Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego" |
Trwały nadal jeszcze granice najszersze i wielka potęga militarna, ale nadchodziły już wypadki, które miały pogrążyć nas w długi a cały stan wojenny, czego przetrzymanie świadczyło już o tężyźnie narodu, lecz w końcu musiało osłabić siły społeczne, a te rozstrzygają o sile politycznej. W sam raz, kiedy Niemcy kończyły wojnę trzydziestoletnią zaczęły się u nas wojny tak zabójcze dla państwa i narodu, iż opisujący je w powieści Henryk Sienkiewicz dał jej tytuł "Potop", a nazwa ta przyjęła się powszechnie, jako nader trafna. Skurczyły się też w owym potopie granice państwa polskiego.
A zaczęła się ta groza jeszcze za Władysława IV w ostatnim właśnie roku jego panowania.
Początkiem były wojny kozackie. Nazwa "kozaków" pochodzi z języka tatarskiego, i najstarsi kozacy byli już u tych Mongołów, którzy w w. XIII zniszczyli Ruś, Węgry i Polskę swymi najazdami. Kiedy Dżyngis-chanowie zakładali olbrzymie państwo uniwersalne od Chin aż po Moskwę, musieli trzymać w ostrym rygorze plemiona, z których składały się ich wojska. Kto nie chciał się tym porządkom poddać, kto wolał koczować sobie swobodnie po staremu, taki zbiegał na daleki (dla Mongołów) zachód, na stepy pomiędzy dwiema wielkimi rzekami, od dolnej Wołgi po Don. Później część tej kozackiej ludności najmowała się wielkim książętom moskiewskim, jako ich wojsko stałe. Z czasem rozległe krainy nadawano kozakom z warunkiem ciągłego pogotowia wojennego. Najstarsi byli kozacy riazańscy bo już w w. XIV; sławni dońscy (kozacy dońscy znad Donu) są znacznie młodsi. Służąc z ojca na syna, przyjęli prawosławie, a po dłuższym czasie także język moskiewski (rosyjski), a bardzo rozmnożeni, stali się jakby osobną warstwą społeczną w Moskwie i na Rusi. Wytworzyła się z nich doskonała jazda lekkozbrojna.
Mijały pokolenia, kozacy zruszczyli się całkowicie i zaginęła też tradycja ich pochodzenia. Powodziło im się dobrze; wielcy książęta moskiewscy, a potem carowie, opiekowali się bardzo warstwą dostarczającą im najlepszego żołnierza. Toteż przechodziło do kozaków niemało mieszkańców rodowitej Rusi, a tamtejsi panujący zaludniali chętnie puste ziemie nowymi kozakami. Oni sami rozprzestrzeniali się coraz dalej na zachód, ze stepów nad Donem na stepy nad Dnieprem. W ten sposób weszli na południową część Rusi Litewskiej. Nad Dnieprem przyciągała do nich rozmaita mieszanina z Węgier i Wołoszy, z Litwy, a nawet z Polski. Niejeden szlachcic, przeskrobawszy coś w Polsce i mając nieporozumienia z sądami, uciekał do kozaków i tam przechodził na prawosławnego. Nie brak było przybyszów, wcale nie zbiegów, ludzi najporządniejszych, ale nie lubiących skrępowanego życia wśród współobywateli, nie chcących się poddawać ustalonemu porządkowi życia. Takich prawdziwych "kozaków" nie braknie nigdy i nigdzie. Nęciła ich do kozaczyzny zupełna swoboda, nie krępowana niczym, bo tam na dalekich a rozległych stepach właściwie nikt nie panował.
Utrzymywali się głównie z wypraw na mniejsze oddziały tatarskie, biorące udział w najeździe na Ruś i Polskę, gdy wracały z łupem. Kozacy napadali na nich, łupy odbierali i niejeden zbierał z tego znaczne dostatki. Te stepowe utarczki nabrały rozgłosu i ściągały coraz więcej ochotników do kozaczyzny. Zorganizowali się zupełnie po wojskowemu i z czasem wytworzyła się nad południowym Dnieprem cała armia, zupełnie niepodległa. Uznawali wprawdzie zwierzchnictwo Polski, bo to było w granicach polskiego państwa, ale z tego niby zwierzchnictwa powstawały tylko kłopoty. Ilekroć ta zbrojna, samowolna społeczność naruszyła granice tureckie, zawsze sułtan miał pretensje, że Polska zrywa rozejm, skoro nie trzyma kozaków na wodzy. A kozactwo rosło coraz bardziej w siłę i liczebność.
Wytworzyła się liczna społeczność z odrębną zupełnie cywilizacją obozową. Na wielką skalę rozwinęła się taka cywilizacja niegdyś u Mongołów, jako turańska. Na jej wzór powstała państwowość moskiewska, a od w. XV aż do początku XVIII rozwijała się oddzielna kultura moskiewska, stanowiąca gałąź azjatyckiej cywilizacji turańskiej. Kozaczyzna była na małą skalę odbiciem dawnej obozowej cywilizacji mongolskiej i następnie tatarskiej, od której się wywodzi historycznie; należy przeto do zakresu turańskiej cywilizacji.
Urządzali się kozacy obozowo, po wojennemu, bo żyli z wojowania. Już Zygmunt Stary wziął ich dwa tysiące na stały żołd państwa polskiego. Byli spisani na liście, czyli rejestrze wojskowym. Stąd zwani "rejestrowymi". Stały zarobek, utrzymanie bez troski nęciły ludzi wschodnich, dla których życie obozowe było ideałem życia. Jeszcze za Zygmuntowskich czasów nazbierało się ich kilkanaście tysięcy, a król Stefan Batory przyjmował stopniowo wszystkich na żołd polski. Miałaby Polska w ten sposób stałą armię na tamtych kresach, a przydatną do wojen tureckich. Ale też odtąd ludność ruska tysiącami zbiegała z roli do kozaczyzny, chociaż "rejestr" ciągle podwyższano, przybywało drugie i trzecie tyle "nierejestrowanych", a nie sposób było wszystkich wziąć na "rejestr", tj. płacić wszystkim stały żołd.
Rejestrowi znali posłuch wojskowy, a mając z czego żyć, siedzieli cicho, czekając, aż otrzymają z Warszawy rozkaz, żeby wyruszyć. Ale nierejestrowi, a tych było coraz więcej, stanowili coraz większy kłopot. Próbowano rozwiązać ich organizację, lecz na próżno. Wtem zaświtała im nadzieja, że wszyscy staną się "rejestrowymi". Król Władysław IV, nosząc się z zamiarami wielkiej wojny tureckiej, podwoił rejestr z 6000 na 12000. Zgłosiło się aż cztery razy tyle, bo 24000. Wziął ich król wszystkich, a widoczne było, że mógłby ich mieć nie tylko 30000, ale choćby 60000. Było to królowi na rękę, bo postanowił już pochód na Krym, żeby zdobyć najpierw to gniazdo tatarskie. Wezwał tedy król przywódców kozackich do Warszawy na naradę. Jeden z nich, Bohdan Chmielnicki (pochodzący ze szlachty mazowieckiej) zdradził te plany chanowi krymskiemu, a chan dał znać sułtanowi.
A miała Polska w Konstantynopolu wroga o wiele zawziętszego od wszystkich sułtanów. Był nim patriarcha prawosławny. Wiemy, że już za Zygmunta III rozsyłali ci patriarchowie agentów, organizujących bunty dyzunitów przeciw unii brzeskiej. W roku 1647 namówił dwór patriarszy sułtana, by objął niejako protektorat nad prawosławiem w państwie polskim. I stanęła umowa: Patriarchat wznieci przez swych agentów na Rusi Południowej wojnę religijną prawosławnych z katolikami (rzymskimi i unitami), w kozaków zaś wmówi się, że mają bronić prawosławia (przeciwko unii brzeskiej). Przywództwo i wykonanie buntu oddaje się Chmielnickiemu, którego zrobi się za to księciem panującym na Ukrainie pod zwierzchnictwem sułtańskim.
Całkiem niespodzianie wybuchł bunt kozacki i zaraz przypędził pospiesznie kilkanaście tysięcy Tatarów na pomoc Chmielnickiemu. Na całej zaś Ukrainie obwieszczono, że każdy prawosławny musi się zaciągnąć pod chorągiew Chmielnickiego, bo inaczej będzie oddany w jasyr. Po tej groźbie wzrosły siły buntownika od razu do stu tysięcy.
Wtedy właśnie śmierć zabrała króla Władysława IV. Podczas bezkrólewia bunt się rozwija. Ażeby wyżywić tłum stutysięczny, musiał Chmielnicki ruszyć naprzód w kraje lepiej zagospodarowane. Dotarł pod Lwów. Gdy się zbliżał, starano się ewakuować ludność niezdatną do obrony, tym bardziej, że należało przewidywać oblężenie, a zatem mieć mniej ludności do żywienia.
Władza duchowna przystąpiła przede wszystkim do ewakuowania klasztorów żeńskich. Jeden z nich wymaga osobnej wzmianki, a mianowicie klasztor Karmelitanek Bosych. Przełożoną jego była Teresa Marchocka, pochodząca z zamożnej szlacheckiej rodziny w województwie krakowskim, która majątek swój cały włożyła w fundacje trzech klasztorów Karmelitanek Bosych: w Krakowie, we Lwowie i w Warszawie. Najpierw była w Krakowie i już wtedy spadła na nią ta łaska rzadka, a w Polsce zdaje się przedtem nie widywana, iż stała się stygmatyczką, tj. że pięć ran Chrystusa Pana nawiedziło jej ciało, bez żadnej zewnętrznej przyczyny. Z początku tylko je odczuwała, po jakimś czasie miała na sobie rany rzeczywiste. Nazywała to "sukienką św. Franciszka Serafickiego". Miała wielkie nabożeństwo do św. Franciszka z Asyżu, który był pierwszym stygmatykiem, i uważała, że jego wstawiennictwu tę łaskę zawdzięcza. Sama o tym wyrzekła te słowa:
"Mam całą sukienkę św. Franciszka na sobie, bo te piętna nie tylko w nogach, ale też w rękach i w boku czuję. Prosiłam bowiem św. Ojca Franciszka, aby mi też użyczył ran swoich do cierpienia dla miłości ukrzyżowanego Chrystusa, i otrzymałam z łaski jego, któregom ja ubóstwo i pokorę od młodości mojej zawsze kochała. A chociaż mi boleść nieznośnie dokuczała na ciele, bo od okrutnej męki prawie ustawałam na siłach, rozumiejąc, że już umieram, dlaczegom serdecznie wołała do Pana: O Jezu mój najłaskawszy, już Ci dalej znosić nie mogę, weź proszę duszę moją do siebie i niech tak kończę żywot na krzyżu Twoim; jednak na duszy czułam niewymowną pociechę, bo zaraz przystąpił św. Franciszek, ciesząc mnie i mówił: Nie umrzesz jeszcze, trzeba, żebyś dłużej cierpiała; którymi słowami pocieszona i umocniona zostawałam, poddając się woli Boskiej". Przez pewien czas nie sypiała niemal nic i nie przyjmowała żadnych pokarmów, żyła samą tylko Hostią świętą.
W r. 1641 wysłano ją do Lwowa na "nową fundację" już nie własnym kosztem, bo sama nic nie miała, lecz dzięki Teofili Sobieskiej, kasztelanowej krakowskiej, matki Jana, późniejszego hetmana i w końcu króla. Przez siedem lat przebywała we Lwowie, gdy miasto zagrożone zostało najazdem Chmielnickiego. I wtenczas ta stygmatyczka, chora niemal bezustannie, znalazła na tyle sił, iż zajęła się ewakuacją klasztoru i zakonnic, wozami i końmi, sama nawet pakowała i szczęśliwie uszła, taką ukazując przytomność umysłu, iż dziewięć mil od Lwowa zmyliła patrol kozacki. Z pomocą Bożą przebywszy ciężką przeprawę przez San pod Jarosławiem, dotarły wreszcie do Krakowa. Tu przez pół roku korzystały z gościnności krakowskich sióstr, po czym część ich z matką Marchocką przeniosła się do Warszawy, gdzie z łaski królowej i kanclerza koronnego Jerzego Ossolińskiego powstawał dla nich nowy klasztor.
Tymczasem we Lwowie korzystano z ufortyfikowanego klasztoru bernardyńskiego, dokąd schroniły się tysiące rodzin mieszczańskich. Lwowianie zanosili gorące modły do bł. Jana z Dukli, jako patrona swego miasta. Gdy ostatecznie powiodło się wykupić od rabunku, złożywszy kozakom i Tatarom dwieście tysięcy talarów okupu, było to bądź co bądź ocaleniem w porównaniu z tym, co by się działo, gdyby oblegający wkroczyli do miasta. Miasto wyraziło wdzięczność swemu patronowi, fundując w następnym roku do kościoła bernardyńskiego tablicę srebrną z wyobrażeniem figury bł. Jana z Dukli.
Chmielnicki ruszył dalej i stanął pod Zamościem. Tam doszła go wiadomość o wyborze na tron po Władysławie IV jego brata młodszego, Jana Kazimierza. Był to dzielny rycerz i wódz znakomity. Na jego żądanie cofnął się Chmielnicki na Ukrainę. Wjeżdżającego do Kijowa witał tam prawosławny patriarcha tytularny jerozolimski jako księcia Rusi. Ale teraz był Chmielnicki bity przez wojsko królewskie raz po raz. Przybywali mu na nowo z pomocą Tatarzy, a gdy znowu pogrożono jasyrem, hufce jego wzrosły do 260 000 głów. Sami Kozacy stanowili już ledwie piątą część tych tłumów, pośród rozmaitej czerni zbiegającej się zewsząd dla ratunku. Tłuszczy tej stawiło czoło pod Zbarażem 15 000 wojska polskiego, a dopiero, gdy nadciągnęło jeszcze sto tysięcy Tatarów, zawahały się losy wojny r. 1649.
Dość długo obozował król następnie w Zborowie i z tego czasu dochowała się piękna legenda, że równocześnie w Warszawie modliła się świątobliwa Marchocka o powodzenie królewskie, a tejże godziny król w obozie miał widzenie Matki Teresy, zapewniającej go, żeby się nie obawiał niczego.
W Zborowie zawarto z Chmielnickim ugodę. Polacy pragnęli zgody i ofiarowali Kozakom warunki świetne, bo wszystkim rejestrowym przyznano prawa szlachty polskiej, powiększając zarazem rejestr aż do 40 000. Ażeby zaś usunąć całkowicie nawet pozory do jakiejś wojny religijnej o prawosławie, postanowiono że tylko prawosławni mogą być urzędnikami w trzech województwach ukrainnych, tj. w kijowskim, czernihowskim i bracławskim.
Ale kozactwa było dwa razy tyle pod bronią, niż można było przyjąć ich na żołd "w rejestr". Zwróciły się więc teraz te zbrojne rzesze przeciw Chmielnickiemu i zmusiły go do zerwania ugody. On sam wolał też nową wojnę, marząc o tym, że zostanie księciem kijowskim. Zdawało się, że sprawę całą rozstrzygnęła wielka bitwa pod Beresteczkiem w r. 1651, trwająca trzy dni, pod osobistym dowództwem Jana Kazimierza. Sam król dowodził środkiem armii, lewym skrzydłem książę Jeremi Wiśniowiecki, który też rozstrzygnął bitwę w ostatnim dniu, a na prawym skrzydle odznaczył się Stefan Czarniecki. Tam też szli do szturmu dwaj bracia Sobiescy, Marek i Jan, późniejszy hetman i król. Wielkie zwycięstwo broni polskiej zrozumiano w całej Europie jako ocalenie cywilizacji łacińskiej od turańskiej dziczy i od islamu. Obchodzono je uroczyście w Wiedniu, w Rzymie i w Paryżu.
Tu przerwiemy na chwilę nasze wojenne opowiadania, ażeby zaznaczyć, że tegoż r. 1651 wzbogaciło się życie religijne w Polsce nowym zakonem Misjonarzy. Założycielem był jeden z wielkich świętych historii powszechnej, którego cześć znana jest w Polsce każdemu dziecku: św. Wincenty á Paulo, Francuz z prowincji Gaskonii, urodzony w r. 1576. Okazywał od młodości wielkie zamiłowanie do wszelkich misji wewnętrznych. Został powołany na jednego z kapelanów na dwór królewski, potem miewał probostwa w dobrach arystokracji, lecz pełen zawsze największej skromności myślał tylko o tym jak by swe wysokie znajomości wyzyskać dla dzieł miłosierdzia. Trzymał się zasady, że nie na wiele zdadzą się najlepsze kazania ludziom biednym, głodnym i obdartym. W r. 1624 założył w Paryżu przy parafii św. Łazarza kongregację nazwaną od tego miejsca Łazarystami, której specjalnością stała się piecza nad zaniedbaną dziatwą i opieka nad ubogimi nie żebrzącymi a zwłaszcza chorymi. W roku następnym obmyślił pomocniczą kongregację niewieścią Siostry Miłosierdzia, zwaną u nas z francuska Szarytkami, od których żąda się ślubów tylko na trzy lata, a które one odnawiają niemal zawsze do końca życia. Św. Wincenty a Paulo zmarł w r. 1660, kanonizowany w r. 1717.
Jeszcze za życia swego świętego twórcy rozszerzył się nowy zakon na Polskę. W Paryżu znalazł się Polak, Kazimierz Żelazowski, który wstąpił pomiędzy uczniów św. Wincentego, a w r. 1651 wracał do Polski, jako kleryk, w towarzystwie trzech francuskich kapłanów. Osiedli najpierw w Warszawie i mieli zaraz pełne ręce roboty w tych czasach wojennych. W Polsce zwano ich zawsze Misjonarzami, a biskupi powierzali im kierownictwo diecezjalnych seminariów duchownych. Lecz wracajmy do Chmielnickiego. Po takiej walnej klęsce, jaką mu zadano pod Beresteczkiem, nadano mu godność królewskiego hetmana nad 20 000 "rejestrowych", ale on chciał być księciem panującym! Gdy Kijów zawiódł, próbował w r. 1652 zdobyć dla siebie Mołdawię, ale próba się nie udała, a zraził sobie tym sułtana, który odwołał Tatarów.
Wtedy znalazł sobie Chmielnicki opiekuna w carze moskiewskim. W r. 1654 w Perejasławiu poddał carowi całą Ukrainę, sądząc że car zrobi go księciem pod swoją opieką. Ale car zagarnął Ukrainę tylko dla siebie, a wojsko kozackie wyprawił na północ, żeby wraz z armią moskiewską zdobywało Litwę. Jakoż zajęli Moskale Smoleńsk, a w r. 1655 nawet Wilno.
Teraz zaczęło się męczennictwo zakonu Jezuitów. Ze Smoleńska uciekłszy, musieli się tułać długo, wymijając postoje wrogich wojsk. W Połocku zbezczeszczono kościoły, a w Nowogródku dwóch księży poraniono, jednego zabito. Przez dwa łata trwały te prześladowania wojsk moskiewskich: Jezuici stracili wówczas 40 swoich zakonników. Św. Andrzej Bobola przebywał wówczas dalej na południu w nowym klasztorze w Pińsku, na razie jeszcze bezpieczny, lecz nie na długo.
Wszystkie prowincje, w których odbywały się te wojny kozackie, tatarskie i moskiewskie, zamieniały się w ruiny. Zwłaszcza zaś spadła katastrofa na klasztory katolickie. Samych bernardyńskich poszło z dymem czternaście, a siedemdziesięciu zakonników poniosło śmierć. Mówiono, że spalonymi klasztorami i trupami zakonników poznaczona jest droga kozacka. I podczas oblężenia Zbaraża (które tak wspaniale opisał Sienkiewicz) zastrzelony został z łuku tatarskiego Bernardyn O. Franciszek Ząbkowski. A kiedy Moskale zajmowali Smoleńsk, wzywał car moskiewski Aleksy Bernardynów i Dominikanów tamtejszych, żeby zostali. Bernardyni woleli wyjechać, a Dominikanie zostawszy, dostali się do więzienia. Na samej Litwie spalono siedem klasztorów, a zabito dziesięciu kapłanów. Słusznie też pisał arcybiskup lwowski Krosnowski, że tak prowincja zakonna "dla Boga i zaprawdę codziennie męki i konania znosząc, zakonowi serafickiemu wielki zaszczyt przynosi i walcząc na chwałę Bożą aż do krwi przelania, zasługuje na szkarłatny wieniec na niebie".
Od miecza i pożogi wolna była dotychczas przynajmniej zachodnia część królestwa polskiego. Lecz przyszła i na nią kolej. "Potop" miał zalać całą Polskę, a to, co się działo dotychczas, było dopiero połową nieszczęść.
Z kłopotów polskich postanowił skorzystać nasz lennik pruski. Księstwo pruskie przez następstwa spadkowe, a przez nieopatrzną politykę polską połączone już było w ręku Hohenzollernów z Brandenburgią i rządzone było z Berlina: elektor brandenburski Fryderyk Wilhelm porozumiał się z powinowatym sobie (bo urodzonym z księżniczki brandenburskiej) Bogusławem Radziwiłłem, największym magnatem na Litwie, i ci obydwaj zmówili się z królem szwedzkim, Karolem Gustawem. Ponieważ Jan Kazimierz także nie zrzekł się tytułu króla Szwecji, chętnie skorzystano ze sposobności, żeby go wojną zmusić do tego. Lecz ofiarowano Szwedom więcej, znacznie więcej.
Stanęła wówczas umowa o rozbiór Polski. Radziwiłł miał zostać wielkim księciem Litwy pod zwierzchnictwem Szwecji. Szwecja miała zabrać Prusy Królewskie, tj. Pomorze Gdańskie. Fryderyk Wilhelm uznał Prusy Książęce lennem korony szwedzkiej, ale miał dostać cztery województwa wielkopolskie, położone pomiędzy Brandenburgią a Prusami: kaliskie, poznańskie, gnieźnieńskie, inowrocławskie.
Latem r. 1655 zajęło wojsko szwedzkie całą niemal Polskę, nie spodziewając się najazdu z tej strony, zajętą wojną z Moskwą i Chmielnickim. Król Jan Kazimierz schronił się wtedy na Śląsk.
Szwedzi łupili kraj z całych sił. W Poznaniu trafili na świątobliwego biskupa sufragana Macieja Kurskiego. On pierwszy przekonał ich, jak dalece się mylili, sądząc, że tym razem w łączności z dyzunitami zgnębią katolicyzm w Polsce, a popierani przez resztę protestantów (bo tak było) uczynią z Polski obóz warowny przeciwko Kościołowi. Ale wkrótce mieli się zdziwić jeszcze bardziej.
Mieli całe królestwo polskie w swym ręku, prócz jednej drobnej forteczki, Częstochowy. Słusznie nazywali ją "kurnikiem", bo doprawdy na zdobycie warownego klasztoru Paulinów na Jasnej Górze powinien był wystarczyć według ludzkiego rozumu jeden oddział żołnierzy i jeden dzień. Byliby może nie fatygowali się o taki "kurnik", gdyby nie to, że w klasztorze był sławny skarbiec. Ale zaczęły się tam dziać cudy i generałowie szwedzcy nie mogli dać rady... komu? Mnichowi, przeorowi Kordeckiemu! Ale był to dowódca godzien łask Maryi, mąż wielkiej świętości. Świętość tego męża stwierdziła Najświętsza Panna, skoro takiej cudownej udzieliła mu pomocy, iż nie tylko Szwedzi musieli spod Częstochowy uciekać, ale skutkiem tego nadspodziewanego wydarzenia, nie dającego się nijako objąć samym tylko rozumem, otworzyły się oczy narodowi.
Porwał się cały naród, zmieniony nie do poznania. Jerzy Lubomirski, marszałek wielki koronny, zawiązał dla obrony króla konfederację w Tyszowcach. Kilka tylko miesięcy przebywał Jan Kazimierz na Śląsku. Wraca, wszyscy garną się do niego, a na czele staje wielki wódz Stefan Czarniecki. Nie był wcale hetmanem, ale w nim znalazła prawdziwie ciąg dalszy owa święta hetmańskość po Żółkiewskim.
Gdy poznański biskup Kurski odnawiał spalone przez Szwedów kościoły, a gwardian bernardyński ze spalonego przez Moskali Mińska, z drugiego więc końca państwa, płomiennymi kazaniami nawoływał to tu, to tam, żeby śpieszyć do pułków Czarnieckiego - sam Czarniecki przerzucał się z województwa do województwa walcząc dziś ze Szwedami, jutro z Moskalami, za tydzień z wiarołomnym księciem pruskim. W jednym miesiącu potrafił bić się i na Ukrainie, i nad Wartą.
Nieszczęściom i męczeństwom nie było końca. Czując się zagrożeni, stawali się Szwedzi tym okrutniejsi, a Litwa pozostawała wciąż jeszcze w ręku moskiewskim. Jeszcze miało paść ofiarą 17 innych bernardyńskich klasztorów, a męczenników pomordowanych 18, zanim Czarniecki kraj jako tako mógł oczyścić z najazdu. A jak się znęcali, świadczy przykład męczeństwa Reformaty Epifaniego Wołka z Podgórza w czerwcu 1657 r.: "Od Szwedów pojmany, wiele szyderstwa i urągania dla imienia Chrystusowego od nich ponosił; na ostatek do pala przywiązanemu na głowie jego proch wojenny zapalono z niewymowną jego boleścią, co dla Chrystusa cierniem koronowanego mężnie wycierpiał i w tych bólach szczęśliwie skonał".
Wtem przybył wróg jeszcze jeden. Nastąpił straszny najazd księcia siedmiogrodzkiego z Węgier, Rakoczego, którego 60 000 wojsko pozostawiło po sobie pamięć dzikich hord rozbójniczych. Pomagał on już przedtem Szwedom w wojnie trzydziestoletniej w Niemczech i teraz przyzwał go do Polski Karol Gustaw. Miał za swe posiłki dostać dla siebie Pokucie i Ruś Czerwoną. Plany rozbioru Polski postępowały coraz dalej. Ale postępowała też obrona narodu. Dzielny Czarniecki odnosił coraz świetniejsze zwycięstwa, dawał radę i Rakoczemu, a Szwedów gonił aż do Danii, z którą zawarto przymierze przeciw Szwecji.
Tam nadmorską twierdzę Goldyngę zdobył w ten sposób, że kazał kulbaki pozdejmować z koni, siadać jeźdźcom na łodzie, a konie trzymać za uzdy i przeprawił takim sposobem dwie chorągwie na drugą stronę zatoki. Powtórzyło się coś podobnego na wyspie Alzen, którą Szwedzi również musieli opuścić.
Poczuwszy zmianę "wiatru", książę pruski i wielki elektor brandenburski ofiarował teraz Polsce przymierze przeciw Szwedom w zamian za to, żeby księstwo pruskie zwolnić z lennictwa wobec korony polskiej. Wstawiał się za nim cesarz Leopold, niepomny, że Hohenzollernowie są największymi wrogami Habsburgów. Padło jakieś zaślepienie na obu monarchów i w r. 1657 Jan Kazimierz zrzekł się zwierzchnictwa lennego nad Prusami. Fryderyk Wilhelm siedział zaś nadal w Berlinie, a gubernatorem niezawisłego już księstwa pruskiego mianował Bogusława Radziwiłła.
Z Moskwą był w owym r. 1657 rozejm, a skutkiem tego wielu niby kozaków, tracąc zajęcie w wojsku moskiewskim na Litwie, wracało na Ruś południową; były to żywioły, o których trudno było powiedzieć, czym właściwie są, a jeszcze trudniej, z czego są. Awanturnicy, zjawiający się wszędzie, gdzie zdarzy się sposobność żyć cudzym kosztem i coś zrabować. Takich przyjmowano chętnie na agitatorów i prowokatorów. Kazano im iść między prosty lud i urządzać rozruchy pod pozorem obrony prawosławia. Hierarchia dyzunicka zajęła się teraz Podlasiem i Polesiem.
Kręciła się tam wataha kozacka; czy niby kozacka i ci urządzili istną nagonkę na "duszochwata" Bobolę. Buntowali przeciwko niemu wszędzie lud wiejski, zmyślając o nim niestworzone rzeczy, nawet że szerzy zaraźliwe choroby. Śledzono go, żeby pojmać; lecz na próżno urządzano zasadzki na niego w Pińsku, a następnie w Janowie, gdzie nasz święty urządził sobie punkt centralny dla swych misji. Wreszcie dostał się w ręce zbirów zdradzony przez własnego prawosławnego woźnicę na drodze w okolicy Janowa, pomiędzy wsiami Peredylną a Mohylną.
Otoczony już przez hultajstwo, ukląkł na środku drogi, mówiąc: Bądź wola Twoja! Przywiązali go do drzewa, siekli rózgami, po czym pomiędzy dwoma jeźdźcami przytroczonego na powrozie zawlekli do Janowa, przed dowódcę kozackiego. Ten ranił go szablą w rękę tak straszliwie, iż ledwie wisiała bezwładna, a drugim cięciem rozpłatał mu nogę. Inny jakiś kozak wyłupił mu oko. Potem przypiekali mu piersi i boki, zdzierali z niego żywcem skórę, obcięli mu nozdrza i usta, i wyrwali język. Przywoływany ciągle, żeby się wyrzekł wiary katolickiej, odpowiadał, póki mógł mówić, wysławianiem prawdziwej wiary. Wreszcie konającego już wrzucono w błoto uliczne, gdzie po kilku godzinach dobito go ostatnim ciosem w bok. Działo się to 16 maja 1657 r. Dokonawszy mordu, zbrodnicza czereda uciekła i rozbiegła się, dzięki czemu można było zwłoki odwieźć do Pińska i tam pochować w grobach jezuickich.
Podniesiono je w r. 1702, a w r. 1808 przeniesiono aż do Połocka (bo tylko tam wówczas Jezuici utrzymali się). Wywieziono je do Petersburga, lecz papież je wykupił i sprowadził do Rzymu; spoczywają w Rzymie w wielkim kościele Pana Jezusa (Gesu). Beatyfikowany w r. 1853 przez papieża Piusa IX, kanonizowany na Wielkanoc r. 1938 przez papieża Piusa XI (papież ten był pierwszyzn nuncjuszem w niepodległej na nowo Polsce i wtedy otrzymał godność biskupią; u nas konsekrowany, pozostał zawsze wielkim przyjacielem Polski, gdy zasiadł następnie na stolicy Piotrowej; udzielił pozwolenia, żeby ciało św. Boboli przewiezione było do Polski. W czerwcu 1938 r. sprowadzono te święte dla nas relikwie do Warszawy).
Lecz wracajmy do wojen kozackich. Gdy w r. 1657 zmarł Chmielnicki, z następcą jego, Wyhowskim, zawarto umowę w Hadziaczu (na wschód za Kijowem o trzydzieści mil) na następujących warunkach:
Urządza się z trzech województw ukrainnych, z kijowskiego, bracławskiego i czernihowskiego osobne państwo ruskie, z własnym wojskiem, własnym skarbem, z własnymi ministerstwami i urzędami pod naczelnictwem hetmana, jakiego sobie kozacy sami wybiorą. To państwo ruskie ma wejść w unię polityczną z dwoma innymi państwami - z królestwem polskim i z wielkim księciem litewskim. Szlachta wszystkich trzech państw wybiera wspólnego króla i wysyła posłów na wspólny sejm walny. Kozacy zostają szlachtą.
Warunki hadziackie świadczą aż nadto wyraźnie o sprawiedliwości i ugodowości polskiej. Czegoż więcej mogli pragnąć?! Ale do polityki trzeba oświaty, a to była ciemna masa; ta nowa szlachta ruska nie umiała czytać ni pisać, a przez wolność rozumieli wolność pędzenia wódki. Pozostawieni samym sobie, rzucili się jedni na drugich i zaczęły się wojny domowe o to, kto ma zostać hetmanem, a trwały 22 lata. Bywało po kilku hetmanów naraz.
Od r. 1660 zaczynają się zwycięstwa Czarnieckiego nad Moskwą. Rakoczy się wycofał, a następca Karola Gustawa, król szwedzki Karol IX zawarł pokój w Oliwie pod Gdańskiem. Jan Kazimierz zrzekł się tytułu szwedzkiego, a w Inflantach ustanowiono rzekę Dźwinę granicą pomiędzy panowaniem szwedzkim a polskim. Szwecja nic tam nie zyskiwała od ostatniego rozejmu, Polska niczego nie traciła. Cały więc rozlew krwi był niepotrzebny.
Teraz prowadzono ostro wojnę przeciw Moskwie. Na sejmie w r. 1661 złożono u stóp tronu 193 zdobyte sztandary. Sejm ten uchwalił podatki dochodzące aż do pięćdziesięciokrotnych poborów zwyczajnych! Naród, nakładający na siebie takie ofiary dla dobra publicznego, nie mógł zginąć.
Niebawem odzyskano na nowo Ukrainę a w r. 1667 zawarto rozejm w Andruszowie, ustanawiający rzekę Dniepr granicą Ukrain - polskiej i moskiewskiej. Wkrótce tego samego jeszcze roku zakończył "potop" hetman Jan Sobieski, rozgromiwszy pod Podhajcami 80 000 Tatarów. Skarb był pusty; Sobieski porobił zaciągi wojskowe za własne pieniądze, zadłużywszy wszystkie swe dobra.
Stefan Czarniecki tego nie dożył. Zmarł z niesłychanych trudów wojennych, z końcem wojen moskiewskich w obozie w Sokołówce pod Dubnem na Wołyniu r. 1665, otrzymawszy dopiero na krótko przed śmiercią tytuł hetmański. Ciało jego sprowadzono do miejsca rodzinnego do wsi Czarncy w ziemi kieleckiej, gdzie spoczął w fundowanym przez siebie kościele parafialnym.
Lepiej było zaiste temu najzacniejszemu wojownikowi nie dożyć przykrości lat następnych. Samo obcięcie granic za Dnieprem było ciosem najmniejszym; nie bardzo nam zależało na tym Zadnieprzu. Straszną klęską było jednak to, żeśmy nad Bałtykiem utracili znaczenie polityczne.
Ale było jeszcze coś gorszego. Utraciliśmy równowagę wewnętrzną, bo nastała całkowita rozterka pomiędzy tronem a narodem. Wazowie nie mieli szczęśliwej ręki do Polaków. Już Zygmunt III wywołał rokosz Zebrzydowskiego, najgorliwszego katolika. Łamać ustawy polskie zdarzało się też Władysławowi IV, a panowanie Jana Kazimierza skończyło się drugim rokoszem.
Były wady w sejmowaniu polskim, które wymagały reformy. Wiedziano o tym, błędy dostrzeżono, uznano i postanowiono naprawić. I te i inne reformy opracował gorliwie sejm r. 1666, ale wszystko ugrzęzło w kancelarii królewskiej. Jan Kazimierz żadnych reform nie chciał, bo nie chciał w ogóle sejmu, lecz zamierzał zaprowadzić rządy absolutne. Decydował się w tym celu na niesłychany gwałt. Upatrzony przez niego na następcę książę francuski (d'Anguien), miał za pieniądze ze szkatuły króla francuskiego nająć sobie zaciężne wojsko szwedzkie, więc po prostu urządzić ponowny najazd szwedzki na Polskę, a zdobywszy ją sobie, zaprowadzić rządy absolutne. Wybuchła o to wojna domowa, a przywódcą rokoszu był Jerzy Lubomirski, który króla sprowadził ze Śląska i utworzył konfederację tyszowiecką; ten sam Jan Kazimierz, zwyciężony w dwóch bitwach, musiał się wyrzec swych zamiarów; a chociaż potem sprawę dla przyzwoitości załagodzono, chociaż Lubomirski przepraszał i nawet z Polski wyjechał - jednakże wkrótce potem króla zmuszono do abdykacji. Stało się to w r. 1668.
Opinia publiczna wskazywała na Sobieskiego jako na następcę na tronie, lecz intrygami zazdrosnych innych rodów magnackich został wybrany chorowity i niedołężny Michał Korybut Wiśniowiecki. Panował krótko (1669-1673) a niesławnie. Z jego winy zabrali nam Turcy znaczną część Podola z Kamieniem Podolskim, w r. 1672. Nie puścił wojska spod Warszawy. A chociaż Sobieski znowu własnym kosztem zebrawszy żołnierzy, odniósł zwycięstwa w czterech bitwach, Kamieńca jednak się nie odzyskało i Podole było przez 27 lat prowincją państwa tureckiego.
W r. 1673 odniósł Sobieski jeszcze jedno zwycięstwo w słynnej bitwie pod Chocimiem. Sama sułtańska zielona chorągiew wpadła w polskie ręce i do czterechset sztandarów i buńczuków. Papież kazał rocznicę tego zwycięstwa obchodzić po wieczyste czasy w całym Kościele katolickim, przepisawszy na dzień 11 listopada osobne z tego powodu modły do kapłańskich brewiarzy. I tak do dziś dnia we wszystkich. kościołach katolickich, ile ich tylko jest na całym świecie, rozbrzmiewa przez usta kapłanów wszystkich narodów świadectwo, że byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa w Europie.
Król Michał zmarł w sam raz w wigilię tego zwycięstwa. Tym razem nie pomogły już żadne intrygi i wdzięczny naród wybrał Sobieskiego królem w r. 1674.