wszystko, co uczyniliście...
CZĘŚĆ PIERWSZA: NADZIEJA
Kiedy myślę: „bezdomny”, czuję smród, widzę stare łachy,
reklamówkę z całym dobytkiem, rany okryte brudnym bandażem, wszy. Nie
widzę twarzy człowieka...
A jakimi oczami pan patrzy? Spotykając człowieka będącego na dnie
nędzy, większość ludzi ma poczucie: jak to dobrze, że to nie ja, że to
nie mnie spotkało. I że ja jestem lepszy. Następnie może pojawić się
jakaś litość, czasami odruch dania paru groszy - jeśli ten człowiek o
pieniądze poprosi i jeśli w dodatku dzieje się to na oczach innych.
Tymczasem „ludzie bezdomni” to nie jest tylko jakaś bezosobowa
kategoria socjalna, a przynajmniej nie jednolita. Można powiedzieć, że
człowiek bezdomny to ktoś bez dachu nad głową - taka sytuacja może
spotkać każdego z nas. W naszych domach często pojawiają się ludzie
niegdyś bardzo bogaci. Wciąż jedną nogą u nas jest Wacek, który kiedyś
miał nawet parę firm budowlanych. Przepił prawie wszystko, a resztę
wyciągnęła z niego pani adwokat - zabił po pijanemu człowieka, ona go
broniła, a teraz obraca jego pieniędzmi. Dopiero kiedy okazało się, że
Wacek ma gruźlicę, wściekłam się na panią mecenas i zmusiłam ją do
tego, żeby umieściła go w szpitalu. Niedawno jednak znowu widziałam go
na dworcu.
Ile ma lat?
Pewnie koło pięćdziesiątki. Trudno powiedzieć - mamy ludzi, którzy
wyglądają jak moi dziadkowie, a są ode mnie młodsi. Czasami, jak kogoś
„odskrobiemy”, okazuje się, że człowiek, do którego mówiliśmy
„dziadek”, ma trzydzieści parę lat.
Co doprowadza do tego, że ludzie tracą dach nad głową?
Mnóstwo przyczyn - konflikty rodzinne, alkohol, który często powoduje
konflikty rodzinne, a nawet utratę domu. Duża grupa bezdomnych wywodzi
się z bardzo biednych rodzin, które nie potrafią ani wychować, ani
zapewnić jakiejś przyszłości młodemu człowiekowi - nie w sensie
materialnym, ale w sensie przekazania umiejętności radzenia sobie w
życiu. Wiele osób trafia do nas bezpośrednio z domów dziecka; są też
tacy, którzy byli kiedyś adoptowani bądź trafili do rodzin zastępczych
i musieli wrócić do domów dziecka - przypuszczam, że były to dzieci
trudne i nowe rodziny wolały się ich pozbyć. Dalej: nędza i ubóstwo
materialne sprawiają, że ludzie zwyczajnie nie mają mieszkań, nie stać
ich ani na kupno, ani na wynajęcie, a hotele robotnicze zlikwidowano.
Na mieszkania socjalne czeka się w Polsce latami, nie wszystkim się one
należą, a przecież trzeba gdzieś żyć. Duża część bezdomnych to ludzie
chorzy psychicznie...
Można te kategorie wymieniać dalej: byli więźniowie, ludzie
wymeldowywani donikąd itd.
Pyta mnie pan o reakcję przeciętnego człowieka na widok osoby
bezdomnej? Myślę, że przeciętny człowiek, patrząc na cudze
nieszczęście, jeśli nie dotyczy ono kogoś bliskiego, pewnie może zrobić
niewiele. Problem jest głębszy: co my, chrześcijanie, możemy zrobić,
żeby być rzeczywiście uczniami Chrystusa czy np. działalność
charytatywna jest wystarczającym świadectwem o tym, że Chrystus głosił
Dobrą Nowinę ubogim, że umarł i zmartwychwstał? Wydaje mi się, że nie.
Że działalność charytatywna w tradycyjnym ujęciu dzieli ludzi na tych,
którzy się dobrze mają i mogą „odpalić coś” innym, i na tych drugich -
którzy się źle mają. A w rzeczywistości człowiek ubogi jest w sercu
Kościoła.
Jest czy powinien być?
Powiem inaczej: człowiek ubogi jest w sercu Chrystusa. I jest
najważniejszy w Kościele - tak mówi Chrystus.
Ale co to oznacza?
Że człowiek ubogi jest naszą droga do Chrystusa.
Czyli?
Że to człowiek ubogi ma nas uczyć, jak żyć z Chrystusem. Powtarzam:
często paradoks działalności charytatywnej polega na tym, iż tzw.
ludziom dobrze się mającym wydaje się, że robią coś dobrego dla
biedaków. Traktując ich przy tym - no właśnie - jak bezosobową masę,
przedmiotowo. W rzeczywistości, jeśli nie dojdzie między mną a
człowiekiem ubogim do spotkania, do spotkania na płaszczyźnie ludzkiej,
to nigdy nie zrozumiem, że jest on moim bratem. Ze wszystkim, co ma
dobrego i złego, nie „lepszy” ani „gorszy”, po prostu brat. Może
słabszy, a może przeciwnie - bo jego heroizm w znoszeniu sytuacji, w
jakiej się znalazł, jest dużo większy niż mój. Bo gdybym ja przeszła
to, co on przeszedł, załamałabym się - a on żyje i walczy o siebie.
Co przeszedł?
Np. więzienie. Odrzucenie przez rodzinę.
Mógłby ktoś powiedzieć, że sam jest sobie winny. Bo coś ukradł albo
zaczął pić.
Po pierwsze: dawno uznaliśmy, że alkoholizm jest chorobą. Wielu ludzi
zaczęło pić i nie wszyscy zostali alkoholikami. Może zabrakło mu
rozumu, a może wsparcia najbliższych? Po drugie, jeśli chodzi o
więzienie: nie twierdzę, że ludzie trafiają do więzień niewinnie, choć
bywa i tak (nie musiałabym daleko szukać, żeby podać przykłady...).
Znając wielu byłych więźniów, czasem się zastanawiam nad kalibrem ich
przewinień i kalibrem win wielu innych ludzi, którzy do więzienia nigdy
nie trafią - bo mają duże pieniądze, znajomości, stanowiska... Poza
tym: fakt, że ktoś popełnił błąd (i został za to ukarany), nie oznacza,
że należy go eliminować ze społeczeństwa na stałe. Mało kto zdaje sobie
sprawę z tego, jak trudna jest droga powrotu byłych więźniów do
normalnego życia. Jeśli w dodatku odwraca się od nich rodzina, ludzie
ci najczęściej trafiają do nas. Albo po raz kolejny idą do więzienia,
bo nie udało im się wrosnąć normalnie w społeczeństwo. No a przede
wszystkim: co to znaczy „sam jest sobie winny”? Czy mówiący te słowa
sam jest bez grzechu? Czy chrześcijanin może tak po prostu wzruszyć
ramionami? Są oczywiście owce zdrowe i owce słabsze, ale Pan Jezus nie
mówi o tych słabszych, że same są sobie winne; przeciwnie - każe ich
szukać.
Więc jeśli mam poczucie, że to jest brat, i jeśli mam poczucie, że
ten brat zbłądził...
...to musi mi to sprawiać ból. Tylko tak można patrzeć na człowieka
ubogiego.
Co nie znaczy, że samo patrzenie wystarczy. Ale żeby zrobić krok dalej,
nie mogę siedzieć w luksusowym samochodzie i wracać do swojego
luksusowego domu - nawet z poczuciem, że zarobiłam na nie uczciwą
pracą. Chrystus mówi wyraźnie, że nie wystarczy zachowywać przykazania!
Mówi bogatemu młodzieńcowi: „Sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj
ubogim, a będziesz miałskarb w niebie”.
I: „gdzie jest skarb wasz, tam będzie i serce wasze”.
Jak to rozumieć? Czy chrześcijanie mają przestać być dyrektorami
fabryk, pracodawcami?
Oczywiście że nie, choć znam i takie przypadki. Dano nam wolność, a
Chrystus namawia i zaprasza. We Francji zetknęłam się z kimś, kto
zajmował bardzo wysokie stanowisko, był bogaty, ale w którymś momencie
postanowił wziąć na serio Ewangelię. Nie zrezygnował ze stanowiska, bo
od jego pracy zależał los podwładnych, ale zrezygnował z oznak
zewnętrznego bogactwa i wziął pensję sprzątaczki w swoim
przedsiębiorstwie.
Zastanawiam się, czy chciałbym z kimś takim prowadzić interesy...
A dlaczego nie? Skoro jego firma dobrze prosperuje i on nadal służy
ludziom swoim talentem? Zresztą w którymś momencie - gdy zaczął w swoim
domu przyjmować biednych - pożałował, że zrezygnował z wysokiej pensji,
bo mógłby dzięki niej materialnie wspierać ubogich. Ale wtedy zrobił
następny krok: krok zawierzenia. Im więcej ludzi przyjmował, tym więcej
otrzymywał od innych. I tak nauczył się Chrystusa i Ewangelii. Bo
Ewangelii nie można się nauczyć, jeśli się nią nie żyje. Tu nie pomoże
ani katechizacja, ani pobożne lektury. Jak z miłością, której też nie
można się nauczyć z książki - trzeba przechodzić przez nią, ucząc się
całe życie.
Nauka Kościoła nie jest aż tak radykalna. Magisterium, zwłaszcza po
encyklice „Centesimus annus”, akceptuje kapitalizm i popiera
przedsiębiorczość - oczywiście jeżeli nie wiąże się ona z jakimś
wyzyskiwaniem pracowników.
Kościół nie może nikomu niczego nakazać. To, o czym mówię, jest
wezwaniem Chrystusa. „Wszystko, co uczyniliście jednemu z braci moich
najmniejszych, mnieście uczynili...” Czy można powiedzieć wyraźniej?
Kościół, który chce być wierny Ewangelii (i próbuje być, jako
instytucja święta i grzeszna zarazem), prowadzi wiernych do Chrystusa
powoli. Uznaje własność prywatną jako podstawę życia społecznego - i
przekonaliśmy się w ostatnim półwieczu, że ma rację. Ale nie zwalnia
pracodawców-katolików od pójścia drogą doskonałości chrześcijańskiej.
Apeluje, zwłaszcza ostatnio - ustami Jana Pawła II - o sprawiedliwość i
solidarność. Czy można być solidarnym, mając mnóstwo i nie dzieląc się
z innymi? Jakaż to jest solidarność? Zjazdy i kongresy o ubóstwie,
których koszta organizacyjne pozwoliłyby wyżywić setki ludzi? To nie
wystarczy, podobnie jak dawanie tego, co mi zbywa. Dopiero dawanie
tego, co mnie kosztuje - prawjdziwa ofiara - ma jakaś cenę. To jest
droga doskonałości chrześcijańskiej także dlatego, że nas uwalnia.
Człowiek, który zaczyna się wyzbywać „dóbr świata tego”, staje się
wolny.
Czy żeby poczuć się wolnym, mam pozbyć się komputera?
Oczywiście nie, sama posługuję się np. telefonem komórkowym. Ale jest
wiele przedmiotów, które wydają się niezbędne, a w rzeczywistości
tłumią w nas Boże życie. Ilu polskim rodzinom telewizor przesłonił
wszystko? Nie tylko niedzielną Mszę, ale i siebie nawzajem.
Słyszałem o pewnym biznesmenie, który wspiera działalność instytucji
opiekującej się dziećmi upośledzonymi i który codziennie wieczorem musi
pojechać do tej instytucji, bo jedno z dzieci przywiązało się do niego
tak mocno, że bez niego nie zaśnie. Jedzie swoim, niewątpliwie
kosztownym samochodem, uśpić upośledzone dziecko. Może to też jest
„droga doskonałości chrześcijańskiej”?
Na pewno tak. I o takim człowieku nie można mówić, że pieniądze są dla
niego celem. Nikt mi jednak nie wmówi, że dobrym katolikiem, który
rzeczywiście idzie za Chrystusem, może być człowiek, który tonie w
bogactwach i dla którego liczy się przede wszystkim zarabianie
pieniędzy. Już w Starym Testamencie powiedziano: nie będziecie mieli
bogów cudzych przede mną. Niestety, to przykazanie bardzo prosto
przekłada się na naszą rzeczywistość - ciągle gonimy za nowym
samochodem, nowym domem, nowym telewizorem... I jesteśmy zniewoleni.
Daje Siostra dość skrajny przykład. Większość z nas nie tonie w
bogactwach, ale również nie potrafi „sprzedać wszystkiego”.
Toteż wśród świętych jest np. wielu bogatych królów. Dostatnie życie
nie pozbawia „biletu do raju”, wszystko zależy natomiast od właściwej
miary i od wrażliwości na pewne zjawiska.
Jakie?
Na przykład zatrudnianie ludzi „na czarno”, niesprawiedliwe
wynagradzanie, zwalnianie bez odprawy, nie przyjmowanie do pracy
kobiet, które „grożą” zajściem w ciążę... Społeczeństwo jest wprzężone
w machinę kapitalizmu, gdzie wszystko ma swoją wartość wymienialną na
pieniądze. I dochodzi do tego, że jeden z warszawskich szpitali odmawia
przyjmowania bezdomnych, jeżeli nie są umierający. Jeżeli pacjent
bezdomny nie umrze do rana, przyjmujący go lekarz będzie miał kłopoty!
Dlaczego?
Ze względów finansowych, oczywiście. Jeśli chrześcijanie nie
przeciwstawią się takim postawom, które ogarniają nasze społeczeństwo
bardzo szybko, to wkrótce dojdziemy do sytuacji, w której słabsi będą
likwidowani.
Likwidowani?
Fizycznie. Czym będzie eutanazja, jeśli nie szansą pozbycia się
kłopotliwej mamusi? W naszych domach mieliśmy już mnóstwo przypadków
starszych ludzi, którzy trafiali do nas wyrzuceni przez dzieci. W tej
chwili mamy takich pięcioro. Próbuję wywalczyć, żeby jedną ze staruszek
zajęła się rodzina - nie ma mowy. Bo do niczego się nie przyda i tylko
zajmuje miejsce.
Znowu dochodzimy do tego, czym jest chrześcijaństwo. Widziałam w
Rumunii rodziny góralskie, żyjące w lepiankach, w niewiarygodnej wprost
nędzy, same mające po kilkoro dzieci, a przyjmujące jeszcze po kilkoro
innych - sierot lub opuszczonych przez matki. Jest tam ksiądz
prawosławny, który wygłaszał płomienne kazania przeciwko aborcji, aż
wreszcie pewnego dnia przyszły do niego dwie panie z brzuchami pod nos
i powiedziały: „Ojciec zabronił, więc myśmy nie przerwały. Niech ojciec
teraz coś zrobi, bo nie mamy domu i nie wiemy, co dalej”. On,
wystraszony, w brodę czarną się podrapał i wziął odpowiedzialność za
swoje słowa: zorganizował we wsi (zaczynając od swojego domu) coś w
rodzaju sieci rodzinnych domów dziecka. W miarę naszych skromnych
możliwości staramy się jeździć do niego z pomocą. Kiedyś pojechał z
nami pewien reżyser i od rodziny, która ma czwórkę dzieci i przyjęła
jeszcze siedmioro, próbował się dowiedzieć, dlaczego to robią.
Pamiętam, że popatrzyli na niego, jak na wariata. „No jak to? Przecież
te dzieci ktoś musi kochać”.
Jaki te biedne, wiejskie rodziny biorą na siebie ciężar, nie tylko
materialny? Jaką przyjmują odpowiedzialność? A nie mogą zaoferować nic,
prócz dodatkowego miejsca na klepisku. Jak widać, miejsce zawsze może
się znaleźć.
Co ma Siostra na myśli mówiąc, że „chrześcijanie mają się
przeciwstawiać takim postawom”?
Na pewno nie pokrzykiwanie tzw. polityków chrześcijańskich. Zwłaszcza
że ci, którzy nas gromią najgłośniej, nie dają świadectwa pokory i
ubóstwa; tego wszystkiego, czego uczy nas Chrystus. Chodzi właśnie o
świadectwo. Kalkucianki Matki Teresy nie mogłyby robić tego, co robią,
chodząc w wygodnych butach i śpiąc wygodnie - byłyby nieuczciwe wobec
nędzarzy, którzy umierają pod ich dachem. U nas jest tak samo.
Brat Albert pisał: „Od pobytu w ogrzewalni nie stają się zasobniejsi
ani lepsi. Trzeba - dla przemiany ich serc, razem z nimi zamieszkać”.
Dokładnie tak. Dopiero wtedy to jest mój brat, ja jestem jego siostrą i
możemy się wzajemnie porozumieć.
Powiedziała Siostra, że bezdomność to brak dachu nad głową. Matka
Teresa mówiła, że bezdomność to coś więcej: brak osoby, którą by można
nazwać bliskim.
Czyli brak domu. Dla wielu ludzi, którzy do nas przychodzą, jesteśmy
domem. Tak jest z pewnym chłopcem, który trafił do nas na samym
początku, w Bulowicach. Najpierw był w domu dziecka, potem w zakładzie
wychowawczym, zakładzie poprawczym i więzieniu - normalna droga. Kiedy
wyszedł z więzienia i zjawił się u nas, miał niewiele ponad 20 lat. I
choć minęło od tamtej pory parę lat, on nadal zupełnie nie potrafi żyć.
Odchodzi od nas i wraca, ma już syna, którego wychowuje sam i zupełnie
mu to nie idzie, choć bardzo go kocha. Narobił nam już tyle numerów, że
praktycznie nie powinniśmy na niego patrzeć, zresztą wielokrotnie go
wyrzucaliśmy. Ale wiemy, że oprócz nas nie ma nikogo. I jak jest na
dnie, znowu wraca. Bo do kogo ma pójść?
Prawa ręka Siostry, Tamara, opowiadała mi kiedyś o obowiązkach,
jakie się z tym wiążą. Cytuję: „Siedzę dwa dni i kombinuję, bo jest
taka jedna po domu dziecka, nie ma oprócz nas nikogo, wyszła za mąż i
urodziła dziecko. Powinnam ją odwiedzić i przywieźć jakiś prezent, ale
nie mam tych dwóch baniek czy bańki, żeby coś kupić. Nie jesteś
kobietą, to trudno ci zrozumieć, co to znaczy urodzić dziecko, którego
nikt nie chce i z którego się nikt nie cieszy”.
Tamara rzeczywiście robi tutaj za matkę, ojca, babcię i dziadka. Ma
szczególny dar wyczuwania ludzkich potrzeb, doceniany już w kraju i za
granicą. To ona, jak był tu ostatnio Pascal Pingault, założyciel naszej
Wspólnoty, pamiętała o tym, żeby kupić prezent dla jego żony. On nie
miał głowy i czasu.
Więc jesteśmy domem. Dla niektórych, na szczęście, domem przejściowym.
Dla niektórych - domem na zawsze. Innego nigdy nie mieli, albo nigdy
już nie będą mieli.
Na rekolekcjach wielkopostnych waszej Wspólnoty, mówiła Siostra:
„Nie jesteśmy pracownikami socjalnymi. W tym są lepsi od nas. Jesteśmy
po to, by kochać ludzi, z którymi jesteśmy”.
Dokładnie. Ale dlatego tak trudno nas zrozumieć, nawet ludziom naprawdę
dobrej woli, z którymi współpracujemy ściśle i serdecznie - np. z
wspierającego nas zarządu Miasta Stołecznego Warszawy. Toczę z nimi
walkę, bo oni usiłują wprowadzić (i na pewno to zrobią) kwestionariusze
osobowe dla mieszkańców wszystkich schronisk na terenie miasta. Oznacza
to dziesiątki formularzy, przed którymi panicznie się bronię, bo
„kładą” mi zupełnie pomysł na stosunek do drugiego człowieka. W domu
nie wypełnia się formularzy. Człowiek, który jest nieprzytomny ze
zmęczenia, nie może od razu opowiadać, kim jest i po co przyszedł.
Najpierw musi się wykąpać i wyspać.
My, przyjmując ludzi pod dach, nie chcemy, by byli zmuszani do
wypełniania stert ankiet i do opowiadania o swoim życiu, jeśli nie jest
to potrzebne do załatwienia jakichś ich spraw, np. zasiłku z pomocy
społecznej. I tak, żeby go dostać, trzeba wypełnić kilkadziesiąt stron
formularza.
Przepraszam, ile?
Kilkadziesiąt. Nie wiem, po co aż tyle. Biurokracja jest utrapieniem -
trafiła do nas niedawno dziewczyna z dziećmi, pochodząca z warszawskiej
dzielnicy, prowadzącej dom dla matek z dziećmi. Żeby się dostać do
tamtego domu, musiała czekać prawie cztery tygodnie na załatwienie
papierów.
Do czego mają służyć te kwestionariusze zarządu miasta? Czy do tego,
żeby znajdujący się już w bazie danych bezdomny, który notorycznie nie
wykorzystuje stwarzanych mu szans, został „odstawiony” od pomocy?
Na szczęście nie, na to zresztą nikt by się nie zgodził. Nigdy nie
wiemy, w którym momencie człowiek, który marnuje kolejne szansę,
wreszcie „załapie”. Była taka sławna mieszkanka, „królowa dworca”, z
którą mieliśmy sto kłopotów. Przywożono ją w stanie kompletnego
wyczerpania, z potwornymi ranami na nogach, zawszoną, przepitą... I
zawsze, kiedy tylko doprowadzaliśmy ją do stanu, że mogła samodzielnie
przejść parę kroków, wracała na dworzec. Potem zniknęła - myśleliśmy,
że już nie żyje, bo według wszelkich praw fizyki powinna nie żyć. Ale
niedawno dostałam list z jednego z ośrodków monarowskich: pisze ta
pani, że ma się dobrze i „wychodzi na prostą”. A więc ten okres, który
u nas spędzała, pozwolił jej dożyć przełomu - kiedy miała już
kompletnie dosyć i postanowiła wziąć się za siebie.
Nie możemy dekretować, że ktoś, kto był trzy razy w schronisku i
wyleciał, już nie ma prawa korzystać z pomocy. W ankiecie miasta chodzi
o coś innego - o badania socjologiczne, które pozwoliłyby na
przygotowanie jakiegoś perspektywicznego planu postępowania z
bezdomnymi. To ma swój sens, oczywiście. Ale pytając, trzeba wejść w
delikatne sprawy: czy siedział w więzieniu, za co? Ja mojemu
mieszkańcowi w życiu takiego pytania nie zadam. Jak zechce, powie mi
sam. Jest w domu.
A jeżeli jest ukrywającym się przestępcą?
A to już jest sprawa policji, niech go szuka. Ja nie przeszkadzam
służbom śledczym: jak przyjdą z nakazem aresztowania kogoś, trudno. Ale
sama nigdy nie podaję informacji. Zresztą wcale nie muszę tego wiedzieć.
A jeżeli Siostra wie?
Od początku istnieje w Kościele prawo azylu, Każdy, nawet
najgroźniejszy przestępca, jest człowiekiem w oczach Bożych. Ma prawo
zjeść, wykąpać się, wyleczyć.,
Zdarzają się zresztą sytuacje paranoiczne. Trafił do nas ktoś, kto był
ścigany za niepłacenie alimentów i rzeczywiście ukrywał się przed
policją. Dzięki nam znalazł pracę i... zaczął spłacać alimenty.
Przecież jeśliby poszedł do więzienia, byłby już do końca zmarnowany, a
i tak nie zapłaciłby alimentów, bo z czego? Nie mówię już o tym, że
jego pobyt w więzieniu kosztowałby państwo drożej niż te alimenty.
Takich historii można by opowiadać więcej. Był np. taki Stasio na wózku
inwalidzkim, już nie żyje. Trafił do nas po wypadku, z kliniki
ortopedycznej, w której mu prawie przyszyli nogę do pleców - bo kto by
się przejmował jakimś bezdomnym. Miał średnie wykształcenie z jakiegoś
dobrego liceum w Warszawie, siedział u nas w schronisku dla chorych na
Mszczonowskiej, w ogóle nie chodził. I nagle przyszła po niego policja.
Powiedzieliśmy: dobra, jeżeli przyjedzie lekarz, wydamy pana Stasia.
Inaczej nie ma mowy. Odjechali pod warunkiem, że napiszemy w jego
sprawie list do komendy rejonowej na Żytnią. Napisaliśmy, posłaliśmy
też orzeczenie lekarskie, ale policja te papiery zgubiła. Więc przyszli
po pana Stasia drugi raz - siedmiu potężnych facetów, prawie brygada
antyterrorystyczna, chce zwinąć drobnego, trzęsącego się inwalidę.
Wycofali się i tym razem, bo Renia, kierowniczka ośrodka, zażądała
karetki, która przewiozłaby go do szpitala więziennego. Stanęła w
drzwiach, powiedziała: „bez lekarza nie puszczę”, a oni doszli do
wniosku, że się z nią nie będą bili. Kolejne pismo przyszło ze
Szczecina (stamtąd był list gończy - pan Staś ukradł coś na tamtejszym
dworcu w r. 1991), że jeżeli natychmiast nie prześlemy im orzeczenia
lekarskiego o stanie zdrowia pana Stasia, to kierowniczka schroniska
zostanie surowo ukarana. I wtedy ja się zdenerwowałam. Napisałam pismo
do dzielnej prokuratury rejonowej w Szczecinie, która odnalazła po
latach groźnego przestępcę w schronisku dla bezdomnych, w stanie
agonalnym. Pisałam, że dokumenty posyłaliśmy wielokrotnie i że bardzo
chętnie wszyscy pójdziemy do więzienia. A co do pana Stasia - jeśli już
koniecznie musi odsiedzieć za swoje dawne grzechy, to dużo taniej
będzie, jeśli wstawimy kraty w oknach, bo pan Staś i tak nie rusza się
z pokoju. Z klawiszem byłoby nieco trudniej, a najtrudniej z wypiską,
bo nie mamy na to pieniędzy. Ale to jeszcze nie koniec, bo ktoś z
kumpli wziął pana Stasia na wózku na spacer, na dworzec. Któryś z
bezdomnych zadenuncjował go policji, więc ta wreszcie go dopadła i
wsadziła do więzienia, żeby po dwóch miesiącach odstawić go ze szpitala
więziennego z powrotem na dworzec - okazało się, że pan Staś ma ciężki
nowotwór. Wkrótce zresztą umarł - u nas.
Jak na tym tle wygląda aktywność policji w przypadkach maltretowania
kobiet? Wiele z mieszkanek waszego domu w Brwinowie to kobiety po
takich właśnie „przejściach”...
Policja wkracza dopiero wtedy, kiedy mąż zabije żonę. Wcześniej mamy do
czynienia ze „sprawami rodzinnymi”.
To znaczy?
Teraz są u nas dwie kobiety, których mężowie mają wyroki w zawieszeniu
za znęcanie się - bo za to nie dostaje się odsiadki rzeczywistej, żeby
kobieta mogła choć trochę odpocząć i zwyczajnie założyć sprawę o
rozwód. To nie jest przestępstwo traktowane na równi z innymi. Jeśli
pobije pan człowieka na ulicy, do tego stopnia, że złamie mu pan
kręgosłup, doprowadzi do wstrząsu mózgu i inwalidztwa na całe życie -
to pójdzie pan siedzieć bez zawieszenia. Ale jeśli pobije pan tak żonę
(a żona to nie człowiek), dostanie pan wyrok w zawieszeniu i to po paru
latach, jeżeli było wielu świadków i wiele obdukcji. A co potem? Pan
dostaje kuratora, bije żonę dalej, a kiedy ona skarży się kuratorowi,
ten wzywa pana na rozmowę. Spotkałam się z takim przypadkiem, że
kurator mówił delikwentowi, jak ma bić, żeby nie trafić do pierdla.
Ewentualne odwieszanie trwa miesiącami, są potrzebni kolejni
świadkowie, obdukcje itd., a bita kobieta, rzecz jasna, nie ma się
gdzie podziać. Jedna z tych pań, które u nas mieszkają, przyszła z
uszkodzonym kręgosłupem i urazami neurologicznymi, druga z buzią jak
jabłko.
Dopowiedzmy: żona trafia do ośrodka dla bezdomnych, mąż zostaje w
domu.
I nie płaci czynszu, bo tym zwykle zajmuje się kobieta. I nawet jeśli
jakimś cudem, już po rozwodzie, uda się jej go wyeksmitować, będzie
musiała spłacać kilkuletnie zaległości czynszowe - skąd ma na to wziąć
pieniądze?
Mam teraz inną historię: uciekła do nas kobieta z dziećmi od
maltretującego ją męża, facet dostał wyrok w zawieszeniu, ale w trakcie
sprawy rozwodowej sąd zaczął się zastanawiać, czy nie odebrać jej
dzieci: bo przebywają w ośrodku dla bezdomnych. Normalna, sympatyczna
kobieta, naprawdę bardzo dbająca o dzieci, musi jeszcze płacić w sądzie
za wizyty kuratora.
Była też u nas pani posądzona przez chorego psychicznie męża, zresztą
wysokiego oficera Wojska Polskiego, o wykorzystywanie seksualne
nieletnich. Chorobę męża stwierdzili nawet wojskowi psychiatrzy, co nie
przeszkodziło policji aresztować tę panią w pracy (była urzędniczką) i
posadzić „na dołku”. Jej córkę przesłuchiwali dwa lata, co kompletnie
ją zniszczyło, a na końcu uroczyście stwierdzili powszechnie znany fakt
- że chłop jest wariatem. Kto zwróci tej kobiecie lata upokorzeń,
„obciach”, jaki jej zrobiono, wyprowadzając ją z pracy jak przestępcę,
pobyt w więzieniu itd.?
Jak sobie radzicie z prawną stroną takich wypadków?
Mamy wprawę. Napisać pozew rozwodowy to naprawdę nie sztuka.
W katolickiej wspólnocie? Pozew rozwodowy?
Nie pochwalam tego. Ale w skrajnych przypadkach nie widzę innego
wyjścia: dla maltretowanych kobiet i dla ich dzieci to jedyna forma
obrony życia.
Życia?
Co mogę jeszcze panu opowiedzieć? Może o kobiecie, którą katował mąż
psychopata, trzymając ją przez dwanaście godzin nago na krześle, tak,
że jak znaleźli ją policjanci, jeden nie wytrzymał i zwymiotował? Czy
widzi pan dla niej inne wyjście niż załatwienie rozwodu? Nie mówię już
o tym, że kobieta bez rozwodu nie może się np. starać o mieszkanie. Jak
długo ktoś taki może u nas siedzieć? A jeżeli w dodatku ma dzieci i
sprawa rozwodowa wlecze się latami? Wyobraźmy sobie dziewczynkę, która
w dniu rozpoczęcia sprawy rodziców ma dziesięć lat i przez następne
pięć nie ma domu... W najlepszym układzie trafia ona do mnie; do
lepszego wprawdzie, ale przytułku, gdzie jest tłok, nie ma intymności
itd.
Zdaje się, że istnieje wiele organizacji pozarządowych, zajmujących
,się interwencją kryzysową, ofiarami przemocy itp.
Nie spotkałam jeszcze takiej, do której mogłaby się zwrócić kobieta z
mojego domu i która załatwiłaby szybko i sprawnie jej sprawy. Paradoks
sytuacji polega na tym, że pewnie łatwiej można uzyskać w różnych
miejscach pieniądze na zorganizowanie konferencji o ofiarach przemocy
(czy np. o bezdomności) niż na pomoc ofiarom przemocy. W zimie
zadzwoniłam do Państwowej Agencji Przeciwdziałania Problemom
Alkoholowym, bo nie miałam pieniędzy na węgiel w Brwinowie. Mróz
potworny, a tu mamy dwanaście matek i trzydzieścioro dzieci, wszystkie
są ofiarami alkoholizmu tatusiów. Usłyszałam, że mogę dostać pieniądze
na wydanie broszury albo na konferencję.
Dostaję na takie konferencje zaproszenia - nigdy nie chodzę. Po co mam
siedzieć dzień czy dwa i słuchać o czymś, o czym dobrze wiem i o czym
bodaj jako pierwsza zaczęłam głośno mówić: że w domu mąż może bezkarnie
zakatować żonę? Że - był taki przypadek - prokuratura odrzuciła skargę,
bo mąż bił żonę zaledwie tydzień, a więc za krótko?
Słyszałem dziesiątki kazań i listów pasterskich o kryzysie rodziny,
ale bodaj nigdy nie było w nich mowy o przemocy w rodzinie. O
niedobrych mediach za to - do woli.
Ja też uważam, że to jest temat, na który powinno się mówić w Kościele.
Pamiętam, jak w jakimś kościelnym gronie, kiedy mówiono o nowelizacji
ustawy antyaborcyjnej, przypomniałam o dzieciach, które są u mnie albo
na ulicy - nie mają gdzie spać, bo rodzice się tłuką. I jakiś ksiądz
krzyknął na mnie, żebym się broń Boże nie odzywała, bo to woda na młyn
zwolenników aborcji.
Takie powiązanie nie przyszłoby mi nigdy do głowy. I mam wrażenie, że
jest dziś w Polsce ogromny problem, z którego wielu księży zwyczajnie
nie zdaje sobie sprawy.
Może po prostu trzeba osobom podejmującym decyzje - także w Kościele
- uświadomić, jak to wygląda.
Proszę bardzo. Wyprowadzanie na prostą dziecka, które było świadkiem
przemocy i alkoholowych scen, trwa u nas mniej więcej pół roku. Tyle
potrzeba, żeby dziecko przestało demolować dom, rżnąć w paski krzesła,
obrywać rynny, gryźć i podbijać oczy kolegom. Przecież nasz dom dla
matek w Brwinowie jest kompletnie zdemolowany, zabawki i meble
zniszczone, trzeba co roku malować, Sanepid się czepia. Ale przecież go
nie zamknę i nie zostawię tych ludzi.
Mówiła Siostra o wpadkach wymiaru sprawiedliwości. Ale do tego można
dodać służbę zdrowia...
Służba zdrowia działa tylko wtedy, kiedy udaje nam się poruszyć serce
jakiegoś konkretnego lekarza. Po prostu są jeszcze przyzwoici lekarze -
przyzwoici jako ludzie. W Brwinowie mam Beatę - dziewczynę chorą na
padaczkę, po kilkuletnim pobycie w więzieniu: próbowała zabić męża,
który ją maltretował. W więzieniu - to było jeszcze za komuny - robiono
na niej jakieś eksperymenty, nie załatwiono jej grupy inwalidzkiej,
mimo iż miała już zaświadczenia od psychiatry i neurologa, że jest
chora. Jak dostaje ataku, to łączy się epilepsja z charakteropatią,
Beata jest agresywna - albo się sama rżnie, albo rżnie kogoś. Pogotowie
przyjeżdża co drugi dzień i robi awantury, że trzeba ją zawieźć do
szpitala. Więc zawieźliśmy Beatę do Tworek, do naszego rejonowego
szpitala psychiatrycznego, gdzie zamknęli ją - niby na obserwację tych
ataków, ale zaraz szepnął mi jakiś lekarz: „czy wyście poszaleli,
przecież nikt jej tu nie obserwuje”. Jak dostawała ataku, pielęgniarka
przywiązywała ją do łóżka i tyle. Zawieźliśmy ją więc do kolejnego
szpitala psychiatrycznego, a wreszcie - znowu po awanturach - na
neurologię na Banacha. Tam „ustawili” jej leki, ale ona się do tych
leków przyzwyczaiła i znów mam pogotowie co dwa dni. Wzywamy karetkę z
Pruszkowa, wszyscy tamtejsi lekarze objechali już Beatę i mojego Artura
- też chorego na epilepsję. Znają nas tak dobrze, że chyba nawet
kierowca wiedziałby, co robić. Ale niedawno któryś lekarz z pogotowia
się zdenerwował, że Beatę trzeba do szpitala. Mówię: „dobrze, ja z
panem pojadę, zobaczymy”. Zawieźliśmy ją do ambulatorium na neurologię,
o drugiej w nocy dostała ataku na izbie przyjęć i nie przyjęto jej.
Teraz będę próbowała przez znajomości, bo co mi pozostaje?
Jak Siostra ocenia ustawę psychiatryczną?
Nie chcę się skłócić z Markiem Nowickim - być może ona jest dobra, ale
efekty, jakie przynosi dla naszych bezdomnych, są fatalne. To są ludzie
błąkający się latami, rodzina nie ma możliwości umieszczenia ich w
szpitalu, bo trzeba by ich ubezwłasnowolnić, co trwa (znowu) bardzo
długo, ludzie często nie chcą tego robić, wstydzą się... A szpitale nie
mogą przyjmować, jeżeli chorzy nie wyrażają zgody na leczenie. Koniec
końców dochodzi do sytuacji, w których my nie wytrzymujemy, pozostali
nasi mieszkańcy nie wytrzymują i musimy takiego człowieka usunąć - bo
jest agresywny, tłucze szyby itd.
Renia opowiadała o takim przypadku - starszej pani, która siusiała
mężczyznom do łóżek, podpaliła wykładzinę...
Bo Renia - pracując w domu dla chorych na Mszczonowskiej - ma takich
przypadków najwięcej. Choćby pana, który własne odchody rozmazuje po
ścianie - wypuszczony ze szpitala jako zdrowy. Ale np. w noclegowni na
Stawkach jest kobieta, która ma głębokie zmiany psychiczne po alkoholu
- wrzeszczy po nocach, awanturuje się, kopie, kiedyś nawet mnie pobiła.
Jak jest pijana, można ją zawieźć na Kolską, do izby wytrzeźwień - ale
następnego dnia ją wypuszczą. I co dalej robić, skoro jest trzeźwa i
nie wyraża zgody na szpital?
Są przypadki, w których nie jesteśmy w stanie załatwić nawet grupy
inwalidzkiej, bo ktoś nie chce pójść do psychiatry. Nie i już - i
zostaje bez środków do życia, bo pomoc społeczna nie ma podstaw, żeby
wypłacić zasiłek.
Co więc robicie z tymi ludźmi?
Jak się da, trzymamy latami. Jak się nie da, bo ten ktoś zagraża
otoczeniu - przecież reszta mieszkańców to też nie są anioły, a poza
tym: kto wytrzyma życie w ciągłym napięciu? - trzeba go usunąć. Czasami
usuwamy, ale mówimy: jeśli zaczniesz się leczyć, możesz wrócić. Bywało
tak, że po iluś razach, kiedy ktoś wracał w coraz gorszym stanie, znowu
brudny i zawszony, decydował się pójść do lekarza. Ale to ktoś z
resztką zdrowego myślenia.
Przyjmijmy zresztą, że delikwent idzie do lekarza i dostaje grupę
inwalidzką. Co dalej? Mamy kilka takich osób - wszyscy dość młodzi. Co
się z nimi stanie? Domy pomocy społecznej? Oczekiwanie około dziesięciu
lat. A gdyby ich ubezwłasnowolnić, kto byłby kuratorem? Nam proponowano
to nieraz - bo dla rodziny to kłopot. Ale my nie możemy robić
wszystkiego.
Renia podobno powiedziała w sprawie tej babci z Mszczonowskiej:
„niech sobie Wysoki Sąd sam ją adoptuje”.
Bo też trzeba przyznać, że Wysoki Sąd zachowywał się w stosunku do Reni
bezczelnie - traktował ją z pogardą, przeciągał sprawę, co
uniemożliwiało umieszczenie babci w domu pomocy społecznej. Chyba
interweniowaliśmy wtedy w ministerstwie - dokładnie nie pamiętam, bo
tyle było tych interwencji...
Następna „wylęgarnia” bezdomnych to dom dziecka, prawda? Nie uczy
samodzielności...
Kompletnie. W pewnym momencie 80 procent naszych mieszkańców stanowili
wychowankowie domów dziecka - nie wszyscy oczywiście byli młodzi,
niektórzy mieli po 40 lat i dalej nie potrafili znaleźć sobie miejsca w
życiu. Od lat marzę o utworzeniu kilku hosteli, które mogłyby wyłapywać
wychowanków domów dziecka, zanim ci nabiorą zwyczaju włóczenia się.
Mogliby tam tanio wynajmować coś małego, ale równocześnie byliby
kontrolowani - częsty problem wychowanków domów dziecka, którzy dostali
mieszkania, polega na nieumiejętności dbania o swoje: zdemolują,
zapuszczą i tyle. A tu dostawaliby malutkie, ale samodzielne
mieszkanko, za które płaciliby niewielki czynsz, musieli o nie dbać i
pod kontrolą odkładać pieniądze na mieszkanie stałe. Nauka
samodzielności i odpowiedzialności, na którą u nas często jest już za
późno.
Podczas którejś z wizyt w domu na Łopuszańskiej poznałem Monikę...
No właśnie, choć jej historia kończy się prawie happy endem. Wyszła z
domu dziecka, spędziła z nami trzy lata, aż w końcu wyszła za mąż za
chłopaka, który pracował u wulkanizatora w sąsiedztwie. „Prawie happy
end”, bo najpierw ten chłopak ją bił, a teściowa też zdrowo dawała w
kość. Jeździliśmy tam raz i drugi z interwencją - pomogło, bo jednak
trochę się mnie boją (śmiech). Ale gdyby Monika była sama, pewnie by ją
zjedli. Choć trzeba powiedzieć, że ona też nie jest bez winy, bo nic
nie potrafi wokół siebie zrobić.
Mimo tych trzech lat?
Pół roku przed ślubem daliśmy ją nawet na kuchnię, ale i to nie
pomogło. Musi pan jednak pamiętać, że Monika kończyła szkołę specjalną.
Akurat o te dwie rzeczy staram się pytać: o dom dziecka i o szkołę.
Nietaktowne, ale konieczne. Jeżeli mam do czynienia z młodym
człowiekiem i dowiaduję się, że wyszedł z domu dziecka, wiem jak
postępować: czego mogę się po nim spodziewać i czego na pewno nie
będzie umiał. A jeżeli rżnie przede mną głupa młoda dziewczyna i
słyszę, że kończyła szkołę specjalną, wiem że nie próbuje mnie oszukać.
Ale niedawno była taka dama na Mszczonowskiej: ma lat 30 i przychodzi w
stanie koszmarnym, brudna, zawszona, ze wszystkimi damskimi
przypadłościami na spodniach, głodna i jeszcze dość ładna. Pytam, co
robi na dworcu, myślę, że może upośledzona, a dowiaduję się, że ma
maturę - skończyła technikum terenów zielonych... Proponuję jej, żeby
się wykąpała i przebrała, bo nie wezmę jej do samochodu w takim stanie,
oferuję wyjazd na Łopuszańską, gdzie jest dom dla ludzi młodych, a ona
kąpie się, przebiera i wraca na dworzec. Znaczy się, lubi.
Co lubi?
Włóczenie się, picie, mężczyzn, kradzieże, „złotą wolność”. Zamknięcie
dworca niewątpliwie ułatwiłoby nam życie i uratowało wielu ludzi, bo
nie byłoby takiego miejsca, w którym by się fajnie żyło. Tak jak
likwidacja meliny. Kiedyś przywieziono do nas z dworca siedem kobiet. I
przypomniałam sobie, jak chodziłam do nich zimą - namawiałam, żeby
przyszły do noclegowni. Część z nich po prostu nie chciała.
Czy można być „bezdomnym z wyboru”?
To chyba nigdy do końca nie jest wybór - jak z nałogiem. Długi brak
domu powoduje zmiany w psychice, nieumiejętność nawiązywania kontaktów,
lęk, zamknięcie w sobie, jakieś uzależnienie od takiego życia... Ja nie
spotkałam „bezdomnego z wyboru”. I wierzę, że gdyby stworzyć im
miejsce, w którym odnaleźliby się całkowicie, gdyby im pomóc i
towarzyszyć (na to jest nas za mało), to okazałoby się, że nikt nie
chce być bezdomny.
Prawdą jest natomiast, że w domach dla bezdomnych jest bardzo wielu
mężczyzn uzależnionych od alkoholu. Są tacy, którzy przestają u nas
pić, bo wypili swoje do dna (w Warszawie są zresztą już dwa pozarządowe
programy odwykowe dla bezdomnych). Ale są i tacy, którzy nie wypili -
wylatują z ośrodków za picie i na nich nie ma siły. Więc idą na dworzec
i „lubią” być na dworcu.
No właśnie. Jednym z głośniejszych wydarzeń roku 1998 był protest
bezdomnych na Dworcu Centralnym - czyszczono go bodajże z okazji
ważnych wydarzeń międzynarodowych i próbowano bezdomnych usunąć.
Usiedli więc na środku holu i zaczęli protest.
Pytanie, czy wymyślili to sami. Jeżeli tak, to znakomicie - odezwało
się w nich poczucie godności, solidarność... Ale jeśli była to kolejna
manipulacja kogoś, to bardzo niedobrze.
Oboje wiemy, że nie wymyślili tego sami.
Dlatego moim zdaniem - ale nie tylko moim, także pozostałych członków
Rady Opiekuńczej, zrzeszającej organizacje działające na rzecz
bezdomnych w Warszawie - tym razem i w tej formie protestu ludzie
bezdomni nie mieli racji. Przede wszystkim: w schroniskach były
miejsca. Pani Tarkowska, która ma ogromny ośrodek w Otwocku, wręcz
podjechała na dworzec i zaproponowała, że ich weźmie, ale ksiądz Boguś
Paleczny, kierujący protestem, powiedział, żeby nie psuła mu interesu.
Mówiło się - to powiedziała nam jedna z dziennikarek - że we Wspólnocie
Chleb Życia, w Monarze (ciekawe, że zawsze idziemy razem z Monarem...)
i u pani Tarkowskiej bezdomni są bici. Widział pan, jak bezdomni są u
nas bici... Ale puszcza się takie plotki po to, by udowodnić, że ksiądz
Bogusław Paleczny koniecznie musi wybudować prawdziwą noclegownię, bo
wszystkie inne organizacje są do kitu. Myślę, że jakby miał, może by
wiedział, co to oznacza. Projekt noclegowni, jaki kiedyś przedstawiał
ludziom z Rady Opiekuńczej, podnosił włosy na głowie: miały tam być
sale z kamerami wideo, działającymi dzień i noc, śledzącymi każdego
bezdomnego. Orwell... Ksiądz Bogusław mógł zresztą kiedyś przejąć
noclegownię na Wolskiej - nie zrobił tego, bo zażądał dwudziestu kilku
etatów od miasta. Takiego luksusu nie ma żadna organizacja.
Protest na dworcu popierało Radio Maryja, wśród protestujących
często pojawiał się o. Rydzyk, który apelował o wpłaty na mieszkania
dla bezdomnych.
Dla mnie to paranoja. Jeśli brak mieszkań jest rzeczywistym problemem
bezdomnych, to w większości nie dotyka on ludzi w tym stadium
resocjalizacji, którzy są na dworcu. Czy wyobraża pan sobie, że oni
nagle zamieszkają normalnie w mieszkaniach, będą o nie dbać, płacić
czynsz itd.? Przecież nie chcą iść do schronisk właśnie dlatego, że
schroniska stawiają pewne, wymagania. Na dworcu zaś jest fajnie, bo nie
ma żadnych wymagań. Już nie mówię o tym, że nasi mieszkańcy z
Mszczonowskiej - w większości przecież z dworca - twierdzili, że
niektórzy strajkujący mają normalne mieszkania, tylko je wynajęli, żeby
mieć pieniądze na alkohol. A widział pan, ilu tam było młodych,
zdrowych byków, którzy się nie zabiorą za żadną robotę? Przecież
bezrobocie w Warszawie jest bliskie zeru!
Rozumiem, że mieszkając u Siostry, bezdomni muszą starać się o
pracę. Na dworcu żyją z żebraniny albo wręcz z kradzieży.
Ja się nie dziwię władzom dworca, bo to nie PKP powinno rozwiązywać
problemy ludzi bezdomnych. Pasażerowie mają prawo do wolnych miejsc na
ławce, mają prawo nie bać się wszy, nie widzieć pijackich rozrób, zjeść
spokojnie w barze. Uważam się oczywiście za obrońcę bezdomnych, ale
uważam, że jeżeli chcemy im pomóc, musimy im pokazać właściwą drogę do
wyjścia z sytuacji.
Pomysł wybudowania bloków z mieszkaniami dla bezdomnych nie podoba mi
się jeszcze z jednego powodu: to tworzenie getta marginesu społecznego.
Były już próby w Ameryce Łacińskiej, to chyba Helder Camara robił takie
eksperymenty. I naciął się, bo zamiast opróżnić slumsy, tylko je
zwiększył - zaczęli do nich napływać ludzie w nadziei, że dostaną
mieszkanie. Kłopot Warszawy polega na tym, że przyjeżdżają tu bezdomni
z całej Polski w nadziei, że dostaną pomoc. Miasto broni się
rozpaczliwie - i słusznie - przed budowaniem kolejnych schronisk.
Natomiast - i to błąd - nie buduje mieszkań socjalnych. One nie uratują
wprawdzie tych z dworca, ale mogą pomóc komuś, kto po latach mieszkania
w schronisku potrafi już samodzielnie funkcjonować (od nas np.
swobodnie mogłaby odejść pani Basia, która ma już stałą pracę, jest
samodzielna, gospodarna...). Mogą też wielu ludzi uchronić przed
bezdomnością. W gminie Ursus kilkadziesiąt rodzin nie płacących czynszu
wyeksmituje się na bruk. Przepraszam bardzo, gdzie one pójdą, do mnie?
Mieszkańcy domu z Mszczonowskiej - w większości znający dworzec na
pamięć - byli przeciwni strajkowi.
Zachowali jakieś poczucie sprawiedliwości. Bo jak to jest? U nas
oferujemy czyste łóżko - dla zdrowego w dużej sali, dla chorych w
mniejszej, trzy razy dziennie jedzenie plus chleb wyłożony non stop,
prysznice, opiekę lekarską i lekarstwa za darmo, pomoc pracownika
socjalnego. Chwileczkę: kto normalny nie musi zapłacić za dentystę albo
za leki? Ja muszę z dzieckiem wystać się w kolejce do przychodni, a
bezdomny jedzie na Wolską, gdzie specjalnie na niego czeka lekarz. A
czy wszystkich emerytów stać na trzy posiłki dziennie? I to jakie? Na
śniadanie zupka mleczna, dżemik, serków i jogurtów potąd, na obiad albo
gęsta zupa „z wkładką”, albo wręcz dwa dania, z surówkami i sałatkami,
na kolację wędlina. Kto tak ma? A warunkiem jest jedynie współpraca z
nami w celu załatwienia swoich spraw - zasiłku, pracy itd. Ci, którzy
naprawdę chcą, mają szansę wyjścia z bezdomności.
Ktoś może wręcz powiedzieć: „zapewniacie ludziom lekkie życie”.
Niestety, nawet największe nasze wysiłki nie umniejszą cierpienia,
które oni przeżywają - bez domu i najbliższych, z poplątanymi, często
nie z własnej winy, biografiami...
Poza tym: ci, którzy mogą, muszą na jedzenie zapracować. Jeśli nie mogą
znaleźć pracy na zewnątrz, muszą robić coś w domu. Oczywiście, jeżeli
ktoś jest chory, nie będzie zmuszany do pracy - on cierpi i to być może
cierpi za nas. Natomiast co innego poczucie sprawiedliwości, o którym
mówiłam poprzednio, co innego „lekkie życie”. Kiedy słyszę coś takiego,
np. na poczcie w Brwinowie, namawiam, żeby u nas zamieszkać - w pokoju,
gdzie są piętrowe łóżka, współmieszkanki się zmieniają, nie ma się nic
swojego oprócz kilku ubrań. Gdzie trzeba jeść to, o czym inni
zadecydują, gotuje się źle, bo gotuje się tak, jak się potrafi, i z
tego, co się ma. Gdzie jest ciasnota, nie można się położyć, kiedy się
chce, o zaproszeniu gości nie mówiąc. I gdzie ma się na głowie procesy
sądowe, nieraz wieloletnie koszmarne przeżycia rodzinne, kłopoty z
dziećmi, niepewną przyszłość. Nie wydaje mi się, żeby to było lekkie
życie. Myślę nawet, że człowiek pozbawiony wszystkiego powinien mieć
życie maksymalnie osłodzone - żeby w ogóle chciał żyć w tej
upokarzającej sytuacji. Przecież siłą rzeczy ci ludzie są zależni -
jeśli nie od nas, to od tych, którzy nam dają budynki i dotacje - bo my
też jesteśmy zależni.
Od was jednak przede wszystkim. Możecie np. zadecydować o usunięciu
kogoś. Siostra mówi, że aby im pomóc, nie można mieć złudzeń...
Nie można. Bo to są ludzie bardzo głęboko zranieni, ale na pewno nie
anioły. To, że ktoś jest w trudnej sytuacji, nie oznacza, że jest
święty - nie pije, nie kłamie, nie kradnie, nie cudzołoży.
Jeżeli jesteśmy twardzi to dla dobra człowieka. Nie chcemy ich
upokarzać, ale zawsze żyjemy w prawdzie z ludźmi, którzy są pod naszym
dachem. Jeśli dziewczyna mnie okłamuje, mówię jej, że mnie okłamuje.
Jeżeli była prostytutką...
...to gdy będzie trzeba, przypomnę jej o tym. Jej językiem: słuchaj,
przecież byłaś dziwką.
Podobno zasadą waszego życia jest niestosowanie przemocy słownej...
Przecież ktoś, kto wyszedł z poprawczaka czy więzienia, nie rozumie
innych słów. Porozumienie z naszymi mieszkańcami nie może się odbywać
na poziomie wybujałych pojęć. „Kochana córeczko, czy byłabyś tak dobra,
zajęła się swoim dzieckiem i wyjęła mu kupę z pieluch”... Musze mówić
tak, by do niej dotarło. I kiedy idę np. odwiedzić mojego brata,
rozmawiam z kulturalnymi ludźmi, muszę się dobrze wysilić, żeby się
„przestawić”.
Ile lat już w tym siedzimy, dziesięć? Tamara twierdzi, że dopiero od
jakichś pięciu lat nie potrzebuję tłumacza. Najpierw było tak, że coś
się działo, więc robiliśmy zebranie mieszkańców i ja wygłaszałam
przemówienie. „Drodzy bracia i siostry, może byśmy się tak zastanowili
i z powodów wysoce ideologicznych przestali siusiać na deskę
klozetową”. Potem oni kiwali głowami, ja wychodziłam, a Tamara
tłumaczyła z polskiego na nasze, załatwiając rzecz całą dwoma zdaniami.
Potem i ja się nauczyłam.
Niedawno rozmawiałam z Marie-Annick Pingault, żoną naszego założyciela:
„Uczycie nas, że przełożeni nie powinni robić tego i owego, ale sami to
znacie. Wasze dzieci o jedenastej powinny dawno być w łóżkach, a łażą
po korytarzu i wrzeszczą. Nie mówicie: »kochane dzieci, może byście
poszły spać«, bo nie poskutkuje. Idziecie i wrzeszczycie. Ja robię to
samo”.
Czyli czasem trzeba nawrzeszczeć. Nie okazując współczucia.
To nie tak. Współczucie trzeba okazać zawsze. Natomiast nie można
okazać litości. I trzeba uważać - np. nie można wyrzucić kogoś wtedy,
kiedy istnieje ryzyko, że grozi mu śmierć. Jeżeli dana osoba jest tak
pijana, że po wyjściu zamarznie mi pod płotem, nie mogę tego zrobić,
dopóki się nie wyśpi i nie wytrzeźwieje. Raz zdarzyło się coś takiego w
naszym schronisku we Francji - ktoś, wyrzucony, zasnął i zamarzł pod
płotem.
Jeśli demoralizuje innych, rozrabia?
Nie można wyrzucać na pewną śmierć. Jeśli wiem, że ktoś jest chory
psychicznie i za chwilę rzuci się pod pociąg - nie mogę brać na siebie
takiej odpowiedzialności. Trzeba znaleźć inne rozwiązanie, np. wezwać
karetkę psychiatryczną, policję albo służbę miejską i zawieźć do izby
wytrzeźwień.
Szukam odpowiedzi na pytanie: jak udaje się Siostrze być
chrześcijanką z twardą ręką?
Raczej: jak być chrześcijanką w prawdzie? Każde działanie musi być dla
dobra człowieka. Jeśli wyrzucenie jest dla dobra człowieka i dla dobra
innych, trzeba to zrobić i robię to bez wahania. Jestem konsekwentna i
wymagań nie stawiam jedynie mieszkańcom: niedawno wyrzuciłam na miesiąc
członka Wspólnoty, któremu zdarzyło się wypić.
Granica między „to dla jego dobra” a „wkurza mnie” może być płynna...
Czasem rzeczywiście mam pokusę wyrzucenia kogoś, z kim nie mogę już
wytrzymać. Mogę mieć zły humor, być zdenerwowana czy zmęczona. Dlatego
nie podejmuję tych decyzji samodzielnie. Oczywiście trudnych decyzji,
bo jeśli ktoś mi przychodzi w biały dzień pijany w trzy trampki,
wyrzucenie go nie jest sprawą trudną.
A jakie są trudne decyzje?
Np. jak przychodzi wieczorem pijana matka, która jest u nas z dwójką
dzieci i jest mróz na dworze - takiej kobiety nie mogę wyrzucić. Co
zresztą mieszkanki dobrze wiedzą.
I nie wykorzystują tego?
Staramy się nie wyrzucać od razu. Jeżeli Pan Bóg ma cierpliwość do nas,
to my powinniśmy mieć cierpliwość do innych. Po prostu przeczekujemy,
rozmawiamy, a jeśli jeszcze raz coś takiego się zdarzy, odbieramy jej
dzieci.
Co to znaczy „odbieramy”?
Umieszczamy w domu dziecka. Bo to oznacza, że ona nie jest w stanie
sama ich wychować.
Trudną decyzją było też wyrzucenie człowieka jeżdżącego na wózku, który
notorycznie pił.
Za co jeszcze się wyrzuca, oprócz alkoholu, przemocy fizycznej i
słownej?
Najbardziej stanowczo reagujemy na przemoc psychiczną: terror i
wprowadzanie podkultury więziennej, gdzie silniejsi próbują manipulować
słabszymi. Za coś takiego wylatuje się bez prawa powrotu. W innych
przypadkach na ogół staramy się nie wyrzucać, zwłaszcza zimą i
zwłaszcza kobiety. Próbujemy przenosić: z Łopuszańskiej na Stawki, ze
Stawek gdzie indziej. Zdarza się jednak, że i wyrzucenie na bruk
ludziom dobrze robi. Np., tak się robi najczęściej, na określony termin
- tydzień, miesiąc...
Czyli nie można wylecieć np. za nieprzystępowanie do sakramentów?
Niech pan nie żartuje.
No bo wie Siostra: katolicki dom dla bezdomnych...
Prosimy tylko o szacunek dla naszych przekonań religijnych -
nieobrażanie tego, co jest dla nas najważniejsze - i o obecność na
jednej z modlitw. Pokazać im drogę do Boga, do Kościoła, mogę tylko
przez świadectwo - przez to, kim staram się być, przez mój osobisty
związek z Bogiem. Na pewno nie przez „nawracanie na siłę”.
A propos przemocy psychicznej: kiedyś słyszałem, jak mówiła Siostra
o pokusie, przed którą stają ludzie pracujący z bezdomnymi (czytaj:
słabszymi) - pokusie nadużycia władzy.
Niełatwo jest towarzyszyć słabszym.
Na czym polega ta pokusa?
W każdym człowieku jest tendencja do wykorzystania swojej przewagi
wobec słabszych. Gdybym mieniła się jakimś „szefem” domu, mogłabym
oczekiwać, że moi mieszkańcy w zamian za to, że staram się o jedzenie
dla nich, daję im nocleg itp. - upiorą, ugotują, zaopiekują się
Arturem, będą posłuszni. Nigdy nie braliśmy tego pod uwagę, podobnie
jak wplątywania mieszkańców w jakieś problemy między naszą Wspólnotą a
światem. Jeżeli np. ktoś nas zaatakuje z zewnątrz, nie zbieramy
podpisów wśród bezdomnych, żeby nas wspierali, nie wyprowadzamy
bezdomnych na ulice. To byłaby manipulacja.
Raz stanęliśmy wobec problemu strajku, ponieważ instytucja samorządowa,
która w ramach umowy była zobowiązana dać nam pieniądze na częściowe
utrzymanie noclegowni, przez szereg miesięcy nie wywiązywała się ze
zobowiązań. Narosły długi, mimo naszych błagań i interwencji, więc
postanowiliśmy się wycofać. Oznajmiłam, że jeśli do środy pieniądze nie
zostaną przelane na konto, Wspólnota Chleb Życia uzna umowę za
nieważną, zabierzemy ze schroniska nasz sprzęt i zostawimy budynek z
mieszkańcami. Uprzejmie poinformowałam, że trzy osoby są umierające i
że odejdziemy w świetle kamer - pokazując papiery, które mamy. Bo taka
sama odpowiedzialność za sytuację ciąży na nas, jak i na umawiającej
się z nami stronie. Poskutkowało.
Ale nawet wtedy nasi bezdomni nie wiedzieli, co się dzieje. Nie
chcieliśmy, żeby mieli poczucie niepewności.
Kiedy pytam o manipulację słabszym, mam na myśli coś
delikatniejszego...
Jeśli np. proszę mieszkankę o posprzątanie mojego pokoju? Staram się
rozwiązywać to inaczej - wiem, że są wśród nich nałogowcy, których nie
stać na papierosy, więc proponuję taką drobną pracę za pieniądze na
papierosy. Chętni zawsze się znajdą, a myślę, że wynagradzam
sprawiedliwie. Podobnie z myciem samochodu - wprawdzie on im służy i
jeździ w ich sprawach, więc to, że się nim opiekują, powinno być
naturalne, ale kiedy widzę, że ktoś rzeczywiście nie ma ani grosza na
papierosy - staram się płacić.
Kiedy jest zima, dom pęka w szwach, straż miejska czy pogotowie
przywożą kolejne osoby, których nie można nie przyjąć...
To na pewno trudny moment. Po raz pierwszy w tym roku zdarzyło się nam
mówić, że nie ma miejsc. Bo rzeczywiście nie ma - ludzie leżą wszędzie:
w jadalni, na korytarzach, na materacach. Problem jest w niewydolności
systemu państwowej pomocy społecznej. Przez cały rok można o tym nie
myśleć, a w grudniu - gdy media zaczynają mówić o umierających na
mrozie - wystarczy wypłacić z rezerwy budżetowej ekstra dotacje dla
kilku organizacji zajmujących się bezdomnymi i kupić w ten sposób
spokój od dziennikarzy.
Co nie zmienia faktu, że musicie komuś powiedzieć „no, niestety”...
Jeśli chodzi o kobiety, jeszcze nigdy to się nam nie zdarzyło. Jeśli
chodzi o mężczyzn, szukamy rozwiązania - żeby nie musieć tak mówić. Pan
Bóg musi pomyśleć razem z nami, np. o pieniądzach na dom na wsi -
drobne osiemdziesiąt tysięcy i będzie.
Ogłoście numer konta.
Nie.
Jak w tym żydowskim dowcipie. Bóg mówi: „daj mi szansę, kup los”.
Wykluczone. Szansę ma i bez numeru konta. Jeżeli uważamy, że ubodzy są
Chrystusa i że my jesteśmy Chrystusa, musimy być wierni temu, jak się z
nami umówił. A umówił się, że nie będziemy podawać numeru konta i On o
nas zadba. Umówiliśmy się, że to On znajdzie drogę do otwarcia ludzkich
serc i w związku z tym nie próbujemy za bardzo działać na własną rękę.
Gdyby było inaczej, motorem naszego działania mogłaby się stać chęć
zdobywania coraz większych środków. A wtedy stalibyśmy się samodzielni
i niezależni... od Pana Boga. I byłby to początek końca.
Więc zaczniemy budowę bez tych osiemdziesięciu tysięcy i myślę, że
wybudujemy.
Metodą jest też nacisk na instytucje odpowiedzialne za te rzeczy. I
apelujemy do nich, żeby zrobiły coś np. z tym, że na miejsca w domach
pomocy społecznej w samym województwie warszawskim czeka 120 bezdomnych.
Czyli wracamy na dworzec. Może ksiądz Paleczny miał rację, stosując
tak radykalne metody - bo o bezdomnych nagle zaczęło się mówić?
Mechanizm mediów polega na tym, że taka lokalna, konkretna sprawa może
zwrócić uwagę na szerszy problem.
Nie zwróci uwagi na żaden szerszy problem.
Przepraszam: tak działa też np. Marek Kotański - ściąga telewizję,
robi szum...
I co dalej?
Dalej ludzie dowiadują się, że np. istnieją narkomani, bezdomni,
nosiciele wirusa HIV.
Nie, proszę pana. Prasa nigdy nie zajmie się tym, co jest pozytywne,
dobre i spokojne. Prasa uwielbia „haje” - na tym polega problem.
Myślę, że Siostra przesadza.
Były sensowne próby podjęte przez media - parę lat temu drugi program
TVP przez cały dzień mówił o problemach ludzi bezdomnych. Mówiono o
wszystkim, od samotnych matek, przez osoby opuszczające zakłady karne,
osoby wymeldowywane donikąd, problemy schronisk - rzeczowo, na
podstawie materiałów firmowych, rozmów itp. Co to dało? Nic.
A tutaj robi się sensację, która zaszkodzi sprawie. Gdyby te osoby,
które w schroniskach mają złożone papiery na mieszkanie albo oczekują
na miejsca w domach pomocy społecznej, a do tego samotne matki - ofiary
przemocy, czekające na mieszkania, i wychowankowie domów dziecka,
którzy są zdolni do samodzielnego życia, i inne osoby, z różnych
powodów bez mieszkania (w sumie pewnie zebrałoby się ich w Warszawie z
tysiąc); gdyby oni wszyscy, z opisem tego, co każdy zrobił, żeby wyjść
ze swojej sytuacji, poszli złożyć te papiery premierowi - to by miało
sens. To by była reprezentacja ludzi, którzy chcą coś zrobić, ale z
powodów obiektywnych nie mogą.
No więc? Dlaczego nie?
Bo nieprzemyślane akcje Marka Kotańskiego i księdza Bogusia
Palecznego zraziły nas wszystkich. My nie chcemy się podłączać pod tego
typu wykrzykiwania.
Nawet jeżeli to mogłoby pomóc?
To by nie pomogło. Za dużo już było rozrób głupich i nieprawdziwych.
Nieprawdziwych?
W sprawach, o które nie trzeba było walczyć. Gdyby pan Kotański siadł z
nami wszystkimi i chciał sensownie przygotować taką akcję - jak mówię,
dobralibyśmy ludzi, którzy rzeczywiście spełniliby pewne kryteria -
wtedy tak. Ale on nie siądzie. Pan Kotański (podobnie zresztą jak
ksiądz Paleczny) znakomicie zdaje sobie sprawę, że wśród bezdomnych
jest mnóstwo ludzi, którzy nie chcą ze swoim życiem nic robić - bo się
np. dobrze bawią. Niby dlaczego z pieniędzy podatników mieliby być
utrzymywani ludzie zdolni do pracy? Ci, którzy wspierają naszą
działalność, muszą mieć świadomość, że to czemuś służy - że to jest
pomoc dla ludzi, którzy chcą wyjść ze swoich problemów, a nie karmienie
nierobów.
No właśnie. Jak na waszą pracę reagują ludzie z otoczenia, sąsiedzi?
Kiedy kilka lat temu ojciec Grzegorz Chrzanowski wydrukował w „Znaku”
wywiad z Siostrą, Bulowice, w których otwarliście pierwszy dom, były
zakryptonimowane. W ten sposób mogła Siostra powiedzieć trochę gorzkich
słów o proboszczu, który „w kazaniu mówił do swojej trzódki, żeby -
broń Boże! - nie utrzymywać kontaktów z pijakami i prostytutkami”.
Problem przerabialiśmy w wielu miastach Polski: niechęć w stosunku do
chorych na AIDS, narkomanów, bezdomnych, uchodźców...
Myślę, że to się zmienia. Dziś już nie mamy żadnych złych doświadczeń z
sąsiadami, I spotykamy się na ogół z wielką pomocą: kiedy idziemy np.
na pobliską giełdę owocowo-warzywną, prosić o to, żeby ludzie się z
nami podzielili. Owszem, bywa tak, że ktoś na nas nawrzeszczy, ale na
ogół ludzie dają: jak widać, żyjemy. Trudno tu wymieniać nazwy firm i
sklepów, które przywożą nam żywność - jest ich tak dużo, że mimowolnie
mogłabym kogoś pominąć. Chleb od lat mamy za darmo i to w takiej
ilości, że możemy się podzielić z innymi organizacjami. Podobnie
artykuły mleczne.
Zdarzają się jednak i rzeczy lekko przeterminowane.
Bierzemy wszystko, co nadaje się do jedzenia. Tych lekko
przeterminowanych nie dajemy dzieciom.
A co najważniejsze: proporcja między tym, co dostajemy na skutek
naszych próśb i wizyt na giełdzie, a tym, co dostajemy z
najróżniejszych miejsc bez próśb, wciąż jest korzystna dla Pana Boga.
Bo nie mamy wątpliwości, że zawdzięczamy to Jemu.
Wróćmy do „liderów”. Znam przypadek - mniejsza o to, z jakiego
miasta - wspólnoty, której lider nie chce pomagać „swoim” bezdomnym w
wyjściu z bezdomności, bo ta „jego” wspólnota stała się ważniejsza niż
ich losy.
To jest powrót do pytania o uzależnianie ludzi. Myślę, że jedyną drogą,
duchową drogą do tego, by żyć z ludźmi słabszymi, jest Chrystus. Tylko
dzięki Niemu mogę patrzeć na człowieka bezdomnego jako na mojego brata,
który ma być wolny - któremu mam pomóc się usamodzielnić.
Nam nie może być dobrze w tej biedzie - to inna z wersji odpowiedzi na
pana pytanie. Powinno być nam dobrze razem, ale powinniśmy się starać z
tej biedy wyjść.
A przynajmniej oni. Wy macie w biedzie pozostać.
Ktoś z naszej francuskiej Wspólnoty opowiadał dowcip o dwóch Murzynach,
którzy gdzieś w buszu rozmawiali ze sobą: „Słuchaj, podobno jest taka
wspólnota, która może mieć tylko dwie pary sandałów”. „To my nie możemy
do niej należeć, bo nie mamy ani jednej”. (śmiech)
Więc my zostaniemy przy tych dwóch parach sandałów, bo na miejsce tych,
którzy może z biedy wyjdą, przyjdą inni. Często nas pytają, dlaczego
nie prosimy o więcej pieniędzy - pan też pytał o konto. Przecież gdybym
się zaparła, oczywiście zdobyłabym ich więcej. A to jest tak: ludzie, z
którymi mieszkamy, nigdy nie będą bogaci. Daj im Boże, żeby byli, ale
nie będą. Muszą się nauczyć żyć w takich warunkach, jakie są. Nauczyć
się gotować cokolwiek, sprzątać, budować czy malować za pomocą takich
narzędzi, jakie są. Ideałem nie będzie, jeżeli każdy mieszkaniec
dostanie samodzielny pokój z łazienką - bo on nigdy później nie będzie
miał samodzielnego pokoju z łazienką.
Rozumiem postawę naśladowania Chrystusa: On ogołocił sam siebie,
służył, był bratem... Ale ta postawa ma granice - trzeba podejmować za
nich decyzje.
Nie. Póki nie są ubezwłasnowolnieni, nie można za nich podejmować
decyzji. Należy im pomóc podejmować decyzje.
Dość subtelna różnica.
Ale oni tego naprawdę oczekują: wskazania drogi wyjścia z sytuacji.
Tyle. Oczywiście, możemy postawić warunek: jeśli chcesz pozostać u nas,
musisz załatwić swoje sprawy. Ale to jeszcze nie jest decyzja za niego.
On zawsze może pójść gdzie indziej, co często proponuję: Znalazłeś się
bez dachu nad głową i nie masz gdzie mieszkać, ale to twój wybór, że
jesteś z nami. Są inne domy, mogę ci załatwić przeniesienie. Mówię:
„tam jest brama”. Jeśli chcesz być u nas, musisz stosować się do
regulaminu (biorąc pod uwagę margines na ludzką słabość, nikt z nas
nigdy ściśle regulaminu nie wymaga) . I zasadą jest: będziesz załatwiał
swoje sprawy, a my ci w tym pomożemy. Wielu z nich, przychodząc do nas,
nie ma zupełnie tzw. świadomości obywatelskiej, nie zna swoich praw.
Często jesteśmy pierwszymi, którzy mówią: należą ci się alimenty,
zasiłek. To nie jest uczenie postawy roszczeniowej, tylko
przyzwyczajanie ludzi do tego, że mają swoje prawa. Pierwszy krok do
podźwignięcia się: uświadomienie sobie swojej godności. Wtedy to
zaczyna ruszać. Oczywiście, nigdy nie mówię, że warunkiem pozostania u
nas jest rozwód. Ale jeśli jest ojciec dzieci i nie płaci alimentów,
warunkiem pozostania u nas jest staranie się o alimenty. Są oczywiście
wyjątkowe przypadki, kiedy ojciec rzeczywiście nie może płacić - w
porządku. Ale jeśli kobieta, wyrzucona na bruk, chroni jeszcze
„niuniusia”, społeczeństwo ma płacić na utrzymanie dzieci, a tatuś
tymczasem może sobie pieniądze przepijać - nie ma dyskusji. Są niestety
przypadki, w których kobieta woli od nas odejść i chronić „niuniusia”,
niż wystąpić o alimenty. „Bo ona go kocha”. Dobrze - niech go kocha,
tylko niech on płaci. Mówię wtedy: ja utrzymywać twoich dzieci nie
będę. Mogę ci pomóc, ale to chłop ma płacić. Musi być sprawiedliwość.
Ładne słowo: „niuniuś”.
Mówimy też „luluś”. To dotyczy tych panów mężów, których kobiety
bronią. Pojawiają się przed bramą - w zimie, pijani w trampka, a te
biorą dzieci (ale już nie biorą ich podręczników i zeszytów...), lecą i
rzucają się w ramiona. A jeszcze im sińce nie zeszły. I bardzo często
wracają: pobite, ale za to z kolejnym dzieckiem.
Wracam do pytania, w jakim stopniu można podejmować za nich decyzje
życiowe.
Oni często chcieliby, żeby za nich podejmować decyzje - byłoby im
łatwiej. „Ty zrobisz tak i tak i będzie OK”. Tylko że nie będzie „OK”,
bo oni muszą sami do tego dojść i sami nad tym popracować - nie mogą
mieć nic dane z góry. Nawet pisanie pozwu (w czym czasem pomagam)
powinno należeć do nich - pozew z błędami ortograficznymi robi lepsze
wrażenie, (śmiech)
Jeszcze raz powtarzam: nie wolno podejmować decyzji za nich. Można
prosić, tłumaczyć, perswadować i pokazywać, że na tyle, na ile się na
tym znamy, to najlepsze wyjście z sytuacji. Oczywiście, czasem jest jak
z matką, dzieckiem i gorącym garnkiem: ona wie, że jak dziecko dotknie
garnka, to się sparzy, ale ono musj się sparzyć. My też wiemy, że
dobrze byłoby zrobić tak i tak, ale ten człowiek się na to nie godzi. I
ja mam ileś oświadczeń na piśmie: „Ja, taka i taka, nie godzę się na
umieszczenie mnie w domu pomocy społecznej . Wiem, że rozpoczęcie
starań w tej sprawie jest warunkiem pozostania w domu Wspólnoty Chleb
Życia. Godzę się na powrót na dworzec”. I podpis. „Ja, taka i taka,
wiem, że rozpoczęcie leczenia u lekarza psychiatry jest warunkiem
pozostania w domu Wspólnoty Chleb Życia”. Mówiąc nieładnie, trochę
sobie w ten sposób tyłek kryjemy. Oczywiście, przede wszystkim służy to
dobru tego człowieka - może pisząc, uświadomi sobie, co go czeka - ale
zabezpieczamy się też przed posądzeniem, że wyrzucamy na bruk biednych
bezdomnych. Mamy prawo do stawiania warunków i uważam, że stawiamy
warunki zgodne ze społecznym poczuciem sprawiedliwości. Korzystamy z
dobroci ludzi, którzy ciężko pracują, żeby udzielić nam wsparcia - i to
też staramy się uświadomić naszym mieszkańcom.
Nie poniża ich to?
To jest kwestia tego, jak to robimy. Nie można bez przerwy mówić komuś,
że żyje z cudzej łaski. Ale musi do niego dotrzeć, że za to, co
dostaje, musi coś z siebie dać.
Myślę, że dawanie i nieoczekiwanie niczego w zamian też jest formą
manipulacji: ktoś kogoś zniewala i konserwuje w jego nieszczęściu po to
by móc się nim opiekować. Piję do Markotu: bo do mnie przychodzą ludzie
po wieloletnich pobytach w domach pana Kotańskiego, którzy nie mają nic
załatwione. Jak kobieta, która przyniosła trzyletnie dziecko i okazało
się, że to dziecko nie ma metryki. Najpierw była w domu samotnej matki,
potem zwiedzała schroniska w całej Polsce i nikt nie wpadł na to, żeby
zrobić małemu metrykę. Z czego matka ma to dziecko utrzymać, skoro,
podstawą do zasiłku z pomocy społecznej jest metryka?
Skąd się biorą bunty w domach?
Raz poszło o to, że pracownik socjalny za głośno mieszał łyżeczką
herbatę i ktoś, kto miał nerwy w strzępach, dostał szału. Ale na ogół
bunt bierze się stąd, że mieszkający gdzieś bezdomni czują, że mają
władzę. Często są to osoby mocno zdemoralizowane, np. byli
kryminaliści, którzy usiłują opanować dom, by zapewnić sobie świetlaną
przyszłość bez pracy i wymagań. Bunty są przeciwko wymaganiom.
Myśmy mieli bunty dwa razy, ale inne organizacje też przez to
przechodziły. Nie mieliśmy wprawy i daliśmy mieszkańcom za dużo miejsca
na rządzenie. Trafili się ludzie, którzy mieli postawy roszczeniowe,
pobuntowali innych, próbowali zwrócić na siebie uwagę mediów. Mówić, że
ich wykorzystuję.
„Wykorzystuję”?
Nie będę wnikać, jak. Ale zarzuty były różne.
Bunty wybuchały wówczas, kiedy ktoś dochodził do wniosku, że wszystko
może skapywać z nieba. Już mówiłam, że w stosunku do ludzi bezdomnych
można popełniać niesprawiedliwość, dając im za darmo zbyt wiele rzeczy.
Nie wozimy więc np. samochodami ludzi, którzy mogą gdzieś dojechać
komunikacją miejską. Walczymy o to, żeby ci, którzy mają zasiłek lub
rentę, kupowali sobie bilety - bo biedna emerytka, która gdzieś tam
żyje z trudem do pierwszego, nie postępuje inaczej. Jeśli dostajemy
czegoś dużo - np. zabawek czy odzieży, nie dajemy tego od razu. Jeśli
bezmyślnie zniszczą długo nie dostaną nowego: muszą to szanować, mieć
świadomość, że to kosztuje - nawet jeśli ktoś dał nam za darmo, to
czyjś wysiłek i pracę to kosztowało.
Największym niebezpieczeństwem życia w naszych domach może być
poczucie, że mi się wszystko należy, bo jestem biedny, przy
równoczesnym braku szacunku dla tego, co mam. Ludzie ubodzy często nie
potrafią żyć ubogo. Nie potrafią oszczędzać, nie potrafią naprawiać,
nie potrafią dbać o swoje. Stąd ciągłe przypominanie o konieczności
oszczędzania - wody, światła, szamponu itd. Nie dalej jak wczoraj
robiłam na Łopuszańskiej awanturę o kawki i herbatki - ciągłe
lekkomyślne zapalanie gazu. Jak dziesięć osób ma ochotę na kawę, to
robi ją sobie po kolei, zamiast tylko raz postawić czajnik. W Brwinowie
poradziliśmy sobie w ten sposób, że to mieszkanki kupują butle gazowe -
jeśli przyjdzie im nagła ochota na kawę, robią ją na własny koszt.
Odkąd to wprowadziłam, zaczęły oszczędzać: jest jedna butla na siedem
dni, a przedtem była jedna na cztery.
Czy można wytłumaczyć to, o czym Siostra mówi? Czy jest to odbierane
jako kolejna szykana?
Na pewno ludzie odbierają to jako szykanę, choć zawsze tłumaczymy nasze
postępowanie. Najprościej trafić, stukając ich po kieszeni. W Brwinowie
dziewczyny musiały mi płacić za światło, kiedy we wszystkich pokojach
świeciły bez opamiętania w dzień. Zażądałam składki po 10 zł, wybuchła
awantura, musiałam zagrozić wyrzucaniem z domu, ale do wieczora zebrała
się okrągła sumka, którą ku ich zdumieniu przeznaczyłam na... zakup
kiełbasy dla dzieci. Dałam jednej, kazałam kupić i wziąć rachunek -
żeby nie rozdała pieniędzy z powrotem. Dzieci miały kiełbasę, a my
przez pewien czas spokój z rachunkami za prąd.
Czyli podstawowa płaszczyzna kontaktu to płaszczyzna konkretu?
Oczywiście. Żadna ideologia nie wchodzi w rachubę. Ostatnio miałam
bardzo długie przemówienie, które zaczęło się potworną awanturą i
tłuczeniem talerzy pośrodku kuchni.
Siostra tłukła?
Tak jest. Z pełną świadomością tego, co robię. Był potworny bałagan -
pety razem z chlebem, garnki niedomyte sprzed paru dni, a w lodówce nie
dojedzone resztki białego sera (biały ser kosztuje 10 zł za kilo, więc
nawet jak jest nam darowany, nie powinien się marnować). Mimo iż są
codzienne dyżury w kuchni, a jedna osoba specjalnie odpowiada za
czystość! Powstrzymałam się przed rozbiciem szklanek do kawy, ale
talerz z kawałkami sera stłukłam - talerzy mamy więcej... Krzyczałam
mocno, a panie siedziały na korytarzu, kiwając się nad papierosami.
Potem wzięłam je wszystkie i wygłosiłam przemówienie, trwające chyba z
godzinę. Wszystko to, co zwykle mówię, a co trzeba co jakiś czas
powtarzać zupełnie beznadziejnie. A na końcu zadałam pytanie, dlaczego
ja to robię, dlaczego to mówię, dlaczego wymagam i dlaczego się nie
obrażam, skoro one są bez przerwy na mnie obrażone. Powinnam? „No,
powinna siostra, wielokrotnie” . No to dlaczego się nie obrażam i po
kwadransie od każdej awantury potrafię z wami rozmawiać?
Zupełnie nie mogły sobie poradzić z odpowiedzią. Zapytałam jedną z
nich, dlaczego się ciągle do niej odzywam, choć okłamała mnie i
okradła. Też nie potrafiła odpowiedzieć.
Jak brzmi odpowiedź?
„Dlatego, drogie panie, że ja was szanuję. Za to, że walczycie o
siebie. Za to, że jesteście w tak trudnej sytuacji, nie macie nic, a
jednak się nie poddałyście i próbujecie załatwić swoje sprawy”. A na to
jedna pani: „Jeszcze w życiu czegoś takiego nie słyszałam”.
Powiedziałam im więc, że jeśli na nie ryczę, to z tego szacunku. Chodzi
o to, żeby ich dzieci żyły godnie, żeby nie miały brudno, umiały
korzystać z tego, co tu mają, żebyśmy się traktowali jak ludzie - mimo
wszystko, mimo to, że jest nam na pewno dużo trudniej.
Porządek w kuchni został zrobiony idealnie.
Na jak długo?
Po tygodniu jeszcze jest. Ale za miesiąc pewnie trzeba będzie awanturę
powtórzyć.
„Tekst numer 3”? (śmiech)
Dokładnie. Ale śmiejąc się, musimy pamiętać, że wymagania postawione
tym kobietom są dużo większe niż wymagania, jakie stawiają sobie ludzie
przeciętni. Naprawdę. Jeżeli dzieci nabrudzą na klatce schodowej bloku,
to matki nie muszą po nich sprzątać. U mnie robią to bez przerwy. Poza
tym moje panie muszą żyć we wspólnocie, której wcale nie wybierają - z
ludźmi obcymi i zupełnie innymi. Nie mają momentu intymności, muszą
opanowywać nerwy, kiedy mają za sobą np. piętnastoletnie przeżycia
małżeńskie, z biciem i wyzwiskami... Muszą żyć w sytuacji zupełnie
skrajnej, w niepewności, ubóstwie i praktycznie bez żadnego wsparcia:
bez babci, cioci, męża, dzieci... (dzieci są, ale to one wymagają
wsparcia...). Dzieci zresztą też się czepiam i też wymagam - nie mogą
przecież żyć jak zwierzęta. Ich pobyt w naszym domu to być może jedyny
moment, kiedy można je nauczyć normalnego zachowania. Od pół roku mamy
w świetlicy meble z Ikei - patrzyłam wczoraj i, odpukać, ławki nie są
porysowane...
Myślę, że nasze panie naprawdę dzielnie sobie radzą. Oczywiście że
często jest brud i że Sanepid tego nie zrozumie, bo Sanepid się nie
przyczepi do szpitala, nazwy nie wymienię, tylko do mnie.
A jak sobie Siostra radzi z Sanepidem?
Jakoś sobie radzę. Oprócz tego, że w Brwinowie mamy odrapane ściany,
które wymagają malowania, to jest w miarę czysto. Gdybyśmy przyjmowali
mniej ludzi, moglibyśmy malować bez przerwy i zająć się podniesieniem
standardu. Tylko że na tym polega nasz wybór. Panie z Sanepidu wypisują
skargi, że jest ciasno i nie ma szaf, ale niech sobie piszą do Pana
Boga: nie wstawię szaf, bo muszę mieć miejsce na łóżka. Albo niech
piszą do premiera, ministra zdrowia, sprawiedliwości, budownictwa itd.
- skoro nasze panie czekają parę lat na zakończenie procesów sądowych
(najdłuższy rozwód trwał 2,5 roku!), potem lata na mieszkanie... Gdyby
załatwienie ich spraw trwało kilka miesięcy, każda mogłaby mieć u nas
własny pokój, pewnie by starczyło. Ale one mieszkają latami.
Zastanawiam się, dlaczego Siostra nie mówi o swoich mieszkańcach:
„podopieczni”?
Bo to słowo od razu stawia kogoś na niższej półce. Nie opiekuję się
nimi, tylko z nimi mieszkam. To są mieszkańcy, a poprawniej -
mieszkańcy naszych domów. Niektórzy może by chcieli być podopiecznymi.
Ale nie są. Chcemy, żeby nauczyli się żyć godnie i żyć samemu -
uniezależnić ich od schronisk i przytułków. Nie mamy złudzeń, że uda
się ze wszystkimi, ale... musimy próbować.
A jak Siostra broni się przed rutyną?
Nie wiem. Po prostu nie potrafię zobojętnieć. Wczoraj przyjechała do
mnie matka z 15-letnią córką: zgwałconą i w ciąży. Dziewczynka
zamieszka u mnie w Brwinowie, dziś cały dzień załatwiałam jej
indywidualny tok nauczania, bo powinna skończyć szkołę, a nie powinna
chodzić z rówieśnikami - młodzież w tym wieku potrafi być okrutna.
Matka roztrzęsiona, bo świadoma tragedii. Dziewczynka na razie mówi, że
odda dziecko do adopcji. Trudno się jej dziwić, ale jak już wyszła, jej
matka - młoda, ładna kobieta po rozwodzie - powiedziała, że ma paru
kandydatów, wyjdzie za mąż, żeby stworzyć dziecku rodzinę. Powiedziałam
jej oczywiście, że może wziąć dziecko swojej córki jako rodzina
zastępcza i jeszcze dostanie na to pieniądze. A jeśli chodzi o
kandydata na męża, to żeby się dobrze przyjrzała, bo może być gorzej
niż lepiej.
Zanim zaczęliśmy te rozmowy, powiedziała Siostra, że chciałaby, aby
powstała książka o nadziei. Kiedy zastanawiałem się, jak zapytać o
nadzieję, przypomniał mi się wywiad z Siostrą w „Znaku”. Mówiła
Siostra: „Nie dalej jak przedwczoraj - Bogu dzięki - pewien pan był
uprzejmy umrzeć, co uwołniło jedną kobietę od wieloletniej walki o
rozwód i o dziecko”. Wzburzyło to Wojtka Tochmana, któremu w rozmowie
dla „Gazety Wyborczej” odpowiedziała Siostra jeszcze mocniej: „na
szczęście był uprzejmy kopnąć w kalendarz. To był absolutny łajdak,
zdegenerowany pijak”...
No to gdzie tu nadzieja, skoro jedynym wyjściem jest czyjaś śmierć?
A czy dla wielu krajów, które żyją w systemie totalitarnym, jedynym
wyjściem nie jest śmierć dyktatora? To nie oznacza natomiast, że
człowiekowi, o którym pan wspomniał, życzę, by był potępiony.
Przeciwnie - modlę się, by był zbawiony. I wierzę, że to, jak żył, nie
oznacza jeszcze, że pójdzie do piekła. A może - nie wiemy przecież, co
się stało przed śmiercią tego człowieka - Pan Bóg stwierdził, że facet
przeżywa właśnie chwilę wewnętrznego nawrotu i postanowił zaingerować,
zanim znowu narozrabia? Tamara powiedziałaby: „i tak musiał umrzeć”,
(śmiech) i że dziwi się, iż Pan Bóg tak rzadko używa tego rozwiązania.
W jaki sposób takie sytuacje: spotkanie ze zgwałconą dziewczynką,
śmierć tego łajdaka, w sumie - nieustanny kontakt z cierpieniem,
wpływają na przeżywanie chrześcijaństwa?
Dla nas jest to droga do Chrystusa. Gdyby nie wpływały, byłoby bardzo
źle.
Chciałem zapytać o coś innego. Widzicie świat niejako „od dna” -
niesprawiedliwe sądy i policja, bezduszni lekarze itd. - można
powiedzieć, że macie nieustanny kontakt ze złem. Częstszy niż inni
ludzie.
Na pewno częstszy, skoro przychodzący do nas ludzie są albo ofiarami,
albo sprawcami zła. Ale nie chciałabym rozmawiać o złu: cierpienie
powoduje także mobilizację dobra. Ludzie, którzy są z nami, mają w
sobie bardzo wiele dobra, które nas podtrzymuje (bo to przecież nie
jest tak, że tylko my dajemy, a oni biorą - to wzajemna relacja).
Rozmawiałem kiedyś z księdzem zajmującym się demonologią. Odniosłem
wrażenie, że „zło brudzi”, że jakoś przykleja się do mówiącego o nim, a
wtedy świat zaczyna się jawić jako pełen totalnego zla.
Na szczęście nikt z nas nie ma takiej optyki. Zawsze powtarzam:
Chrystus zmartwychwstał. Myślę, że bardziej nam zagraża coś innego:
poczucie beznadziejności naszego wysiłku w stosunku
do efektów. Czym więcej pracujemy, czym więcej dajemy z siebie, tym
więcej jest do zrobienia, tym więcej ludzi przychodzi. A nie jest łatwo
z nimi mieszkać, mieć ich w uszach i w nogach (dosłownie - kiedy nie ma
miejsc do spania), opatrywać rany, znosić alkoholowe amoki, agresję,
chamstwo i głupotę (i do tego przecież jeszcze własną!). I próbować
uczyć ich pracować - uwielbiam powiedzenie pani Tarkowskiej, która też
prowadzi dom dla bezdomnych, że nawet jej tatarska krew nie jest w
stanie zmusić bezdomnego do pracy. Choć muszę powiedzieć z wielką
radością, że czasem się udaje: Cygan, który zamieszkał u nas z żoną,
jedenaściorgiem dzieci i mężem najstarszej córki, nie dość że wszył
sobie esperal i rodzina odetchnęła, to jeszcze pracuje.
Zabija w sobie głód alkoholowy...
Pewnie tak, bo pracuje jak wariat. Ale czy to coś zmienia? Poza tym w
ciągu ostatnich dwóch miesięcy jego dzieci nauczyły się już czytać i
pisać. Tu właśnie jest sedno: nigdy, do końca, nie wolno tracić
nadziei. Mówię to sobie i moim braciom i siostrom, kiedy po raz kolejny
musimy przyjąć tego samego człowieka, i to w tym samym stanie, co
poprzednio, a może jeszcze gorszym, bo czas leci... Nie można tracić
nadziei, bo Chrystus zmartwychwstał. Jeśli trwamy w wierze, że jesteśmy
przez Niego posłani - dlaczego, tego nie wiemy, może dlatego, że gdyby
nas nie wybrał, to byśmy upadli, może to po prostu droga ratunku dla
nas - to wierzymy, że jest z nami. Skrajna sytuacja sprawia, że jest
nam w pewnym sensie łatwiej: albo się trzymamy Chrystusa, albo giniemy.
Wariujemy, popełniamy samobójstwo, uciekamy stąd...
Jak się trzymać Chrystusa w skrajnej sytuacji?
Modlić się. Mamy czas na modlitwę, na adorację i na odczytywanie tego,
co się dzieje, w świetle Ewangelii. To niby bardzo proste, ale wymaga
wierności. To On w nas pogłębia współczucie, to On daje nam swoje oczy,
to On musi leczyć nasze słabości i skłonność do grzechu. Mówię: „dobra,
jestem jaka jestem, sam widzisz, ale teraz pomóż, bo nawet jeśli Ci na
mnie nie zależy, to są jeszcze inni wokół mnie”. Doskonała metoda
załatwiania tych spraw.
Ale Siostra powiedziała kiedyś, że aby naprawdę się podźwignąć,
bezdomni muszą najpierw zejść na samo dno...
To tak jak z alkoholem.
Czyli zdarza się tak, że obserwujecie czyjeś schodzenie na dno
wiedząc, że jeszcze nie tym razem?
Ktoś z Mszczonowskiej mi powiedział: 17 lat ćwiczyłem dyktę na dworcu,
ale teraz już nie jestem w stanie. I po raz pierwszy od 17 lat spędził
normalnie święta wielkanocne: ze spowiedzią, z Mszą świętą, dzieleniem
się jajkiem i białym obrusem. Ale trzeba było 17 lat.
Jest grupa tzw. wiecznych mieszkańców schronisk - śmiejemy się czasem
na Radzie Opiekuńczej, bo ja mówię o pani Kowalskiej, że to moja
mieszkanka, a przedstawiciele innych organizacji protestują:
„chwileczkę, to moja mieszkanka!”. Ale są też tacy, którzy bronią się
przed zejściem na dno rękami i nogami. Nie odchodzą od nas i załatwiają
swoje sprawy, żeby nie trafić na dworzec. Dzięki Bogu, takich chyba
jest większość. Trzeba jednak pamiętać, że oni wybrali mniejsze zło:
schronisko nie jest idealnym rozwiązaniem, choć nikt nie wymyślił na
razie lepszego.
A co robić, kiedy doświadczenie lat pracy z bezdomnymi mówi: to jest
człowiek spisany na straty, dla niego nic się już nie da zrobić?
Nie ma takich ludzi.
Ale sama Siostra mówi: „ona wróci na dworzec, nic z tego nie będzie”.
Nie mówię „nic z tego nie będzie”, mówię „ona wróci na dworzec” . A
może któregoś dnia na ten dworzec nie wróci? Może przyjdzie tu i po
prostu umrze? I zostanie świętą? Nigdy przecież nie wiemy, jak będą
wyglądały jej ostatnie chwile, jak będzie rozmawiała z Bogiem. Dla
chrześcijanina nie ma sytuacji beznadziejnej. Można wyjść przez komin
krematorium, jak powtarzał ksiądz Stanisław Hoinka, kierujący w latach
80. duszpasterstwem niewidomych przy ul. Piwnej, ale to też jest jakieś
wyjście - prosto do nieba (to się oczywiście łatwo mówi, ja np. chyba
nie czuję się gotowa wyjść przez komin). Niedawno był u nas człowiek,
który miał lat 43, z czego ponad połowę przesiedział w więzieniu. Zmarł
na raka, ale zmarł pojednany z Bogiem. Pierwszym świętym był łotr,
wydawałoby się - będący już w sytuacji beznadziejnej. Nigdy nie wiemy,
czy ci ludzie - wyniszczeni przez nałogi, czasem przez złe życie - nie
pójdą przed nami. Na pewno są bliżsi Bogu, bo cierpiący. Zresztą Pan
Jezus to mówi: „celnicy i grzesznicy wyprzedzą was do królestwa
niebieskiego”. Czyli ostrożnie: warto dążyć do doskonałości, ale nie
warto uważać się za doskonałego. .