Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego" |
Czasy saskie są najsmutniejszym ustępem z dziejów polskich. Wiodły one królestwo polskie do upadku. O przyczynach tego ileż rozmyślano! Wielu mniema, że przyczyną upadku polskiego państwa był brak silnych rządów, a otóż właśnie za nieszczęsnych czasów saskich były rządy najsilniejsze.
August II Sas mógł mieć panowanie olśnione sławą, gdyby miał choć trochę w sobie myśli wielkiej i godnej królewskiej dostojności. W dwa lata po wstąpieniu na tron doczekał się, że w pokoju zawartym w Karłowcu (w południowych Węgrzech) Turcja ustępowała równocześnie z Węgier i z naszego Podola. Kamieniec Podolski wracał do polskiej korony, a Turcja - dzięki zwycięstwom Sobieskiego - przestała być grożącą Europie potęgą militarną. Z małym już stosunkowo trudem można było teraz zabrać się gruntownie do Tatarów i dotrzeć do wybrzeży czarnomorskich. W każdym zaś razie miała Polska teraz ręce wolne do polityki bałtyckiej. Nadszedł sposobny czas, żeby Hohenzollernów wyrzucić z Prus Książęcych.
Zamiast tego cóż się dzieje? Król wiąże się z Hohenzollernem tajnym przymierzem i zezwala mu wkroczyć zbrojnie do Prus Królewskich. Już zajął Elbląg w r. 1699 i gotował się zająć Pomorze Gdańskie. Król zgadzał się na to! Odstępował całą prowincję, pozwalał ją zabrać i to podczas pokoju, bez wypowiedzenia wojny! Oczywiście, że zrobił się hałas w sejmie; powstało nawet stronnictwo myślące całkiem słusznie o tym, żeby zrzucić z tronu takiego zdrajcę. Wkrótce nowa zdrada; w dwa lata potem w r. 1701, elektor brandenburski Fryderyk przyjął tytuł królewski, ale króla nie brandenburskiego, lecz pruskiego, w czym mieściło się tedy roszczenie do całych Prus, do Elbląga, Gdańska i Torunia. Polska była zaskoczona tą koronacją, ale August zdrajca wiedział o tym zamiarze i znowu w tajnej umowie dał swą zgodę. Uważał Polskę za przedmiot handlu. Kosztem Polski kupował sobie zgodę Hohenzollernów na to, żeby się zrobić w Polsce królem dziedzicznym z władzą absolutną. On uznawał tylko interes swej dynastii (wettyńskiej), byle rozszerzyć jej panowanie. Polska miała stanowić doczepkę do Saksonii, jakby jej rozszerzenie. Gdyby złączył ze swym rodzinnym elektorstwem saskim dziedzicznie całą Polskę i Litwę, byliby Wettynowie bez porównania silniejsi od Habsburgów i Hohenzollernów razem - Sasi rządziliby Rzeszą Niemiecką. Na to żaden książęcy dom niemiecki nie przystałby i August Sas miałby nieustanną wojnę przeciwko sobie, ryzykując nawet swoją własną Saksonię. Obmyślił więc sposób na to: skoro nie można otrzymać od sąsiadów zgody na to, by cała Polska stała się własnością jego domu, więc niechby część, a resztą podzieli się z sąsiadami! Więc rozbiór Polski? Tak jest. Król polski przygotowywał rozbiór państwa polskiego! Długo trwały oczywiście przygotowania, pokryte głęboką tajemnicą. Zaczyna się nieznany dotychczas nigdy rząd, rządzący w tajemnicy, nie dopuszczający obywateli do swych tajemnic. Prawdziwe rządy sprawowali Sasi.
Nie wiedział więc nikt i nie przypuszczał, że Polska jest już tak podminowana. Kiedy w r. 1701 przyjeżdżał do nas nuncjusz papieski, nic nie mąciło uroczystości. Udał się także do Góry Kalwarii pod Warszawą, bo przywoził potwierdzenie reguły Marianów przez papieża Innocentego XII i sam odbierał śluby od pierwszego grona zakonników z bł. Papczyńskim na czele. Ten po powrocie z wyprawy wiedeńskiej nie zajmował się już niczym innym, jak swym zakonem. Niestety, zmarł w tym samym jeszcze r. 1701. U grobu jego w Górze Kalwarii działy się cuda, a w drugiej połowie XVIII w. przeprowadzono w zupełności proces beatyfikacyjny, lecz nie nastąpiło uroczyste ogłoszenie w Watykanie, bo tymczasem państwo polskie przestało istnieć i przestaliśmy mieć swego urzędowego reprezentanta przy Stolicy Apostolskiej.
Równocześnie kwitła w cichości w Krakowie świętość niewieścia, godna pamięci i czci w całym narodzie polskim. Córka rotmistrza z armii Sobieskiego, Nimfa Kazimiera Suchońska, urodzona w Krakowie w r. 1688, wstąpiła do "Kanoniczek Ducha Świętego", zwanych krótko Duchaczkami. Stary to zakon, od dawnych wieków średnich istniejący, stawiający schroniska dla starców, lecznice dla chorych, domy i szkoły dla opuszczonych dzieci. Potem zajmowały się tym inne, nowsze zakony, a Duchacy podupadli i niemal poszli w zapomnienie. Utrzymała się jednak żeńska gałąź zakonu, objąwszy w Krakowie wielką budowlę szpitalną na placu Świętego Ducha, gdzie dziś mieści się teatr (ruiny tej imponującej budowli dobrze pamiętam). Tam była czynna jako opiekunka nędzy ludzkiej siostra Nimfa i tam żyła do r. 1709, będąc "aniołów towarzyszką szczęśliwą i zaszczyconą łaską wypraszania cudów i duchem prorockim". Zmarła w chwale świętości i zaraz po jej zgonie pojawiły się obrazki, przedstawiające ją, jak klęcząca trzyma na rękach Najświętszą Dziecinę. Za świętego również był uważany, jej przewodnik duchowny, ksiądz Gwidon Bolesław Jaśniewicz (po pożarze gmachu na placu Świętego Ducha przeniosły się nieliczne Duchaczki do kościoła Świętego Tomasza przy ulicy Szpitalnej, gdzie utrzymują szkoły).
Tymczasem i Warszawa, i Kraków miały się znaleźć w ogniu nowej wojny. Nikomu Polska wojny nie wypowiedziała i nie o dostęp do morza walczyło się! Bo też była to wojna nie o Polskę, nie dla Polski, lecz przeciw Polsce, a prowadzona przez jej własnego króla.
August zdrajca chciał też posiąść zgodę cara dla swych planów, żeby dynastyczna potęga Wettynów bezpieczna była także od wschodu. Darował za to Moskwie Inflanty i Kurlandię, a więc i tam na północy odbierał Polsce brzegi Bałtyku! Panujący wówczas car Piotr Wielki, bardzo przedsiębiorczy (który Moskwę przemienił na Rosję), chciałby jednak posiąść całe Inflanty, żeby się na dobre rozsiąść na brzegach Bałtyku. Ale druga połowa Inflant była w ręku Szwecji. Trzeba je było zdobyć. Zmawiają się więc obydwaj przeciw Szwecji. Tegoż samego 1701 r. zawarli umowę, w której Piotr zobowiązywał się złączyć swoje wojsko z saskim i wypłacić sto tysięcy rubli na... przekupywanie polskich senatorów. Odtąd rząd mógł być jeszcze silniejszy! Czyż chciał kto w Polsce nowych wojen szwedzkich? Ale chce tej wojny rząd i narzucił ją narodowi, bo to rząd silny, zrobi co chce.
I wtrącił August Sas Polskę w odmęty wojny zwanej północną a która trwała całych 15 lat (1700-1715).
Król szwedzki Karol XII zwyciężył wszelako Moskali pod Narwą, pod Rygą pobił złączone wojsko moskiewskie i saskie, a stamtąd ruszył prosto na Warszawę. Stolica była bezbronna. August otrzymuje od przekupionego senatu zezwolenie, żeby mógł wprowadzić do Polski swoje wojsko saskie; miał na myśli, że ono już w Polsce zostanie i że na nim będzie można oprzeć rządy absolutne. Ale i to wojsko zostało pobite, a Szwedzi zajęli i Warszawę, i Kraków (31 lipca 1702 r.). W drodze atakowali Częstochowę, lecz drobna warownia jasnogórska odparła atak także i tym razem. Lecz August Sas, tracąc jedną prowincję po drugiej, wreszcie musiał schronić się do Saksonii.
Karol XII zażądał detronizacji Sasa. Znaczniejsza część narodu skorzystała chętnie z tej sposobności, żeby się pozbyć zdrajcy na tronie. Zamierzano ofiarować koronę Jakubowi Sobieskiemu. Przebywał on wraz z bratem Konstantym w Oławie na Śląsku, którą kupili sobie jeszcze w r. 1691. Nie troszcząc się o prawo międzynarodowe, wyprawił tam August oddział zbrojny i znienacka porwano obu królewiczów do Saksonii, gdzie byli więzieni aż do jesieni 1706 r.
W braku Sobieskich oddało stronnictwo patriotyczne koronę wojewodzie poznańskiemu, Stanisławowi Leszczyńskiemu. Był to mąż nadzwyczajnej zacności i najświatlejsza w Polsce głowa; miał cały program reform, ażeby państwo wznowić i obdarzyć rządem silnym, lecz odpowiedzialnym przed sejmem. Wykluczał, żeby wolno było rządzić narodem bez zgody narodu.
Karol XII popędził za Augustem do Saksonii i zdobył ją całą. Ale wojna północna trwała nadal i całe pięcioletnie (1704-1709) panowanie Leszczyńskiego składało się z ciągłych pochodów różnych wojsk we wszystkich kierunkach od Saksonii aż po Dniepr. W r. 1709 nastąpiła nagła zmiana. Król szwedzki poniósł od Piotra Wielkiego pod Połtawą taką klęskę, iż całą swą armię utracił. Leszczyński musiał uchodzić za granicę, uwożąc ośmioletnią córeczkę, Marię. August zdrajca, poparty przez cara Piotra, wracał do Warszawy i saskie wojska znów były w Polsce.
Wojsko polskie było rozdzielone, a nigdzie nie rozstrzygało losów wojny. Było zbyt nieliczne, a korpus oficerski zdemoralizowany. Ten król nie tylko zaniedbywał armię polską, lecz wprost demoralizował ją, żeby była jak najsłabsza, bo on chciał się w Polsce opierać nie na polskim wojsku, lecz na saskim. Przykre stosunki panujące w armii zrażały co lepszych oficerów.
Tak np. w r. 1715 wystąpił z wojska oficer chorągwi pancernej, Wielkopolanin Melchior Chyliński, ur. w r. 1694 w Wysocku. Wystąpił i wstąpił do Franciszkanów w Krakowie, przybierając imię zakonne Rafała. Zasłynął życiem ascetycznym na wzór wieków średnich z włosiennicą i biczowaniem, ale też wielkim talentem misjonarskim. Władza zakonna wysyłała go na misje wewnętrzne do coraz nowych województw, od klasztoru do klasztoru i na takich wędrówkach nabożnych zeszło mu lat dwadzieścia. Wszędzie też opiekował się chorymi, zgłaszając się na pielęgniarza w najgorszych wypadkach, do chorób najwstrętniejszych. To także rodzaj żołnierki, z codziennym narażaniem się! Ale w tej służbie wiedział przynajmniej, że nie wojuje się nigdy o złą sprawę.
A tymczasem wojska saskie stały się plagą całej Polski; lada oficerzyna saski uważał się za pana i zwierzchnika ludności, a skarżyć się było niebezpiecznie, bo za oficerem stał... silny rząd. Nastała po prostu saska okupacja Polski. Sejm uchwalił wprawdzie, żeby było stale 70 000 wojska polskiego, ale król ani myślał wykonać tę uchwałę. Przebrała się wreszcie miarka cierpliwości. Nie wszyscy byli przecież przekupni, nie wszyscy cisnęli się do żłobu rządowego! Zawiązano w Tarnogrodzie konfederację przeciwko Sasom, ale wtedy król wezwał na pomoc cara i 18 000 wojska rosyjskiego przybyło na pomoc wojskom saskim. Po rozmaitych przejściach bardzo przykrych, zobowiązał się wprawdzie król wycofać wojsko saskie, ale pod warunkiem, że Polska i Litwa razem nie będą mieć wojska więcej, jak 24 tysiące; liczba śmiesznie już mała, jak na ówczesne stosunki. Póki by sejm tego warunku nie przyjął, miały pozostać w kraju wojska nie tylko saskie, ale też rosyjskie. Zwołano sejm. Jedyne jego posiedzenie odbyło się dnia 1 lutego 1717 r. w Warszawie. Odczytano warunki traktatu. Nikt nie zabrał głosu. Nie mógł nikt przemawiać przeciw, bo koło sali sejmowej stali cudzoziemscy żołnierze; byliby go zaraz porwali i wywieźli w niewiadomym kierunku! Za traktatem zaś przemawiać nikt nie chciał. Przesiedziano sześć godzin w milczeniu i stąd zowie się ten sejm w historii "niemym".
Tegoż roku latem wyprawił August zdrajca zbirów, wybranych pośród oficerów swego saskiego wojska, za Leszczyńskim za granicę, żeby go zgładzić skrytobójczo. Sprawa się wydała przedwcześnie i dzięki temu król Stanisław ocalał. Winnych... obdarzono wolnością.
Leszczyńskiego spotykały w Europie Zachodniej wielkie honory, a młodociany król francuski Ludwik XV poprosił o rękę jego córki. W roku 1725 odbyła się jej koronacja i była królową francuską przez 43 lata do r. 1768.
Małżeństwo było szczęśliwe przez pierwszych dwanaście lat, w ciągu których królowa powiła dwóch synów i osiem córek. Słynna jest jej korespondencja z ojcem, a pisywali do siebie trzy razy na tydzień. Okazuje się z tych listów, że byli to prawdziwie święci ludzie. Król (boć Leszczyński był koronowany) doradza córce swej królowej pokorę i daje taką uwagę: "Czymże są wielcy w oczach rozsądku? czymżeż się różnią od innych ludzi? tym jednym, że stoją, na wyższym cokole; a wiadomo Ci, że podstawa nie stanowi wartości posągu". A wydawszy jej zalecenie: "Przejdź wszystkich poddanych cnotą", pisze dalej takie mądre słowa: "Ale zaklinam Cię, nie przesadź w żadnej cnocie, a wszystkie umiej upięknić. Któreż wzory są najchętniej naśladowane? Oto łatwe, a przyjemne! Niech więc cnoty Twoje mają powab, niech nikogo surowością nie straszą, niech każdego uprzejmością nęcą". Innym razem czytamy: "Kładź wysoko osoby, z ust których usłyszysz otwartą naganę lub zdrową radę". Stanowczo zakazywał córce mieszać się do polityki, bo w tej dziedzinie "kobieta nic dobrego nie sprawi". Natomiast podkreśla sprawę religijną, mówiąc: "Na wysokim stopniu, na którym się znajdujesz, nie ma zapewne, tak jak i wszędzie, nic ważniejszego od religii; ale co do niej, bądź taką samą, jaką byłaś od dziecinnych lat Twoich".
Któż to tak pisze? Król polski, ale prawdziwie polski, król narodowy, do królowej na najświetniejszym tronie europejskim, do Polki, swej córki. Słusznie powiedział wybitny kapłan naszych czasów, że taki list "śmiało możemy postawić obok listów podobnej treści św. Hieronima, św. Franciszka Salezego". Ale też Maria Leszczyńska cieszyła się miłością całego ludu francuskiego; gdy wychodziła, tłumy chodziły koło niej. Ludzie z prostego ludu przyjeżdżali z daleka, żeby ją zobaczyć, a przymiotnik "królowa dobra" stał się niemal jej tytułem. Przystęp do niej mieli wszyscy. Dodajmy, że spowiednika miała Polaka, księdza Trączyńskiego. Przez jego ręce przechodziły krocie na fundacje pobożne i jałmużny. A umiała zachować taki sam wysoki szczebel ducha w dalszym ciągu swego życia, gdy jej potem wypadło być "męczennicą na tronie".
Cytując list króla Stanisława Leszczyńskiego, natknęliśmy się na zagadnienie rozmaitości losu i stanowisk, jak to "cokół życia nie stanowi o wartości życia" - mówiąc słowami "króla filozofa" (tak bowiem nazywano Leszczyńskiego na Zachodzie). Szczególnym trafem to samo zagadnienie zajmowało drugą świątobliwą Polkę w tym samym czasie i zostało rozwiązane znakomicie. Dokonała tego świątobliwa Anna Omiecińska, którą współcześni nazywali błogosławioną. Urodziła się ze szlachty w Ponikowcach na Wołyniu w r. 1709. Zrobiła bardzo wcześnie ślub czystości, a gdy ją rodzice pomimo to za mąż wydali, nie poszła do męża i tak się opierała, aż konsystorz w Łucku małżeństwo unieważnił. Potem, w klasztorze już będąc u Sióstr św. Brygidy w Podkamieniu, musiała przez półtora roku jeździć po sądach z powodu swego posagu, aż do trybunału w Lublinie. Powróciwszy stamtąd, wkrótce dokończyła życia w Kokorowie na Wołyniu, licząc zaledwie 21 lat. Pochowano ją w dawnym jezuickim kościółku w Krzemieńcu. A taką miała opinię świętości, iż w dwa lata po zgonie posłowie wołyńscy skłonili sejm w r. 1733, ażeby z urzędu przez same władze państwa polskiego poczynione były starania o kanonizację. Gdy w 17 lat po pogrzebie reformat krakowski, O. Florian Jaroszewicz, bawiąc w Krzemieńcu, uprosił, iż mu trumnę jej otwarto - powiada i zapisuje co następuje: "Widziałem z wszelką uwagą ciało jej w sukniach nic nie zepsute. A to słyszałem, że Pan Bóg niektóre łaski za wzywaniem i przyczyną tej sługi swojej wyświadcza". Następnie przeniesiono ciało jej do nowego wielkiego kościoła Jezuitów w Krzemieńcu.
O tej tedy świątobliwej Annie Omiecińskiej zachowało się następujące wspomnienie:
"Błogosławiona Anna z Omiecińskich miała wątpliwości, czemu niejednaki los ludzi na ziemi, przez co też nie jednaka sposobność do cnoty i zbrodni, a piekło dla wszystkich występnych jedno..."
"Miała sen, w którym widziała dusze żyjących znajomych przed sądem Bożym, a wszelkie ich grzechy widoczne. Bóg pozwala powracać im do ciał, by mieli czas poprawić się; a jeżeli komu źle w zawodzie jego, dozwala zawód zmienić. Narzekali wszyscy zawsze na to i owo swego stanu, ale tu wszystkie dusze zaczęły prosić, aby do końca pozwolił im zostać w takim, co go im przeznaczył, bo w żadnym innym z taką łatwością się nie zbawią. Te dusze w stanie nadprzyrodzonym już będące, zrozumiały, co znaczy rozmaitość losu, nie uwłaczająca w niczym sprawiedliwości Bożej. W ten sposób cudownym snem rozwiązane miała swe wątpliwości bł. Anna z Omiecińskich". - Prawdziwa mądrość bije z tych słów.
Ta sama tedy kwestia zajmowała skromną zakonniczkę na Wołyniu i króla i królową, również skromnych, chociaż na najwyższych stanowiskach. Ale szczęśliwe pożycie Marii z Leszczyńskich już się skończyło. Ludwik XV, mąż jej, odmienił się, dawał publiczne zgorszenie, trzymając nałożnicę, której urządził nawet cały dwór, do którego nie zabrakło nigdy dworaków.
W Polsce tymczasem August zdrajca popełniał zdrady nowe. W roku 1732 zaproponował Prusom i Austrii, tj. Hohenzollernom i Habsburgom, na nowo rozbiór Polski, ażeby dynastie te zagarnęły sobie prowincje pograniczne, byle on panował nad resztą dziedzicznie i absolutnie, z władzą nieograniczoną, z pomocą saskiego wojska. Ale dynastie te niemieckie, nie pragnęły, żeby Wettynowie stali się najpotężniejszą w Niemczech dynastią. Gdy ten plan nie doszedł do skutku, zwrócił się August zdrajca do samych tylko Prus, ażeby popierały jego syna na następstwo tronu polskiego, ofiarując Hohenzollernom ponownie odstąpienie Prus Królewskich i część Wielkopolski. Tym razem przystał król pruski na ten projekt. Zaraz potem nastąpiła w r. 1733 śmierć Augusta II, godnego przydomka "zdrajcy".
Na elekcji oświadczyły się wszystkie województwa jednomyślnie, by przyzwać na tron z powrotem Stanisława Leszczyńskiego. Stanowi to niezbity dowód, jak ogół narodu pragnął reform. Wracano do programu powziętego jeszcze za Jana Kazimierza, żeby poprawić sejmowanie, i do programu Sobieskiego, żeby ustanowić stałe wojsko, czego domagano się i za ostatniego panowania, lecz - na próżno. We wrześniu 1733 r. rozpoczął powtórnie rządy król Stanisław. Ale wojsko polskie, na którym chciałby się oprzeć, było zaniedbane w najwyższym stopniu, a przy tym nieliczne - podczas gdy syn zdrajcy, August III Sas, miał od Habsburgów przyrzeczone 12 000 posiłków wojskowych, od carycy Anny 40 000 i swoje własne wojsko saskie. W dziesięć dni po przyjeździe Leszczyńskiego już się pokazały pod Warszawą przednie straże rosyjskie. Leszczyński schronił się do Gdańska, gdzie na próżno czekał na przyrzeczone od francuskiego zięcia posiłki. W lutym 1734 r. musiał ponownie uchodzić za granicę i w końcu zrzec się korony polskiej. August III Sas zdobył sobie Polskę wojną, wdarł się na tron polski przemocą wojsk obcych, Leszczyńskiemu ofiarowała Francja w dożywocie księstwo Lotaryngii, w którym panował mądrze i sławnie w latach 1736-1766. Wdzięczna pamięć o nim pozostała w Lotaryngii dotychczas. Córka jego, "męczennica na tronie", budziła podziw swym godnym zachowaniem wobec wybryków mężowskich, a cnoty jej przybierały jeszcze na wzniosłości.
Najmłodsza z jej córek, Ludwika, wstąpiła na ekspiację za grzechy ojca do zakonu Karmelitanek, przybierając imię Teresy od św. Augustyna. Umarła w r. 1787 w opinii świętości, uznanej następnie przez papieża Piusa IX. Odbywa się jej proces kanonizacyjny. Otóż ta córka pisała o swej matce Marii z Leszczyńskich: "Moja mama spędziła swe dni z większą świętością, aniżeli my w klasztorze".
Byli tacy, którzy woleli, że Leszczyński nie utrzymał się na tronie i którzy z całych sił mu przeszkadzali. Grono możnowładcze, złożone przeważnie z magnatów z Litwy, łowiło ryby w mętnej wodzie. Byle oni Sasowi nie przeszkadzali, pozwalał im Sas na wszystko; król popełniał nadużycia na całe królestwo, a taki magnat w swojej prowincji. August III Sas zdrajcą nie był, moralnie stał bez porównania wyżej od ojca, ale panowanie jego odznacza się właśnie największym rozpasaniem możnowładztwa. Doszło do tego, że w kraju wrzały ciągle mniejsze i większe wojny i wojenki domowe pomiędzy magnackimi rodzinami, zazdroszczący mi sobie wzajemnie wpływów, bogactw i nadziei zbierania dalszych profitów.
Jakże to się działo, że po upadku Leszczyńskiego ogół założył już biernie ręce i pozwalał wyprawiać z państwem samowolne harce nawet bez znaczniejszych protestów? Bo coraz niżej upadająca oświata nie dozwalała już szlachcie dojrzeć, gdzie kończą się sprawy prywatne, a zaczynają publiczne. Polityka stała się sekretem szczupłego grona skupionego koło absolutystycznego króla, a ogół nie brał w życiu publicznym całkiem udziału. Za Augusta III Sasa nie było już nawet sejmów. Rząd królewski sam starał się o to, by sejmy były zrywane; opłacano zawsze w tym celu jakiegoś posła, a zresztą wybory na posłów były prostą komedią, urządzaną przez rząd. Rządziła klika, której król powierzał rządy, a rządziła, jak się jej żywnie podobało, bo od tego był silny rząd, żeby im wszystko było wolno; mieli z góry zapewnioną bezkarność na wszystko.
W poprzednim rozdziale zwracaliśmy uwagę na nieuchronne skutki długich wojen; zważmy, że do wszystkich tamtych dołączyć jeszcze trzeba za Augusta II wojnę północną, a potem ciągłe uwijanie się po kraju obcych wojsk. Nareszcie wszyscy byli już tak wyczerpani ciągłymi wojnami, iż jedno już tylko mieli pragnienie: pokój! Niech się dzieje co chce, byle był pokój! Tak zaczęła przemawiać cała Polska.
Ubywało ludzi inteligentnych, żeby przejrzeć ten stan rzeczy. Na długich wojnach cierpi zawsze najbardziej inteligencja i ona wymiera najbardziej. Jest jej potem na każdym kroku za mało, a ta, która jest, nie może znaleźć chleba, więc się wykoleja. Przez niedostatek ludzi oświeconych jest wielce utrudniona odbudowa kraju. Trudno, żeby się na tym znali oficerowie! Gdzie dla uczących się brak chleba, tam coraz mniej uczonych. Upadł też, i to bardzo, poziom naukowy uniwersytetów polskich; nie tylko zamojskiego i wileńskiego, ale też krakowskiego. Doszło do tego, że to, co one dać mogły, wystarczało w sam raz dla chłopców do jakiegoś 17 roku życia, a zatem było tego ledwie tyle, ile obecnie zwiemy średnim wykształceniem. Kogo było stać na to wyprawiał nawet w wieku chłopięcym synów za granicę. Ale iluż takich być mogło? Nastąpił tedy upadek nauki polskiej do poziomu zaledwie średniego.
W ślad za upadkiem nauki musi upaść oświata. Oświata świeci światłem czerpanym z nauk; nauki są jej źródłem. Można by powiedzieć, że oświata jest to nauka odpowiednio rozcieńczona. A zatem gdzie nauki nie robią postępów, tam oświata będzie wkrótce zacofana, przestarzała, a po jakimś czasie zgaśnie nawet takie przyciemnione światełko i nastanie ciemnota powszechna. Tak się właśnie miało stać w Polsce.
Wraz z upadkiem nauk i oświaty musi nieuchronnie nastać taki czas, że rządy przypadną niekoniecznie najmądrzejszym. Jakie w tym niebezpieczeństwo dla państwa, nie trzeba długo wywodzić! A pośród ciemnego ogółu będą się podobały hasła także coraz mniej mądre. Do rzadkości będą należały głowy umiejące rozróżnić dobre od złego, korzyść od szkody i powstanie przysłowie, że "mądry Polak po szkodzie". Oto przyczyna, dlaczego należy dbać z całych sił o rozwój uniwersytetów i niczego dla nich nie szczędzić; tak też postępują państwa zachodnioeuropejskie.
Ubóstwo nie sprzyja oczywiście naukom, a popadła Polska w zubożenie coraz większe. Wielkie fortuny kilkunastu rodów możnowładczych nie wychodziły państwu na dobre, bo właściciele ich nie wyróżniali się ani nauką, ani cnotą obywatelską, a ogół ubożał bez ustanku. Handel i rzemiosła nawet upadały do najniższego już stopnia.
Wśród ślepców jednooki królem. W Polsce okresu saskiego za bogatego uchodził szlachcic wioskowy, bo miał z czego żyć, i jeszcze mu coś zostało na zabawę. Zaczęło się hulać, ponieważ przy niskiej oświacie miało się bardzo mało potrzeb. Mieszkali licho, ubierali się tylko na paradę, kuchnię mieli niewykwintną, a przy tym ciemni i coraz ciemniejsi, nie wydali pieniądza ani na książki, ni na obrazy, ani na sprzęt lepszego wyrobu. Wykształcenie synów kosztowało tyle, ile trzeba było na umieszczenie ich w lichej szkole sąsiedniego lichego miasteczka na jakieś trzy lub cztery lata. Coraz rzadziej kończył i taką szkołę! Był zbyt ciemny, żeby poznać prawdziwe przyjemności życia! Gdy więc miał grosza trochę więcej, lokował go... w piwnicy, w gąsiorach wina.
Zaczyna się nieznana poprzednim wiekom obrzydliwość: pijaństwo. A przykład szedł z góry i z dworów przeszła ta klęska społeczna do chat. Społeczeństwo rozpite dawało się wodzić na sznurku lada spryciarzowi i brnęło w coraz większą głupotę polityczną. Nastawała też coraz większa zależność szlachty od niewielu prawdziwie zamożnych, od magnatów.
Było tym gorzej, iż znaczna część szlachty wioskowej, zwłaszcza w prowincjach wschodnich, bankrutowała skutkiem długich wojen. Namnożyło się szlachty bezrolnej. Ale taki nie szedł do handlu, do przemysłu lub rzemiosła, bo utraciłby szlachectwo. Szedł w służbę do bogatszego szlachcica, na rządcę, na pisarza, na dozorcę folwarcznego itp. Magnat nawet "pokojowych", tj. lokajów nie trzymał innych, jak tylko prawdziwą szlachtę. Garnięto się całymi tłumami, bo... jeść trzeba. Ideałem kariery bezrolnego szlachcica było, jeżeli dostał od wielmoży jakiś folwarczek w dzierżawę, ale na to trzeba się było długo przedtem wysługiwać. Ponieważ to była szlachta, więc posiadali pełnię praw obywatelskich i mieli głos na sejmikach powiatowych, i przy wszystkich wyborach. Miał ich magnat za tanie pieniądze, ilu tylko chciał; robił więc wybory według swojej potrzeby. Całe gromady zubożałej szlachty żyjącej z jego łaski czekały jego skinienia, gotowej każdej chwili na jego rozkaz wyjmować szable z pochew i bić, gdzie każe. Oto skutki ubóstwa w parze z ciemnotą!
Na powszechnej polskiej nędzy bogacili się coraz bardziej Żydzi. Nie mieli jednak dostępu do stanowisk publicznych, a więc cywilizacja żydowska nie mieszała się jeszcze z naszą, z łacińską. Żydzi nie wywierali wtedy jeszcze na nas wpływu cywilizacyjnego; nie przejmowano się ich poglądami na dobro i zło. Ale zawisłość ekonomiczna od nich zaczęła się na dobre.
Na jedno trzeba zwrócić uwagę. Szlachta posprowadzała Żydów na wieś, żeby mieć pod ręką kogoś kto umie rachować, kto potrafi sprzedać i kupić, kim można się wyręczyć w tym mnóstwie drobnych interesów, które łączą się zawsze z gospodarstwem folwarcznym. Nie mógł tego robić szlachcic bezrolny, bo mu nie wolno było handlować! Nie mógł robić żaden włościanin, bo nie umiał czytać, pisać ni rachować. A tymczasem u Żydów analfabety nikt jeszcze nigdy nie widział! Tym się wiele spraw tłumaczy i wyjaśnia. Żyd zawsze przewodził chłopu dla przyczyn rozmaitych, które wszyscy znamy; ale nadto jeszcze jednej przyczyny, o której nie myślimy: Żyd był inteligentniejszy od chłopa, a często także od szlachcica. Nie można też było wydobywać się z niewoli żydowskiej, póki nie podniosła się oświata.
Nie brakowało po wsiach dworów zacnych, pobożnych, pracowitych, oszczędnych, skromnych, a dla ludu wiejskiego sprawiedliwych i przychylnych. Nie wszyscy byli źli. Nie brakowało ludzi porządnych w Polsce! Ale tacy musieli siedzieć cicho i walkę ze złem ograniczyć do tego, żeby w brudach rąk własnych nie maczać. Kto nie chciał siedzieć cicho, jak trusia, kto śmiałby wytykać coś rządowi przypominać mu obowiązki względem narodu, temu bieda była od silnych rządów saskich!
Nie można tedy twierdzić, jakoby Polska upadła z braku silnych rządów; ani też, że sejmy ją zgubiły. Za Augusta III Sasa już obrad sejmowych nie było i żaden sejm rządowi nie przeszkadzał.
Bolejący nad upadkiem Ojczyzny światlejsi patrioci wpatrzeni byli w Leszczyńskiego nawet tam w Lotaryngii, jako w swą gwiazdę przewodnią. Pamiętny zawsze Polski, założył król Stanisław w swym księstwie Lotaryńskim, w mieście Luneville "szkołę rycerską", do której sprowadzał młodzież z Polski. Nabywało się tam wykształcenie na wyższym europejskim poziomie. Z tej szkoły wyszli też dwaj bracia Załuscy, potem biskup, założyciel pierwszej publicznej, biblioteki w Warszawie w r. 1745. W osobistych stosunkach z królem Stanisławem pozostawał też Pijar, ksiądz Stanisław Konarski, który w r. 1740 założył w samej Warszawie pierwszą prawdziwie dobrą szkołę średnią, w której nauczano przynajmniej trzy razy tyle, jak w zwyczajnych szkołach tego okresu. Zakładali Pijarzy potem więcej takich szkół. Ich wychowankowie zajęli się następnie reformą polskiego życia publicznego.
Nie każdemu dane być dobrym nauczycielem, nie każdy też lubuje się w gospodarce wiejskiej. A kto nie chciał ocierać się o zgniliznę rządów saskich, zamykał oczy i chronił się do klasztorów. Ilość ich wzrastała bardzo. Ale zakonnicy pochodzą ze społeczeństwa! Obniżył się poziom umysłowy nawet duchowieństwa i życie zakonne obniżyło się. Trudno! Gdzie oświata upada, tam upada wszystko.
Jakże to znamienne, że młodsze pokolenie za Augusta III Sasa nie wydało już nikogo, kto by żył i umierał w chwale świętości! Dożywali tylko życia starsi z pokolenia poprzedniego. Marianin ksiądz Stanisław Wyszyński, Mazowszanin, urodzony w r. 1699, był od r. 1728 wicegenerałem, a od r. 1737 generałem swego zakonu. W Raśnie, w diecezji wileńskiej, założył dom dla nowicjuszów, wymagając od nich studiów filozoficznych. Sława Marianów rozbrzmiewała już po świecie, a król portugalski, Józef Emanuel, przysłał do księdza Wyszyńskiego z prośbą, żeby przyjechał osobiście zakon swój zaszczepić w dalekiej Portugalii na drugim końcu Europy. W roku 1750 ksiądz Wyszyński opuścił Polskę, w towarzystwie drugiego Marianina, księdza Bujalskiego. Założył nowicjat portugalski na Górze Balsamo i tam życie dokonał w r. 1757. Grób jego stał się celem licznych pielgrzymek z Portugalii i z całej Hiszpanii. Arcybiskup Lizbony (portugalskiej stolicy) kardynał Laskaris wniósł prośbę o beatyfikację polskiego zakonnika, którego nazywa "największym cudotwórcą ostatnich wieków". Nastał okres rozwoju Marianów. Posiadali w Polsce domów zakonnych kilkanaście, w Portugalii cztery, po jednym w Hiszpanii i w Rzymie. Prośby o kanonizację Wyszyńskiego ponawiały się i ponawiają wciąż.
Drugi współczesny zakonnik, używający chwały świętości, ów dawny żołnierz i Franciszkanin O. Rafał Chyliński, od r. 1736 był z powrotem w Krakowie, gdzie wzbudzał "ogólny podziw surowością życia, poświęceniem dla biednych i chorych podczas grasującej podówczas zarazy: w ogóle był to mąż potężny w słowie i w czynie, zwłaszcza, że Bóg odznaczył swego wiernego sługę darem wysokiej kontemplacji, cudów i innych łask nadzwyczajnych". Zgasł pod Krakowem we wsi Łagiewniki w 1741.
Odtąd nie słychać w Polsce o żadnym mężu o poziomie świętości aż do roku 1768.