PRZED NAWRÓCENIEMPrzed wojną moi rodzice mieszkali w Warszawie przy ul. Daniłowiczowskiej na Starym Mieście. Niestety wojna zniszczyła cały ich dobytek. Jedynie prawobrzeżna Warszawa ocalała, tam też zamieszkali, tam urodziła się moja siostra i ja. Na Pradze spędziłam całe swoje dzieciństwo i okres młodości. W Kościele św. Floriana uczyłam się religii, na maturze otrzymałam ocenę dobrą. Moje serce nie biło jednak mocno dla Pana Jezusa i choć właściwie uczestniczyłam w życiu kościoła jako bielanka, później również w chórze w szkole średniej wyśpiewywałam poranne „Rorate", to jednak to wszystko opierało się bardziej na kontaktach koleżeńskich. Sfera duchowa pozostawała uśpiona. Moi rodzice byli pełni poświęcenia, bardzo troszczyli się o nas i choć nigdy nie mówili nam o swoich uczuciach obie z siostrą czułyśmy, że nas kochają. Mama pomagała mi zawsze w lekcjach, natomiast tata bardzo delikatnie ukazywał Pana Boga w przyrodzie w tym cudzie, który Bóg Ojciec złożył pod stopy człowieka. Zawsze zaczynał dzień modlitwą, a kończył różańcem. W każdy Wielki Piątek przed wyjściem do pracy wiązał sznur od radia i telewizora w gruby supeł, w tym dniu musiało być wyciszenie, przywiązywał również wielką wagę, by każdy piątek był dniem bez mięsa. Wzrastałam w atmosferze wiary, tak było do chwili mego ślubu. Zaraz po nim, oboje z mężem zamknęliśmy drzwi Panu Jezusowi do swego domu. Był nam niepotrzebny. Zdaliśmy się na swoją młodość, swoje siły i swoje plany. Bardzo młoda, bardzo głupiutka i zupełnie niedoświadczona, a oboje niedojrzali do związku małżeńskiego i nieodpowiedzialni za losy rodziny, którą chcieliśmy założyć. Kiedy mój mąż zmęczył się obowiązkami głowy rodziny i źle poczuł się w tej roli, po prostu odszedł; a ja nie bardzo chciałam walczyć o uratowanie naszego małżeństwa. Liczyłam na swoje atuty młodości i urodę. Nie umiejąc pływać postanowiłam wypłynąć na głębokie wody i choć fale wyrzucały mnie ciągle zmęczoną na brzeg, po krótkim odpoczynku stale z uporem maniaka ponawiałam próby. Za wszelką cenę chciałam „ułożyć sobie życie", mieć pełną rodzinę i zabezpieczenie materialne. Samotność nie leżała w mojej naturze. Wracając pamięcią do tamtych lat nie mogę zrozumieć tamtej siebie, jak mogłam czuć się samotną, będąc matką. Zaczęłam opuszczać Msze święte niedzielne, wykreślałam ze swego życia przykazania Boskie, ułożyłam sobie własny dekalog, rozgrzeszając samą siebie, że to właściwie mąż mnie opuścił i nie ma tu mojej winy. W pracy popadałam w coraz to większą niewolę, moi szefowie żerowali na mojej samotności. Męczyły mnie te układy, nigdy nie byłam dobrą dyplomatką. Dużo czasu spędzałam poza domem, kolacje, spotkania itd. Wygodnie było mi pracować w dużym samodzielnym pokoju i mieć do dyspozycji samochód służbowy z kierowcą. Jednak mój dzień w pracy był bardzo pracowity, wracałam bardzo zmęczona do domu, często z silnym bólem głowy. Moje życie było pełne nerwowości, lęków, braku snu, coraz większych uwikłań się w zniewoleniu, które wówczas wydawały mi się wolnością. Moja dyspozycyjność ulegania szatanowi była przerażająca. W oczach uczciwych ludzi musiałam tracić dobrą opinię, nie zwracałam jednak na to uwagi. Musiałam przetrwać. Fałszywe pozdrowienia w pracy, szarmanckie ucałowania dłoni, kwiaty, to mi dawało złudne poczucie bezpieczeństwa. Tak naprawdę żyłam w lęku i ustawicznym stresie. Przed stanem wojennym doskonale znając to czerwone zakłamanie i bagno wstąpiłam do „Solidarności". Nikt już się wtedy ze mną nie liczył, wyrzucono mnie na ulicę, zostałam bez pracy. Do dziś nie przestaję się oskarżać za wszystkie krzywdy, które wyrządziłam tym, których przecież bardzo kochałam. Tak ... Pan Bóg mi przebaczył, ale ja z tym ciężarem cały czas żyję i pewnie zabiorę go do grobu... Jeśli ktoś popełnia nieprawość (grzech) i mówi, że to jest jego prywatna sprawa to albo kłamie, albo żyje w wielkiej nieświadomości. Ta nieprawość, grzech to nic innego, jak życie w kłamstwie. Ono czyni wielkie spustoszenie w każdej rodzinie czy środowisku grzesznika. Czyni spustoszenie wśród tych, dla których jesteś największym autorytetem, którzy wzrastając przy twoim boku, przyjmują to za prawdę. Ten twój grzech ich również dotyka, wypacza, niszczy i czyni wielkie spustoszenie nieraz na bardzo długie lata aż po następne pokolenie... W takim kłamstwie wzrastał Paweł, jedyna najbliższa mi istota ludzka, najukochańsza spośród moich dzieci, którym wszystkim wyrządziłam krzywdę. Mój przykład tak dalece podziałał negatywnie właśnie na niego, duchowo bardzo słabego, bo jak już wspomniałam, kształtowanego w kłamstwie. Dla Pawła byłam na tyle jedynym autorytetem, że będąc w przekonaniu, iż bliska mu osoba nie może czynić zła, przyjął to za dobro, za tzw. normę życia i uczynił dokładnie to, co ja przed laty, związał się w związku niesakramentalnym... Pewnego dnia wszystkie moje zabezpieczenia puściły, a moje plany legły w gruzach. Jeszcze raz, chciałam wypłynąć na głęboką wodę. Pomyślałam ostatni raz, ten ostatni raz musi mi się udać. Miotałam się, szarpałam, wyrywałam, byłam coraz słabsza, znowu powracała tęsknota do wymarzonej rodziny. W tej walce stawałam się już coraz bardziej słaba, poczułam pragnienie odbycia spowiedzi, wyrzucenia z siebie tego całego ciężaru. Wkrótce w mojej parafii zaczęły się misje. Prowadził je jezuita Ojciec Zdzisław Pałubicki. O tych misjach mówił, że jest to „Uczta miłosierdzia Bożego". Było to w 1993 roku. Ojciec misjonarz bardzo ujął mnie swoją naturalnością oraz bogactwem słowa przy prostym przekazie wiernym. Wszystkie zdania były jasne i trafiały do serca, dawało się odczuć, że nie są wyuczone i mechanicznie wypowiadane. Moje uczestnictwo w misjach było pierwszym po latach spotkaniem z żywym Chrystusem i bł. Siostrą Faustyną. Wcześniej nic nie wiedziałam o Miłosierdziu Bożym. Bodajże w trzecim dniu misji ojciec misjonarz błogosławił mnie trzymającej nad moją głową duży obraz „Jezu, ufam Tobie!", który kupiła mi moja mama. Przyniosłam wizerunek Pana Jezusa do domu, ale powiesiłam go w trzecim pokoju, bo nie bardzo jeszcze „pasował" do mojego dużego pokoju. Zaglądałam coraz częściej do Pana Jezusa i tam klęcząc w zacisznym kącie zaczynałam się modlić. Nadszedł dzień, w którym jasno pojęłam jaką decyzję podjął Paweł i co zamierza uczynić. To były bardzo ciężkie chwile mojego życia. Podczas misji Pan Jezus uzdrowił całkowicie moje oczy - przejrzałam. Zaczęłam spoglądać na życie oczami Boga, dojrzałam całą tragedię Pawła jakby w lustrzanym odbiciu swego grzechu. Popadłam w wielką rozpacz, tak wielką, że w jej zaślepieniu zaplanowałam sobie doskonałe samobójstwo bez mego udziału, chciałam za wszelką cenę przerwać to moje cierpienie - zamknąć oczy, odejść. Pan Jezus kolejny raz podawał mi swoją rękę. Nie dopuścił by plan diabelski zwyciężył. Ponownie padłam na kolana przed wizerunkiem miłosiernego Jezusa błagając o pomoc dla Pawła. Przybita tym wielkim ciężarem krzyża snułam się po swym mieszkaniu z pytaniami, na które nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi. Włączyłam radio „MARYJA", wpadły mi do uszu słowa, że za dwie godziny odbędzie się spotkanie w kościele Świętego Krzyża z ojcem Sławko z Medjugoria. W pośpiechu wkładałam buty, jakby jakaś niewidzialna siła pchała mnie w kierunku kościoła choć po ludzku byłam wówczas bardzo przytłoczona cierpieniem. Po raz pierwszy usłyszałam o objawieniach w Medjugoriu, o orędziach Maryi i Jej prośbie dotyczącej postów środowo-piątkowych o chlebie i wodzie. Wróciwszy do domu znowu uklękłam w swym kątku przed Panem Jezusem i tak prosiłam: Panie Jezu, Ty powiedziałeś: tego rodzaju złe duchy wypędza się postem. Widzę, co się dzieje z Pawłem, straciłam z nim całkowicie kontakt, jego serce jest lodowate, jest całkowicie zniewolony. Chyba po raz pierwszy potraktowałam Pana Jezusa bardzo poważnie, jak Kogoś żyjącego, Kogoś kto mnie słyszy i od którego wszystko zależy. Mówiłam, udziel mi łaski postu w środy i piątki o chlebie i wodzie, tak bardzo zapragnęłam praktykowania tych postów, ale Ty wiesz Panie, że palę papierosy i łatwiej mi będzie pościć od jedzenia, niż jedną godzinę wytrwać bez papierosa. To jest niemożliwe dlatego proszę Cię, mój Kochany, uwolnij mnie równocześnie z tego nałogu. Moje pragnienie niesienia pomocy Pawiowi było tak wielkie, że nieomalże wymuszałam na Panu Jezusie tę łaskę, wierząc przy tym, iż ją otrzymam. Na drugi dzień po Mszy świętej podeszła do mnie jedna z parafianek pytając, czy nie przyjęłabym szkaplerza? Spytałam, a gdzie można przyjąć szkaplerz i właściwie na czym polega jego przyjęcie. Już wtedy działał Pan Jezus, o czym ja nie wiedziałam, biegłam po ten upragniony szkaplerz do ojców Karmelitów. Chwytałam wszystkie łaski, które Chrystus mi szczodrze rozdawał. Następny dzień był tym wielkim darem ofiarowanym mi przez Pana. 1. Nawrócenie - moje serce zaczęło mocniej bić dla mego Zbawiciela; 2. Całkowite oddanie się Chrystusowi 3. Uwolnienie z dwudziestoletniego nałogu palenia papierosów; 4. Otrzymanie łask postów środowo-piątkowych o chlebie i wodzie. W bardzo krótkim odstępie czasu nadeszły oczyszczenia. Odchodzi Paweł, straciłam z nim całkowicie kontakt. Nagle również odchodzi mój największy przyjaciel - mama. Pan Bóg wezwał ją do siebie w dniu wyniesienia na ołtarze bł. s. Faustyny, której zdjęcie stało w pokoju mamy. Opuszczają mnie również ci, których kochałam, właściwie wszyscy najbliżsi. Zostałam zupełnie sama w dużym mieszkaniu z niewielkimi środkami do życia i słabym zdrowiem. Nie potrafię się z tego podnieść, ciężar krzyża przygniata mnie całkowicie. Nie bardzo rozumiem, dlaczego się tak dzieje. Spodziewałam się raczej wielkiej radości w związku z łaskami, jakie otrzymałam z moim nawróceniem. Żałoba, odrzucenie, niewdzięczność, powodują to, że słońce świecące na niebie wysoko i nadchodząca wiosna - symbol życia przeszkadzają mi. Drażnią mnie również radosne twarze ludzi, których mijam idąc do kościoła czy na cmentarz. Te dwie drogi przemierzam każdego dnia, zamykam się całkowicie w sobie. Jestem jedną wielką nie gojącą się raną. W dzień zatykam sobie usta, by sąsiedzi nie słyszeli mego krzyku, który wyrywa się z gardła, krzyk zwierzęcia zamkniętego w potrzasku bez wyjścia, krzyk bólu, samotności, cierpienia. Przytulam się do ręki Pani Jasnogórskiej w Jej wizerunku z tkanego gobelinu. W pokoju mamy całymi dniami płaczę kurczowo trzymając swoje usta przy dłoni Maryi. Resztkami sił szepczę: Mamo pomóż albo zabierz mnie, widzisz, już nic mnie tu nie trzyma, nawet nie zauważą, że mnie nie ma. Nikomu tu nie jestem potrzebna, zabierz mnie do tych, co mnie kochają. Tęsknię za swoją mamą, chciałabym ją zobaczyć, brakuje mi jej ciepła, ciepła matki. U siostry Faustyny wypraszam łaskę snu: mama przychodzi do mnie, pokazuje mi swój biały piękny dom, do którego ja jeszcze wejść nie mogę i przekazuje mi jedno bardzo ważne polecenie. Jakby mała iskierka zatliła się we mnie; ona żyje i jest radosna. Zaczynam coraz więcej czasu spędzać na modlitwie. Mam tylko Ich Dwoje: Jezusa i Maryję. Wszystkie wieczory spędzam u stóp Jezusa: „Jezu, ufam Tobie!". Klęczę do późnych godzin nocnych. Zaczynam odczuwać obecność Pana Jezusa w swoim życiu, różańca nie wypuszczam z rąk. Poddaję się całkowicie woli Chrystusa. Na mojej drodze Pan Jezus stawia pojedyncze osoby, gorliwe Boże dusze, chyba nie zdaję sobie sprawy, że zaczynam uczestniczyć w życiu Kościoła. Malutka radość, Boża radość, Boży pokój wchodzi do mojej duszy i wypełnia mnie całą. Moje „ja", moje myśli Chrystus wymienia na otwarcie się na drugiego człowieka, jego sprawy, jego cierpienia. Nie jestem już sama, takich jak ja jest wielu, bardzo wielu, a pośród nas Chrystus - najwyższa już Wartość w moim życiu. Rodzi się we mnie drugi, nowy człowiek. Wstępuję do „Wieczernika" - uczę się poznawać Pana Jezusa, z dnia na dzień, zaczynam odczuwać Jego wielką miłość do mnie. Tęsknię za mym Panem. Odczuwam szaleńcze i heroiczne pragnienie świętości, by być godną tej wielkiej miłości. Wiem że, już nic nie zaspokoi mojego serca, jak tylko sam Bóg. Mój Boże, jak długo i cierpliwie na mnie czekałeś. Dość późno zrozumiałam, że życie w związku niesakramentalnym jest niczym innym, jak grzechem śmiertelnym. Jasno określa ten grzech sam Nauczyciel w Ewangelii. Tu nie ma co się oszukiwać i przedłużać agonię własnej śmierci, nie ma innej drogi, jak zerwanie kajdan zniewolenia, a jeśli są dzieci z tych związków to należy, jak najszybciej wypraszać łaskę życia w czystości dla rodziców. Święty Jan Chrzciciel broniąc związku małżeńskiego zapłacił ścięciem głowy. Sami z siebie nie jesteśmy w stanie nic uczynić, ale Chrystus wszystko może, trzeba tylko chcieć otworzyć przed Nim swoje serce. Wziąć do ręki różaniec i najlepiej uczynić to nie jutro, ale teraz, dzisiaj, bo nikt z nas nie ma tej pewności, czy jutro nie okaże się dla niego spóźnieniem. Zbyt wielka cena ryzyka w stosunku do wieczności, zbyt wielka. W grupie modlitewnej „Wieczernik", której założycielem od 1995 roku jest siostra zakonna Celina, uczestniczyliśmy w siedmiotygodniowej szkole modlitwy osobistej według książki „Jak rozmawiać z Bogiem", s. Lucy Rooney i o. Roberta Faricy. W trzecim tygodniu nauki, gdy prosiłam o łaskę usłyszenia Jego wezwania i wielkodusznej odpowiedzi na nie, rozważając w głębi swej duszy, całym swym sercem w godzinach nocnych słowa Jezusa: Pójdź za Mną z Ewangelii św. Łukasza o powołaniu Lewiego, po raz pierwszy poczułam, że Jezus autentycznie żyje i że ja ... słyszę Jego głos. „Wieczernik" jest zdrową wspólnotą, nie ma w nim nic z modernizmu. Tam po raz pierwszy wzięłam do rąk Pismo Święte i jako analfabetka duchowa uczyłam się poznawać mego Nauczyciela. Byłam jedną z pierwszych, która rozpoczynała naukę w szkole Jezusa, jako Jego uczennica. Dziś „Wieczernik" liczy ponad sześćdziesiąt osób, wydaje owoce i stale rozrasta się, przybywają jego uczniowie, a wychodzą apostołowie, świeccy apostołowie. Dziś jestem jednym z apostołów, których wybrał sobie Jezus ... mój Boże, mój Wielki Boże... |