę, on otwierał buzię, ale ja dawałam księdzu znak, że nie. Któregoś dnia jednak ksiądz się nie zorientował i dał mu Komunię. Potem pojechaliśmy na wieś, poszłam do Komunii i pokazałam księdzu, żeby Arturowi nie dawał. Wszyscy odeszli od ołtarza, a Artur klęczał sam jeden i łzy ciekły mu po policzkach. Odprawiał Mszę młody ksiądz, zorientował się, w czym rzecz, przerwał Mszę, wyszedł do zakrystii i przyniósł obrazki. Nie do końca go to usatysfakcjonowało, więc dałam sobie spokój. Po prostu przystępuje do Komunii. Oczywiście, jeżeli był tego dnia niegrzeczny, nie idzie na Mszę. Tłumaczę mu: byłeś niegrzeczny, nie idziesz do Bozi. Ale on dobrze wie, gdzie jest Bozia i jak się tam należy zachowywać. Mówi Bozi „dzień dobry” i „pa pa”. Umie „Ojcze nasz”, choć nie potrafi go wymówić - tylko końcówki zdań. A jego dziękczynienie po Komunii polega na tym, że przypominamy sobie, że on kocha Bozię, a Bozia jego.

Czyli Kościół pozwala na przyjmowanie Komunii przez dzieci upośledzone?

Tak, jeśli potrafią odróżnić chleb zwykły od Eucharystycznego i jeżeli mają poczucie grzechu. Artur podczas Komunii wie, że zaraz przyjdzie do niego Bozia. Wie, że Bozia jest w kościele, w tabernakulum, i u niego w sercu: po przyjęciu Komunii. Spełnia też drugi warunek, choć, rzecz jasna, nigdy nie pójdzie do spowiedzi. Jedyne, co potrafi, to powiedzieć: „przepraszam, Boziu”. Wydaje mi się, że to wystarczy. Mam nadzieję, że z czasem jeszcze rozwinie tę wiedzę - ma pewien luz intelektualny, który trzeba wykorzystać. W końcu ma dopiero 13 lat.

Pamięta Siostra wasze zwycięstwa: jak Artur uczył się kolejnych rzeczy?

Nigdy nie zapomnę, jak nauczył się robić siusiu i kupkę. Pani psycholog poradziła mi brutalnie, że powinnam go wytresować. Wiedział już, że nie powinien robić w pampersa, ale robił mi na złość. Więc któregoś dnia, jak zrobił i patrzył na mnie spod oczka, co ja na to, zastosowałam najstarszą metodę pedagogiczną i się skończyło. Oczywiście, jak ma atak padaczki, to co innego - ale nawet wtedy, półprzytomny, próbuje znaleźć toaletę.
Pamiętam, jak wypowiedział pierwsze słowo w życiu. Było to oczywiście brzydkie słowo. Byliśmy we Francji, on miał chyba z pięć lat, a ja pogodziłam się już z tym, że nie będzie mówił. Cały czas piszczał i szczekał jak pies, jak pies godzinami kręcił się w kółko. Na huśtawce nie huśtał się góra-dół, tylko okręcał się, aż się bałam, że się udusi.

To też klasyczne dla autystyka: zabawa z bąkiem.

Jego ukochana zabawka. Albo z pokrywką, którą kręci tak po mistrzowsku, że nikt z nas by tak nie potrafił.
Parę osób, Francuzów, stało w korytarzu i rozmawiało. On ich minął, chciał wejść na schody i się potknął. Powiedział...

...O kurwa.

(śmiech) Skąd pan wie? Właściwie „o kulwa”. Ludzie zamarli, bo powiedział to głośno, a wszyscy wiedzieli, że on nie mówi. Wszyscy więc się do mnie rzucili z pytaniem, co on właściwie powiedział, (śmiech)

Ciekawe, gdzie on się tego nauczył. (śmiech)

Oczywiście w naszych domach. W Brwinowie uczy się od dzieci, nie tylko słów, ale i gestów. Ostatnio pokazał mi coś takiego, że zdębiałam. Był wściekły, ale wiedział świetnie, że takich rzeczy nie można robić. Tu jednak jestem bezradna jak inne matki: każde dziecko przynosi do domu różne rzeczy z podwórka.

Jak inne dzieci reagują na Artura?

Nowe dzieci w Brwinowie początkowo się go boją. Potem się go uczą. Małe uczą się go omijać, starsze nawet się z nim bawią. Dzieci moich Cyganów bardzo często grają z nim w piłkę, ganiają się... A kiedy widzą, że ma gorszy moment, to się po prostu odsuwają. Radzą sobie. Czasem, kiedy rozrabia i piszczy, mówię mieszkankom: „Mój przynajmniej ma zielone papiery. Wasze nie mają, a jak się zachowują? Poza tym, ja reaguję, a wy?” Bo jedyne dziecko, które jest karane za demolkę, to Artur.

A jak zareagował na pojawienie się Janka?

To był bardzo trudny moment. Z jednej strony byłam bardzo zadowolona, bo jedynak, to jedynak - zawsze rodzice zachowują się normalniej, mając dwójkę. Starałam się nie odbierać mu porcji uczuć i czasu. Ale z drugiej strony - był bardzo zazdrosny. Zawsze miał trudności z tolerowaniem ludzi wokół mnie. Do dzisiaj, jak rozmawiam przez telefon albo - co gorsza - bezpośrednio, dostaje szału i pokazuje cały repertuar swoich możliwości. Było więc trudno, Jankowi zresztą też - zwłaszcza że Janek, jak przyszedł, był w fatalnej formie - znerwicowany, nie mógł usiedzieć na miejscu. Z tym że Janek jest niezwykle inteligentny. Scysje były, ale każdy miał swój czas, który mu poświęcałam, równo podzielony. I Artur się w końcu przyzwyczaił, zaakceptował, a kiedy Janek zaginął, to stał nawet na balkonie i krzyczał „bratek, bratek” (bo tak na niego mówi).
W gruncie rzeczy się kochają. Są różni, inni, więc czasem są spory. Udało mi się, na szczęście, wygospodarować dodatkowy pokoik i teraz Janek ze swoją siedmioletnią siostrą Melindą są osobno (mają piętrowe łóżko), a ja z Arturem osobno. W ten sposób Artur ma mnie i ma spokój - bo Janek i Melindą są bardzo żywi. Choć, rzecz jasna, głównie przebywają na terenie neutralnym, czyli w kuchni, gdzie się tłuką.

Tłuką się?

Normalnie, jak bracia.

Rozumiem, że Janka znalazła Siostra na dworcu.

Przyprowadził go stamtąd jeden z naszych byłych mieszkańców. Pierwsze dwa dni tylko spał. A potem, jak go już doczyściliśmy i ubrali, okazało się, że nie jest Polakiem, chociaż bardzo dobrze mówi po polsku. Twierdził, że nie ma rodziców, i tu pojawił się problem: można go oddać do domu dziecka, ale co zrobi w domu dziecka chłopiec z obcego kraju?

A w szkole w Brwinowie nie był źle traktowany?

On już nie. Nie był tam pierwszym dzieckiem o ciemnej skórze z mojego domu. Bałam się tego, bo Janek jest bardzo wrażliwy i bardzo ambitny, ale parę miesięcy wcześniej, zresztą dzięki zdecydowanej postawie pani dyrektor, w szkole skończyły się kłopoty z rasizmem.
Kiedy Janek poszedł do szkoły (w lutym, bo wcześniej ja przez trzy miesiące uczyłam go czytać i pisać po polsku), trafił od razu do trzeciej klasy.

A potem okazało się, że rodzice żyją...

To znaczy, okazało się, że żyje mama Janka. Wcześniej wystąpiłam do sądu o opiekę i sąd przyznał mi ją do czasu znalezienia rodziców. Teraz muszę to odwołać, bo matka nie jest pozbawiona praw rodzicielskich, choć umówiłyśmy się, że dzieci zostają u mnie. Problem polega na tym, że Janek i Melinda nie są dziećmi mężczyzny, z którym żyje ich matka. A ten jest alkoholikiem, łobuzem, który tych dwoje dzieci po prostu maltretuje. Oni są Mołdawianami z obywatelstwem rumuńskim. Janek wielokrotnie uciekał od rodziny, a kiedy wreszcie spotkałam się z jego matką, prosił mnie ze łzami w oczach, żebym zajęła się także Melinda. Oboje, nie ukrywajmy, byli wykorzystywani przez tamtego faceta do żebraniny. Janek nie chciał żebrać dłużej i nie chciał, żeby żebrała Melinda. Matka się zgodziła, żebym wzięła ich pod opiekę, tym bardziej że dzięki temu mogą chodzić do szkoły. Ona nie jest jakaś nienormalna, tylko żyje w straszliwej nędzy.

Mieszka w Polsce?

Tak.

I utrzymuje się z żebraniny?

Niestety tak.

Nie grozi jej deportacja?

Grozi. Ale ona nie ma dokąd wrócić. W Rumunii nie ma już mieszkania, więc gdzie pójdzie: na ulicę? A przecież ma jeszcze dwójkę młodszych dzieci.

Które też kiedyś tu przyjdą?

O, nie. One mają ojca.

Ale łobuza.

Nie moja sprawa. Niech ona od niego odejdzie. Ma szansę i ma wybór. Natomiast ja już na pewno nie dam rady wychować kolejnej dwójki dzieci, i to malutkich. Zresztą ona je kocha i - nie mogę powiedzieć - stara się. A jej partner nie robi im krzywdy, bo to są jego dzieci. Do tej pory było tak, że Melinda żebrała, jako małej dziewczynce szło jej nieźle, on jej zabierał pieniądze i przepijał. Teraz Melindy nie ma, więc facet musi się wziąć do roboty.

A jak prawnie wygląda ich sytuacja?

Bardzo niedobrze. W momencie, w którym Wysoki Sąd przyznał mi opiekę nad Jankiem, było to dziecko nieznanego pochodzenia, nie mające dokumentów i bez rodziców. Chyba taniej oddać go na wychowanie siostrze niż domowi dziecka - bo dziecko, bez względu na narodowość, nie może pozostać bez opieki. Natomiast w tej chwili sytuacja jest inna: jest matka, i to jest tu nielegalnie, więc może być w każdej chwili deportowana. Jeśli będzie deportowana tylko z dwójką małych dzieci, będzie rozpaczać - bo jest przywiązana i do starszych. One zresztą też będą przeżywać: są u mnie szczęśliwe, ale co jakiś czas jeżdżą do matki, w czasie wakacji spędziły z nią nawet dwa tygodnie. W straszliwych warunkach, bo w jakiejś wynajętej komórce, ale za to z matką. Ona sama nie jest zdemoralizowana - po prostu jest bardzo biedna i zaplątana w sytuację praktycznie bez wyjścia. Deportacja byłaby tragedią - bo gdyby Janka odesłać za mamą, to byłby jego koniec. Jest szalenie zdolny, może nawet skończyć studia i być rzeczywiście kimś. A gorszych warunków po prostu już nie zniesie. Kiedyś mówił mi szlochając: „Ty nie wiesz, mamo, co ja przeżyłem”. Dworzec do dziś wspomina z przerażeniem. Jemu nie jest wszystko jedno, co robi i gdzie jest.

Jest znerwicowany?

Bardzo, choć już się uspokoił. Śmieszne, bo kiedy przyszła Melinda, to oczywiście biegała po całym mieszkaniu, ruszała wszystkie rzeczy, nie mogła usiąść, skoncentrować się na moment - wszystko z nerwów. Nie mówiąc o tym, że nie umiała normalnie jeść. Chipsy i coca-cola, tak jak Janek - bo tym się żywili przez całe życie na ulicy. Dopiero teraz, powoli, powoli, nauczyła się jeść. Któregoś dnia się zdenerwowałam, bo też nerwy mam na postronku, a Janek się zaśmiał i powiedział: „Mama, przecież ja byłem taki sam”.

Z Siostrą są na „mama” i z mamą są na „mama”?

Tak. Śmieją się, że mają dwie mamy. Sami tak chcieli, ja im, broń Boże, nie kazałam. Zawsze lepiej mieć dwie niż żadnej.

A jak Siostra dziś ocenia słynną ucieczkę Janka?

On rzeczywiście wyruszył na poszukiwanie matki. Popełnił błąd, bo mi tego nie powiedział. Przecież wtedy pojechalibyśmy razem.

Miał jakiś „cynk”?

Nie, nie miał. Ja go odcięłam zupełnie od dworca i wszelkich tamtych kontaktów. Kupiłam gry telewizyjne, bo to oczywiście pochłaniało mu większość czasu na dworcu, więc nie mógł bez tego żyć. Ucieczka w świat nierealny przed cierpieniem - dość naturalna postawa, z której powoli się wyplątuje.
On po prostu nie mógł wytrzymać tego, że nie wie, co się stało z matką i siostrą. I znalazł je. Oczywiście potem zrozumiał, że zrobił źle, i przeprosił. Wytłumaczył też, dlaczego nie powiedział mi o istnieniu rodziny. Bo sytuacja była taka: jego matka jest bardzo ciężko chora i kiedyś, gdy leżała w szpitalu, ojczym powiedział mu po pijanemu, że matka nie żyje. I tak naprawdę on wyruszył szukać siostry. A dlaczego podał mi fałszywe nazwisko: Dżon? Bo się panicznie bał, że znajdzie go ojczym. Wielokrotnie było tak, że uciekał od ojczyma, włóczył się i trafiał do pogotowia opiekuńczego, skąd potem go odbierali. Inna rzecz, że nikt się tam nie zainteresował, dlaczego on tak stale ucieka: ot, rumuńska rodzina, normalne, że się włóczą.
Teraz jest już spokojny: siostra jest z nim, z mamą się widuje, jest zupełnie inny. Ale nawet wtedy, kiedy przyszedł do mnie, było widać, że miał dobrą matkę. Przecież Jasiek jest bardzo dobrze wychowany, zachowuje się jak dżentelmen, a oprócz tego jest jeszcze bardzo inteligentny, więc się łatwo przystosowuje. Do szóstego roku życia był w Rumunii z matką, ona miała wtedy mieszkanie, normalnie pracowała, była też babcia. To jest bardzo biedna, prosta rodzina, ale nie rodzina z marginesu. Więc Jasiek miał sześć lat normalnego dzieciństwa. Melinda przyjechała do Polski, kiedy miała bodajże dwa lata, i od razu trafiła na ulicę.

Przyjechali tu za chlebem?

W gruncie rzeczy tak. Matkę wyciągnął ten konkubent, który najpierw przyjechał do Polski, a potem napisał do niej, że będzie tu miała pracę, mieszkanie itd. Więc ona zostawiła pracę w Rumunii, oddała mieszkanie, przyjechała i po paru dniach okazało się, że ta praca to jest żebranie. Początkowo przeżyła szok, ale potem nie miała wyjścia. Bo jakie? To samo spotkało dzieci. I zaczęła się gehenna. On zaczął pić, bić, no a ona musiała go utrzymać, więc żebrała. Przyszły na świat kolejne dzieci, banalna historia, jak tysiące.

Co będzie dalej?

Nie wiem. Na szczęście Janek z Melindą są w szkole. Konwencja praw dziecka mówi, że każde dziecko ma prawo do nauki. Szkoła może jednak zażądać opłaty za cudzoziemskie dziecko, i to niemałej opłaty.

I co będzie wtedy?

Wtedy chyba i ja pójdę żebrać, bo to kosztuje podobno 2000 zł rocznie. Dla mnie niewyobrażalna suma - i tak robię bokami, żeby dzieci w ogóle miały co jeść.

Muszę przyznać, że oboje wyglądają kwitnąco.

No jasne, zwłaszcza od czasu, gdy Melinda nauczyła się jeść. Ale np. zęby ma w takim stanie, że praktycznie wszystkie nadają się do leczenia albo do wyrwania. Jankowi już częściowo wyleczyłam. Są to zresztą dzieci alergiczne i byle ugryzienie komara powoduje, że muszę wezwać pogotowie. A leki przeciwalergiczne są potwornie drogie. Skądinąd to ciekawe, bo wszystkie nasze dzieci rumuńskie i cygańskie mają alergię: dwoje dzieci Tamary tak samo, dzieci Cygana w Brwinowie tak samo.

A jak tam ze zdrowiem Siostry?

Należy o nie dbać. (śmiech) Ksiądz Popiel mówił o mnie: wydaje się, że za chwilę umrzesz, a potem jesteś zdrowa jak ryba. Coś w tym jest. Oczywiście w tym wieku nie stać mnie już na takie numery, jakie robiłam kilkanaście lat temu. Zdaję sobie sprawę, że jestem odpowiedzialna za dzieci, ale to nie może przecież sprawić, że się położę do łóżka i zacznę wypoczywać. To nie moja wina, że Pan Bóg przysyła tylu biedaków.

Wróćmy jeszcze do ucieczki Janka. Czy dotarł do Lublina, jak wskazywały ślady?

Tego nie wiem - nie pytałam go o szczegóły. Znaleźliśmy go z matką na warszawskiej ulicy. Co się stało: kiedy okazało się, że matka żyje i Janek do niej dotarł, to ona chciała się koniecznie dowiedzieć, kto się nim opiekował - bo przecież trafił do matki w dobrej formie. Ale Janek nie chciał jej powiedzieć - bo wychodząc z domu, zabrał mi pieniądze. Bał się, że dostanie rżnięcie, i to zarówno od matki, jak i ode mnie. A dalszy ciąg był już logiczny. Matce ktoś powiedział, że zdjęcie Janka jest w gazecie i że go ktoś szukał. Ona próbowała znaleźć tę gazetę, ale to było już parę dni po ukazaniu się artykułu Wojtka Tochmana, akurat przed samym znalezieniem.

Skoro padło nazwisko Wojtka. Wśród wielu innych rzeczy, jakich Siostra doświadczyła w ostatnich latach, był też horror poszukiwań zagubionego członka rodziny. Coś, czym się Wojtek ostatnio zajmuje.

To było koszmarne przeżycie i współczuję ogromnie rodzicom, których to spotyka. Wypadek, nawet śmiertelny, jest straszliwą tragedią, ale przynajmniej człowiek wie, co się stało. Natomiast w przypadku zaginięcia jest ta koszmarna niepewność.

Wojtek opisywał w „Gazecie Wyborczej” kolejne etapy poszukiwań, kolejne bezradne lub niekompetentne komendy policji...

I w końcu policja przyznała nam rację. Zdaje się zresztą, że jeżeli idzie o poszukiwanie dzieci, po naszej awanturze coś się w Polsce zmieniło. W którymś momencie powiedziałam zdenerwowana do jakiegoś policjanta, że gdyby to było dziecko premiera, to by szukali. Przyznał mi rację.

A tu znalazła go gazeta.

Bardzo jestem wdzięczna Wojtkowi za pomoc. Janek, jak wiadomo, zostawił mi list i jak tylko go znalazłam, zadzwoniłam do Wojtka i poprosiłam go o pomoc prywatnie, znając jego rolę w poszukiwaniu osób zaginionych. Nie przypuszczałam, że weźmie w tym udział „Gazeta” i że zrobi się z tego taka draka. Myślałam, że złapię smarkacza, wtrzepię mu w tyłek i na tym się skończy.

Ten strach, koszmarna niepewność - jak Siostra mówi - to klasyczne macierzyńskie uczucia.

No bo myśmy też nauczyli się siebie kochać. Przeżywałabym oczywiście zaginięcie dziecka mieszkanki, a cóż dopiero dziecka, z którym nauczyliśmy się kochać. Janek popełnił błąd, ale co ma robić dwunastoletnie dziecko, zaplątane po uszy w sprawy dorosłych, w sumie sponiewierane i żyjące w strachu, że jak powie mi prawdę, to odeślę go do ojczyma, który go pokroi w paski?

Mnie to przekonuje.

Mnie też. Więc absolutnie go nie karałam, porozmawiałam z nim poważnie, wytłumaczyliśmy sobie wszystko. Nie spodziewał się rzecz jasna, że wywoła aż taką aferę - to jeszcze straszne dziecko, nie ma wyobraźni na temat konsekwencji swoich czynów. To był impuls: rowerek, 500 zł i jedziemy w Polskę szukać rodziny. Ale ileż do tego trzeba odwagi, gdy jest się tak wylęknionym, że strach spać samemu w pokoju... Bo on musi spać przy zapalonym świetle, ma nocne lęki, to się nazywa chyba nerwica lękowa. Póki spałam w pobliżu, wszystko było w porządku, ale teraz - kiedy przenieśli się do pokoju naprzeciwko - muszę czytać im na dobranoc, bo on nie zaśnie bez muzyki lub czytania, usypia w trakcie...

A sam by sobie nie mógł czytać?

Czyta, czyta. I czyta Melindzie, pomaga jej w polskim, jest bardzo opiekuńczy. Jak ona robi bałagan w pokoju, bardzo się złości.

Czy oni pochodzą z rodziny prawosławnej?

Tak. I proponowałam matce (bo to ona musi zdecydować), że jeśli chce, Janek może przystąpić do Komunii w Kościele prawosławnym. Ale ona mi powiedziała, że ponieważ w Polsce jest większość katolików, to ona sobie życzy, żeby chodził na religię z większością rówieśników.

A czy on sam odczuwa jakieś różnice?

Zupełnie nie. W ogóle nie miał pojęcia o Panu Bogu, dlatego nie spieszyłam się z przygotowaniami do Pierwszej Komunii. Jak na pierwszy rok, trochę tego było za wiele: i polski, i szkoła, i wszystkie te kłopoty, i lekcje religii, z których nic nie rozumiał. Może w następnym roku, ale nadal nie będę się spieszyła.

Podejrzewam, że z Melindą jest Siostrze najtrudniej.

Owszem. Przypuszczam, że to dlatego, iż dawno nie miałam do czynienia z dziewczynkami i że chyba jestem dla niej za ostra. Ale musiałam postawić poprzeczkę wysoko - było niewiele czasu do rozpoczęcia szkoły, a nie chciałam, żeby szła do niej zupełnie dzika. Inna rzecz, że szkoła zupełnie nie pomaga: nie dość, że dzieci muszę uczyć po lekcjach (w zależności od moich możliwości dostają różne stopnie), nie dość, że od lat od kolejnych naszych dzieci dowiaduję się o przemocy, jaka w niej panuje, o tym, że np. trzecia klasa leje pierwszą (przecież pobyt w szkole Tomka od Tamary to była codzienna walka o przetrwanie, po dwóch miesiącach w pierwszej klasie „pękł” i powiedział, że więcej do szkoły nie pójdzie, a reakcja szkoły była taka, że to Tomka wysłano do pedagoga), jeszcze to, czego ja wymagam, przekracza wymagania szkoły. U mnie w domu nie wolno się drzeć, a w szkole dzieci drą się na wszystkich przerwach; nie wolno się bić, a w szkole leją się bez przerwy. Melinda w takim świecie nie radzi sobie w ogóle. Na to, żeby ktoś ją pochwalił, bo bardzo pięknie nauczyła się pisać, nikt nie wpadł, dopóki nie poszłam do nauczycielki i nie wytłumaczyłam jej, jaka to byłaby motywacja dla dziewczynki, która od wieku niemowlęcego do teraz zajmowała się żebraniem. Ma trudności z koncentracją, ale jeśli teraz zniechęci się ją do pracy, to już nigdy pracować nie będzie.
Z Melindą na pewno mam najsłabszy kontakt. Nie ma między nami konfliktów, ale w porównaniu z Jankiem ona jest np. dużo mniej otwarta. Janek bardzo mi zresztą pomaga, tłumacząc jej różne rzeczy. To on zabronił jej mówienia po rumuńsku i mówi do niej tylko po polsku.
Poza tym ona jest mała. Przypuszczam, że jestem za stara i nie mam już siły na takie małe dzieci.

Ależ Siostro...

Kiedy to prawda, panie Michale.

Może za dużo Siostra na siebie wzięła?

A miałam powiedzieć nie? Przecież gdybym jej nie wzięła, Janek by oszalał. I zresztą słusznie. Jak miałam mu powiedzieć, że nie wezmę jego siostry? Dostawia się jedno łóżko i się bierze. Nie ma wyjścia. I póki można, trzeba próbować zapewnić im jakiś start. Może jednak mimo wszystko mają u mnie lepiej niż na ulicy.

Ktoś, gdy zaginął Janek, powiedział mi z mądrym wyrazem twarzy: no tak, wspaniała ta siostra, ale schronisko dla bezdomnych nie jest najlepszym miejscem do zapewnienia komuś normalnego dzieciństwa.

Nieprawda.

Może nieprawda. A może jedyna uczciwa odpowiedź na taką wątpliwość brzmi: no to weź go ty.

Dokładnie. Ale poza tym to nieprawda. W naszej Wspólnocie są rodziny i są żelazne zasady, których przekraczać nie wolno. A więc: ranki i wieczory spędzam z moimi dziećmi, to ja je wysyłam do szkoły, ja odrabiam z nimi lekcje, ja robię im śniadania i kolacje (obiad jedzą ze wszystkimi dziećmi). A sobotę i niedzielę staram się poświęcić im w całości. One mi nie przepuszczą: muszę im poczytać, muszę z nimi porozmawiać, sprawdzić, czy mają buty i skarpetki, i choć pomaga mi Szymona, myślę, że mają mnie tyle, co normalne dzieci normalnych rodziców, a nawet więcej (bo normalni rodzice pewnie często oglądają telewizję i nie mają np. czasu, żeby z dziećmi porozmawiać). Wiem jedno: więcej im dać nie mogę. Jeśli ktoś mógłby dać więcej, niech weźmie dzieci. Te akurat pewnie już do nikogo innego nie pójdą, ale są miliony innych. Bardzo pomaga mi Wspólnota. Nasze dzieci tutaj: moje, Tamary i Andrzeja, to jedna rodzina - przyjeżdżają to tu, to tam, mają jakby dwa domy. Są też wpisane na listę dzieci Wspólnoty Chleb Życia i ludzie Wspólnoty, rozproszeni po całym świecie, modlą się za nie. Natychmiast musiałam przesłać zdjęcia „do kartoteki”, informuję o postępach w nauce... A gdy ludzie we Francji odkładają używane ubrania, planują, że to może być dobre dla Janka, to dla Artura itd.

Czy w czasach „burzliwej młodości” myślała Siostra o założeniu rodziny?

Kiedyś myślałam. Ale od czasu, gdy spotkałam Pana Boga, to już nie. Dlatego te dzieci też są dla mnie Jego żartem. Jest napisane, że jeśli opuścisz wszystko, to dostaniesz dużo więcej. I z czterdzieściorga tych, które są w Brwinowie, trójka jest moja. To znaczy, bardziej moja niż inne. Mam nadzieję, że na tej trójce skończymy.

A czy mogłaby się Siostra jeszcze zakochać?

Chyba jeszcze nie jestem za stara? (śmiech) Stary ojciec Jacinto, trapista z Tre Fontane, przepiękny mnich i asceta, był Polakiem z pochodzenia, więc chodziłam się do niego spowiadać. Miał już chyba osiemdziesiąt lat, ja dwadzieścia parę, usiadłam przy nim w rozmównicy, a on powiedział: „Przesuń się trochę dalej, bo jeszcze nie umarłem”. (śmiech)

Młodzi dominikanie pytali kiedyś ojca Joachima Badeni, równie sędziwego jak ojciec Jacinto, kiedy przeróżne pokusy przestaną im doskwierać. Poradził im, żeby zapytali kogoś starszego. (śmiech)

Bo trzeba też wiedzieć, że habit nie chroni przed pokusami. Ktoś w mojej sytuacji musi przede wszystkim znać siebie, znać życie i unikać sytuacji, które byłyby nie do wytrzymania. A takie sytuacje się zdarzają. Jest taka scena w książce Miasto radości - opartej na faktach opowieści o polskim księdzu, który zaczął pracować w slumsach w Kalkucie. Pomagała mu młoda Hinduska i był moment, w którym oboje, w jakiejś zupełnie katastrofalnej sytuacji, po zetknięciu z niewiarygodnym ludzkim cierpieniem, znaleźli się w jego izbie i wszystko zaczęło zmierzać ku jednemu. Uratował ich krzyk umierającego piętro wyżej chłopca: oprzytomnieli.
Bardzo silne napięcie i stres, morze ludzkiego cierpienia, jakie nas otacza, mogą sprzyjać sytuacjom, w których będziemy gotowi rzucić się w pierwsze z brzegu ramiona. Niedawno zdarzyło się coś takiego w naszej Wspólnocie na Węgrzech - młoda dziewczyna, niestety siostra po ślubach wieczystych, rzuciła się w ramiona przystojnego marynarza, skądinąd kryminalisty. Lekcja, jaką należy wyciągnąć, jest bardzo prosta - młodej dziewczyny nie należy zostawiać samej z gromadą mężczyzn.

A Renia na Mszczonowskiej?

Renia nauczyła się wzywać pomocy. A kiedy była zupełnie sama, odwiedzałam ją codziennie. Cała moc Wspólnoty polega na tym, że można kogoś wezwać na pomoc.

Czy Siostra też wzywa pomocy?

Był moment, kiedy balansowałam na bardzo cienkiej linie, a Wspólnota dostawała szału z niepokoju. Ale myślę, że Pan Bóg postawił mnie w tej sytuacji, kiedy byłam już wystarczająco dojrzała, a nie np. parę lat wcześniej. Wiedziałam, że ponoszę ryzyko, ale wierzyłam, że się nie poślizgnę. I miałam poczucie, że warto.

To znaczy?

To była walka o kogoś. Kogoś, kto nie miał podstaw do robienia sobie jakichkolwiek nadziei, ale kto sobie je robił. Graliśmy na dwóch różnych instrumentach. Jemu chodziło o kontakty damsko-męskie, a ja nie unikałam jego towarzystwa, żeby zobaczył, czym żyję i o co naprawdę chodzi w życiu. Zachowywałam przy tym środki ostrożności i pomagała mi Wspólnota - nigdy nie zostawałam z nim sam na sam, choćby dlatego, że nie chciałam, by mógł to później wykorzystać do opowiadania rzeczy nieprawdziwych.
Nie wiem, czy wygrałam, czy przegrałam. W pewnym momencie stwierdziłam, że już dosyć: zobaczył wystarczająco wiele, i ucięłam kontakty. Mam nadzieję, że zrozumiał, iż istnieją ludzie, dla których pewna forma kontaktów międzyludzkich nie jest jedyną formą. Sądząc z tego, że dał sobie spokój, wnoszę, że zrozumiał.
Więc zakochać się na pewno bym mogła. Nikt z nas nie jest wolny od pokus przeciwko wierności (pan w małżeństwie przecież też nie jest bezpieczny...). Może najbardziej pouczająca jest tu historia Tomasza Mertona - dojrzałego, doświadczonego mnicha, który jednak się potknął. Może nawet, choć trudno tak mówić, jego śmierć była opatrznościowa - uratowała go od jakiegoś upadku?

Wspomniała Siostra o pomocy Wspólnoty. To nasza ostatnia rozmowa i odbywamy ją kilka dni po powrocie z Francji, gdzie składała Siostra śluby wieczyste. Mam poczucie, że niewiele się zmienilo...

Bo klamka zapadła dawno temu - już mówiłam panu, że jestem za stara, by się rozwodzić ze Wspólnotą Chleb Życia... Oczywiście, Wspólnota mogła się wahać, czy chce mnie przyjąć (bo to zawsze jest decyzja dwóch stron - godząc się na śluby wieczyste, Wspólnota przyjmuje kogoś na zawsze, więc nie wszyscy są dopuszczani). Dowcip polega na tym, że jeszcze przed ślubami byłam członkiem rady Wspólnoty, która m.in. rozstrzyga w takich sprawach. W dyskusji na swój temat oczywiście nie brałam udziału, wyszłam, ale sądząc z tego, że nie trwało to dłużej niż pięć minut, podczas których każdy się wypowiedział, to wątpliwości nie było. Trzeba tu dodać, że wyrazem naszego zaufania do Ducha Świętego jest fakt, że ta i wszystkie inne decyzje podejmowane przez kapitułę czy radę Wspólnoty mogą przejść tylko wtedy, gdy jedność w głosowaniu wynosi 99 procent.

Jak wyglądała sama uroczystość?

Tamara twierdzi, że było podniośle (śmiech), pięknie i radośnie. Na początku były śpiewy i przedstawienie dziecięce, potem Msza, bardzo żywiołowo koncelebrowana przez lokalnego biskupa i chyba z dziesięciu księży w rycie afrykańskim; Pascal, nasz założyciel, grał nawet na bębenkach. (Wspólnota jest międzynarodowa, więc w liturgii posługuje się elementami różnych tradycji...) O czym była homilia, niespecjalnie pamiętam - nie była zbyt głęboka. A w kościele było bodaj 500 osób - przyjechali wszyscy, którzy tylko mogli.

A ilu członków liczy wspólnota?

Śluby wieczyste złożyło około 6O osób, członków, którzy są na drodze do życia konsekrowanego (którzy rozpoczęli nowicjat), jest około 150. Ciągle jest problem, jak nas policzyć, bo mamy różne statusy. Mieszkańców naszych domów traktujemy jako członków rodziny, więc oni też bardzo często przyjeżdżają na śluby. Są osoby stowarzyszone, których jest około 300 i które składają odnawiane co roku przyrzeczenia - oparte na trzech ślubach, ale z wybranym przez nich samych zakresem zobowiązań. Przykładowo: jeśli reguła życia Wspólnoty mówi, że każdy z członków powinien mieć godzinę adoracji dziennie i codziennie chodzić na Mszę, to osoba stowarzyszona może ograniczyć ilość adoracji np. do dwóch w tygodniu. Może też inaczej, mniej radykalnie traktować ślub ubóstwa. Ta sama duchowość, ale mniejsze wymagania. Co nie oznacza, że wielu członków stowarzyszonych nie żyje tak samo, jak ci ze ślubami wieczystymi. Tamara, Andrzej czy Renia są członkami stowarzyszonymi, a przecież w naszym życiu nie ma wielkich różnic.

Jak to właściwie jest: czy Siostra jest zakonnicą?

Żeby ktoś to potrafił jasno wytłumaczyć... Z nowymi wspólnotami jest niezwykle trudny problem. Nie jesteśmy zakonnikami. Bardzo mocno to podkreślamy i zakony też bardzo mocno to podkreślają - nie pozwolono nam np. używać terminów „postulat”, „nowicjat” itd. i musieliśmy stworzyć jakieś nowotwory, które po polsku brzmią fatalnie. Można by powiedzieć, że jesteśmy świeckimi konsekrowanymi, czyli poświęconymi Bogu, ale de facto każdy ochrzczony jest konsekrowany.
Na moje wyczucie można powiedzieć więc, że jestem osobą świecką, która w sposób szczególny poświęciła się Panu Bogu poprzez śluby: czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Złożyłam te śluby za zgodą Kościoła, który zatwierdził regułę życia Wspólnoty, na ręce przełożonych Wspólnoty i w obecności biskupa, jako świadka ze strony Kościoła. Przed ślubami i po uzyskaniu zgody Wspólnoty odbyłam też rozmowę z biskupem, od którego zależała ostateczna decyzja. Wszędzie, gdzie działamy, podlegamy jurysdykcji lokalnego biskupa. Tutaj: Księdza Prymasa.

Dlaczego w Polsce nie ma księży zapisujących się do Wspólnoty Chleb Życia?

W tych dniach napisał do mnie bardzo sympatyczny list kleryk z jednego z seminariów na północy Polski, prosząc o informacje na ten temat. Sytuacja w polskim Kościele jest zupełnie inna niż np. we francuskim - tam Kościół jest mniejszością, więc wielu chrześcijan, decydując się na bycie mniejszością, traktuje swoje chrześcijaństwo bardzo świadomie i żyje radykalnie. W Polsce, przy dużej palecie możliwości, wybór, jaki proponujemy - pójście za Chrystusem praktycznie bez żadnych honorów, przy drastycznym ubóstwie i życiu wspólnie z ubogimi - może przegrywać w konkurencji z wyborem życia łatwiejszego. Dotyczy to nie tylko kapłanów, ale także młodych ludzi, którzy pojawiają się u nas, żeby przyjrzeć się Wspólnocie.

I którzy nie wytrzymują?

Trudno się dziwić, skoro to jest szare, trudne życie z ludźmi zranionymi i cierpiącymi.

A dużo się takich młodych ludzi pojawia?

Myślę, że dziesięcioro rocznie.

Skąd się biorą?

Różnie. Widzieli nas w telewizji, czytali artykuły, ktoś im podał adres... Czego szukają? Myślę, że mają bardzo duże złudzenia - przekaz telewizyjny czy prasowy wywołuje w nich jakieś wzruszenie, ale potem przychodzi gorzkie rozczarowanie: bo trzeba usiąść do stołu z ludźmi, którzy śmierdzą, mają otwarte rany albo zwyczajnie nie potrafią się zachować. Jedna pani przyjechała do nas ze swoją pralką, bo nie chciała, żeby jej rzeczy były prane z rzeczami innych.

Ksiądz Adam Boniecki opowiadał o spotkanym w Kazachstanie księdzu, który z Niemiec sprowadził sobie wszystko, nawet papier toaletowy.

Ano właśnie. Część ludzi, którzy do nas trafiają, została odesłana ze zgromadzeń zakonnych lub z seminariów. Zdarzało się, że przełożeni czy kierownicy duchowi kierowali ich do nas, sądząc, że u nas będzie im łatwiej. Tymczasem było wręcz przeciwnie - my stawiamy po prostu większe wymagania.

Ale Wspólnota nie daje żadnych warunków wstępnych: wiek, stan, wykształcenie...

Przyjmujemy nawet ludzi rozwiedzionych, jeśli związek małżeński rozpadł się dawno. Co nie oznacza, rzecz jasna, popierania rozwodów. Taka osoba musi mieć zgodę dawnego współmałżonka i nie może składać ślubu czystości, jedynie ubóstwa i posłuszeństwa. Bo sakrament jest ponad ślubami: jeśli - współmałżonek zechciałby wrócić, to ta osoba nie może być związana ślubem czystości.

Jakie są zasadnicze cele Wspólnoty Chleb Życia?

Wspólnota jest powołana do życia razem z ubogimi. I ma być odbiciem Ludu Bożego, którego głową i pasterzem jest Chrystus, a w którym wokół Chrystusa spotykają się wszystkie powołania. W Kościele osobno są kapłani, osobno zakonnice, osobno świeccy. To są różne światy, które często się wzajemnie nie znają i nie przenikają. Życie Wspólnoty ma być wzorowane na życiu pierwszych chrześcijan z czasów apostolskich, gdzie żyli wszyscy razem.
Wszystko, co Wspólnota robi, wynika z tego właśnie założenia. Jeżeli nasz ubogi brat cierpi czy potrzebuje pomocy - musimy mu pomóc. Co nie znaczy, że jesteśmy działaczami fundacji charytatywnej. Przede wszystkim: środki, jakich chcemy używać do przemiany tego świata, to są środki ubogie (a więc bronimy się przed wielkimi akcjami robionymi za pomocą dużych pieniędzy, wszystko ma być „od człowieka do człowieka”). Wspólnota ma też być miejscem ewangelizacji nas wszystkich, począwszy od przełożonych, a skończywszy na najsłabszych, żyjących w naszych domach. To ma być jeden Lud Boży zgromadzony wokół Eucharystii.
W różnych krajach wygląda to bardzo różnie. W Peru od 11 lat prowadzimy przedszkole dla dzieci indiańskich. Chodziło o to, żeby poprzez dzieci dotrzeć do rodziców. I co się okazało - dzieci wielu rzeczy się nauczyły, dorosły (mają teraz po 18 lat) i chcą się uczyć dalej. Wobec tego trzeba założyć dla nich gimnazjum, bo one są za biedne, żeby uczyć się w państwowych szkołach.
W wielu krajach członkowie Wspólnoty szkolą miejscowe dziewczyny w prowadzeniu przedszkoli. Przykładowo: w wiosce trędowatych w Nigrze, w której co roku przez półtora miesiąca mieszka nasz założyciel Pascal i w której założyliśmy pracownię malarstwa na tkaninach (trędowate kobiety znajdują tam utrzymanie i nie muszą żebrać), jedna z trędowatych dziewczyn została przeszkolona w prowadzeniu takiego przedszkola. Dzieci z wioski zbierają się w jednej chacie i używając niezwykle prostego materiału - plastikowych pudełek, kubków, koralików - mają codziennie zajęcia, które szalenie je rozwijają. A to nic nie kosztuje. We Francji z kolei, w Awinionie, otwarto przedszkole dla dzieci ulicy - przeważnie imigrantów z krajów arabskich, Algierii, Maroka.

Zjazd z okazji ślubów jest więc okazją do wymiany informacji, opowiedzenia sobie nawzajem o swojej dzialalności.

My i tak wymieniamy między sobą informacje. Powinniśmy raz w miesiącu, ale zgodziliśmy się na dwa razy w roku - nikt nie ma czasu na pisanie listów.

Czy można mówić o rozwoju Wspólnoty?

Tamara, która była świadkiem moich ślubów, śmiała się, że to niewiarygodne, jak Pascalowi udało się stworzyć z takiego marginesu tak elitarny zakon. (śmiech) Bo przecież większość ludzi, którzy się kręcą wokół Wspólnoty, pochodzi z kompletnego marginesu, z dna.
Coś w tym jest i widać to nawet w Polsce. Domem, w którym stawiamy najmniejsze wymagania, są Stawki. Każdy jest przyjmowany i oprócz podstawowych zasad, jak brak alkoholu, właściwie niczego więcej nie oczekujemy. Potem część osób trafia tutaj, na Łopuszańską, albo do mnie, do Brwinowa (chorzy do Reni, na Mszczonowską) . Ale gdyby pan zobaczył jakąś dziewczynę ze Stawek po roku funkcjonowania w innych naszych domach, to by jej pan nie poznał. Śmiejemy się, że wychodzi dama.
Mogę odpowiedzieć inaczej: rozwój Wspólnoty jest tak dynamiczny, że musieliśmy przystopować. Mamy tak dużo próśb, by założyć gdzieś dom (szczególnie w Afryce, gdzie po rekolekcjach Pascala w jakimś kraju zgłasza się 40 młodych ludzi - połowa rzecz jasna odpada, ale połowa zostaje; jeden z nich przepisał 280 stron naszej reguły życia ręcznie, bo nie miał innej możliwości), że staramy się to hamować, bo formacja nie nadąża za tempem rozwoju. Ale są to historie niesamowite. W obozie dla uchodźców niedaleko Gomy, w kawałku plastikowego namiotu (trzeba widzieć, co ONZ oferuje uchodźcom i jak ich traktuje: kilka metrów od namiotów wielkich organizacji międzynarodowych umierali ludzie, bo lekarzom nie chciało się wyjść na zewnątrz) kilkunastu młodych ludzi, uchodźców, których krewni zginęli - stworzyło wspólnotę. I w całym tym ludzkim piekle adorowali Najświętszy Sakrament, zbierali się na modlitwę... Dwóch z nich zresztą zostało w czasie następnych walk zamordowanych.

Czy podczas walk w Rwandzie ginęli członkowie Wspólnoty?

Umarło dwoje dzieci. Sytuacja jest skomplikowana, bo są wśród nas zarówno Tutsi, jak i Hutu. Nie tak dawno Wspólnota musiała uciekać - dwa tygodnie wędrowali po dżungli ze stoma sierotami, które mieli pod opieką. Cudem jest, że, po pierwsze, nie pogubili się, a po drugie - że nikomu nic się nie stało. Potem wrócili, ale dosłownie na ich terenie znów doszło do walk. Niedawno nocą wpadła do nich grupa uzbrojonych ludzi i chciała wziąć przełożonego. Dzieci narobiły jednak takiego wrzasku, że się wycofali. A wiadomości z ostatniej chwili nie są najlepsze - znów muszą uciekać.

Na czym polega formacja we Wspólnocie?

Przede wszystkim prowadzimy ją w domach, w których są kandydaci do Wspólnoty. Robią to albo przełożeni, albo osoby mające mandat od przełożonych. Są spotkania, na których omawiana jest reguła życia i bieżące problemy, jest mnóstwo kaset z konferencjami i odpowiedziami na najrozmaitsze pytania, są też książki. Pascal jeździ po całym świecie i głosi rekolekcje, elementem formacji są też takie wydarzenia, jak moje śluby. Regularność jest tu pożądana, no chyba że ktoś akurat ucieka przez dżunglę: trudno, żeby wtedy siadał pod palmą i wyciągał regułę życia. Chociaż oni akurat uciekli z Najświętszym Sakramentem i chodzili z nim po dżungli, robiąc codziennie adorację. Trudno znaleźć lepszą ilustrację tego, co to znaczy życie wokół Eucharystii. Myślę zresztą, że to ich trzymało - pozwalało zachować morale w ekipie.

Wróćmy do tej elitarności Wspólnoty.

Myślę, że to nie my stawiamy najwyższe wymagania, tylko Chrystus. Wielu z nas to rzeczywiście ludzie z marginesu - ci, którzy przeszli przez alkoholizm, narkotyki, prostytucję. Tamara mówi: „To Bóg zrobił z nas, powiedzmy sobie szczerze - motłochu - elitę”. Bo to jest tak: człowiek, który jest na dnie, wyrwie się, sięgając bardzo wysoko. Tak jak Pascal, człowiek z pokolenia „dzieci kwiatów”, który był już, jak wiadomo, umierającym narkomanem.
Niedawno odwiedził nas ktoś z Niemiec, mnie akurat nie było i Tamara tłumaczyła mu, co my właściwie robimy. Pamiętam, że potem zadzwoniła do mnie i mówi: „Słuchaj, ja to tak wyliczyłam i myślę sobie, że to niemożliwe. My? Te parę osób?”
I rzeczywiście, po tym wszystkim, co dotąd nas spotkało, po tylu znakach i cudach, trudno pozostać niewierzącym. Bo inaczej chyba trudno to pojąć - że istnieją cztery, a właściwie już pięć domów, że ludzie wychodzą jakoś z kłopotów, że udało się wysłać pomoc na Białoruś i do Rumunii, że wszystko to zrobiliśmy my - tacy, jacy jesteśmy, czyli słabi i też zdrowo poplątani. To jest - właśnie nasza opowieść o nadziei.

O nadziei, wierze i miłości...

Rzeczywiście, nic by bez nich nie było. Ja i Tamara, potem Renia, Andrzej, Jola (czyli siostra Szymona), Jacek...
Wszystko polega, jak sądzę, na czystości kontaktów między nami. Na tym, że nikt nie chce nikogo sobie podporządkować, zniewolić... I że modlitwa, adoracja, ustawicznie nas oczyszcza. Wbrew pozorom, oprócz przekleństw bardzo dużo innych rzeczy bierzemy też od naszych mieszkańców. A przede wszystkim: każdy zostawia sobie małego świrka i go hoduje.

Tamara powiedziałaby, że jest zdrowo.

Ekologicznie.