Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego" |
Tak się zbiegły okoliczności, że tego samego roku Ruś obchodziła koronację Daniela, a Polska kanonizację św. Stanisława. Św. Jacek oglądał spełnienie swych życzeń wszechstronnie.
Lata całe zajmowano się już pracami wstępnymi. Trzeba było sporządzić dokładne opisy okoliczności historycznych męczeństwa, zebrać dowody nadzwyczajnej. bogobojności i świątobliwości biskupa, szczegółowe opisy tego wszystkiego, co świadczyć miało o świętości. Zważmy, że mijało już 170 lat od mordu na Skałce w Krakowie! Ileż mozołu musiano włożyć w poszukiwanie świadków tradycji! Najstarszy, choćby dziewięćdziesięcioletni człowiek, mógł z wczesnego ledwie dzieciństwa przypominać sobie, co słyszał od najsędziwszych ludzi, jakich wówczas mógł poznać. Wypadki tego rodzaju są rzadkie. Cenne to świadectwa, ale trzeba je wyszukiwać daleko i szeroko! Należało posprawdzać, co podano w spisanych dotychczas żywotach św. Stanisława (wyłącznie po łacinie), poprawić co trzeba, dodać lub ująć itd. Tego nie można było powierzyć jednemu człowiekowi, tu trzeba było całego grona uczonych badaczy, bo wszystko musiało być przez kilka poważnych osób przepatrzone i poświadczone, jako prawdziwe, iż zachowano całą ostrożność i skrupulatność dociekań. Nie brakło osób, które zajęły się tym chętnie. Główne ognisko tych spraw wstępnych, przygotowawczych, musiało oczywiście być w Krakowie. Kierownictwo spoczywało w ręku bł. Prandoty, biskupa krakowskiego, a najgorliwszymi współpracownikami byli Dominikanie krakowscy. Przez biskupa wyznaczony był na sprawozdawcę (jak dziś powiedzianoby: na referenta) dziekan krakowski, ksiądz magister Gebhard. Tytuł magistra (wyrażany w polszczyźnie często słowem "mistrz") prowadzi do wniosku, że przebywał na studiach za granicą, na uniwersytecie, bo jest to tytuł uniwersytecki. Przedstawicielem zaś zakonu dominikańskiego do prac przedkanonizacyjnych był krakowski podprzeorzy Bogusław. W ciągu kilku lat pozbierano wiadomości od przyjaciół i pomocników, uporządkowano cały materiał, ułożono opisy i wnioski - i teraz należało cały ten zbiór przewieźć do Rzymu.
Skończyła się pierwsza część robót przystępowano do drugiej. Wielki książę i biskup krakowski pokryli koszty podróży trzech posłów, którzy by przedstawili akty i dokumenty kancelariom papieskim. Jechali więc obydwaj główni referenci, ksiądz dziekan i ksiądz podprzeorzy, ale kierownikiem poselstwa był ktoś trzeci, mianowicie mistrz Jakub ze Skarzeszewa. Zapisano o nim we współczesnych źródłach naszych wiadomości, że był to "człowiek maluczki i niepokaźny, ale mimo niskiego rodu obdarzony rzadką nauką, wielkim rozsądkiem i osobliwszą roztropnością w sprawach światowych". Przyjęto ich na papieskim dworze życzliwie i osiągnęli w zupełności cel swych trudów i podróży, bo papież Innocenty IV powołał papieską komisję do zbadania sprawy. To był drugi stopień; tego trzymano się zawsze przy kanonizacjach i obowiązuje ten przepis dotychczas. Rzecz prosta, że Stolica Apostolska musi sprawdzić, co jej przedstawiają. Dowodem wielkiej życzliwości papieża i ogromnym ułatwieniem było, że wszystkich trzech członków tej komisji mianował papież spośród Polaków. Stanowili ją prymas arcybiskup gnieźnieński Pełka, biskup wrocławski Tomasz i opat Jakub (nie wiadomo z którego klasztoru). Gdy z dobranymi przez siebie pomocnikami ukończyli swoje sprawozdanie, pojechało z nim powtórnie do Rzymu poselstwo, z którym wyprawiło się do Rzymu kilku Dominikanów i Franciszkanów.
Zaczynał się stopień trzeci. Chodziło teraz o cudy sprawione za przyczyną biskupa Stanisława Szczepanowskiego. Te specjalnie kazano badać i dawać baczenie, żeby nie ulegać łatwowierności. Istniała już i była wielce rozpowszechniana legenda o św. Stanisławie, ale właśnie tego pilnowano, żeby nie przyjmować niczego z legendy bez dowodu. Komisja ta sama, co poprzednio, tylko rozszerzona, wszczęła szereg formalnych śledztw. Zeznawali ludzie opisujący cudowne uleczenia na grobie świętego, podawali świadków, których trzeba było przesłuchać i protokołować. Spisywano również dawniejsze cudy, o których rozbrzmiewała tradycja. Jak tu sprawdzić, jeżeli współcześnie nikt tego nie zapisał? Trafiono na starca Gedeona (Gedkę), ziemianina, o którym sąsiedzi twierdzili, że ma sto lat. Pamiętał ludzi współczesnych męczeństwu św. biskupa; jego świadectwo wybijało się tedy na pierwsze miejsce. Skoro już wszystko należycie pospisywano, jechało z tym do Rzymu trzecie z rzędu poselstwo, którego uczestników nie umiemy jednak wymienić, bo imion ich zaniechano zapisać.
Zaczynał się stopień czwarty, sam proces kanonizacyjny przed Stolicą Apostolską. Dosłownie i naprawdę proces. Prawo kościelne, kanoniczne ustanawia, jak w każdym zwykłym procesie, oskarżyciela i obrońcę, czyli prokuratora i adwokata; ten stara się wykazać świętość, tamten zaś podnosi ciągle wątpliwości i przeczy, gdzie tylko może. Co tylko nie jest udowodnione, jak na dłoni, temu przeczy. Nazywa go się "advocatus diaboli" - adwokatem szatana, gdyż jego obowiązkiem jest być przeciwnikiem kanonizacji! Nie może być kanonizacji, póki ten rzekomy "rzecznik szatana" nie podda się, póki nie złoży oświadczenia, że nie ma już nic do powiedzenia. Obrońcą, rzecznikiem św. Stanisława był kardynał biskup z Gaety, prokuratorem zaś Reginald, kardynał, biskup z Ostii (obydwa te miasta niedaleko Rzymu). Po pewnym czasie zgodzili się obydwaj. Legenda opowiada, że św. Stanisław objawił się we śnie "adwokatowi szatana" i że zaraz potem ten przestał sprzeciwiać się. Cóż dziwnego, że przyśnił się św. Stanisław komuś, kto przez kilka miesięcy dzień w dzień zmuszony był myśleć o nim z urzędu swego, ale sen nie może stanowić dowodu ni w prawo, ni w lewo i nie pod wpływem snu prokurator ustąpił!
Nastąpił stopień czwarty, przyjęcie przez Ojca św. do wiadomości, że biskup Stanisław Szczepanowski winien być ogłoszony świętym. Stopień piąty i ostatni: uroczystość kanonizacyjna. Z dawien dawna i do dni naszych odbywa się to w sposób najuroczystszy.
Papież Innocenty IV bawił w podróży po północnych Włoszech, należało tedy czekać, aż powróci do Rzymu. Znowu doznało poselstwo polskie łaski papieskiej, żeby nie musieli dłużej czekać, zezwolił Ojciec św. na uroczyste ogłoszenie kanonizacji na swym podróżnym szlaku. Nie pomniejszyła się przez to cześć św. Stanisława, bo papież wyznaczył na miejsce uroczystości kościół główny franciszkański w Asyżu, kościół samego św. Franciszka. Tam tedy w dzień Narodzenia N.M.P. r. 1253 przybył sam papież, szereg kardynałów, okoliczni biskupi, cały dwór papieski, wszyscy Franciszkanie i inny kler zakonny z północnych prowincji włoskich, tudzież przedstawiciele stanu rycerskiego i mieszczańskiego, delegacje miast bliższych, kupców i rękodzielników, szkoły i ludność cała z Asyżu i okolicy. Tłumy zapełniły olbrzymi ten kościół, a na miejscu honorowym naprzeciw papieża, zasiedli polscy posłowie. Po uroczystym nabożeństwie, po kazaniach, po przemowach, Ojciec św. wręczył Polakom bullę kanonizacyjną. Pielgrzymując do grobu nowego świętego udzielała Stolica Apostolska odpustu rok i 40 dni, a pamiątkę jego kazano obchodzić w Kościele dnia 8 maja.
Z bullą papieską wracali posłowie do Krakowa. Nie sami przybywali, lecz w towarzystwie legata papieskiego, opata Opizona z Meranu (w Tyrolu w Alpach). Oczywiście wyprzedziła ich wieść, tym razem tak radosna! Łatwo pojąć, jakie uroczystości przygotowywali w Krakowie Bolesław Wstydliwy, matka jego bł. Grzymisława, żona bł. Kinga i bł. biskup Prandota, całe duchowieństwo świeckie i zakonne, z Dominikanami na czele! Zjechało się do Krakowa pięciu książąt piastowskich, wszyscy biskupi, opaci i przeorowie z całej Polski, wielmoże i prostaczkowie, wszystkie stany i zawody. Kto tylko mógł, jechał do Krakowa na dzień 8 maja 1254 r. Przyjezdnych było tylu, iż miasto nie mogło im zapewnić noclegów i obozowali po polach za murami miejskimi. Pod okiem legata papieskiego dokonano odkrycia dotychczasowego grobowca, w południowej stronie katedry wawelskiej, sprawionego niegdyś przez biskupa Lamberta. Biskupi sami obmyli święte szczątki winem, następnie podniesiono je i pokazano przelicznemu zgromadzeniu. Odczytano łacińską bullę Innocentego IV i przełożono ją dla świeckich na polski. Słuchano tego na kolanach w milczeniu, a największym wzruszeniu. Rozpoczęły się modły i setki mszy św. odprawiono na całym wzgórzu wawelskim przy ołtarzach polowych, a kilkudziesięciu członków Zakonu Kaznodziejskiego (dominikańskiego) wystąpiło z kazaniami. Ludu fale zmieniały się, ci, którzy już wysłuchali nabożeństw, ustępowali miejsca nowym gromadom, oczekującym pod Wawelem swej kolei. Katedra sama ledwie mogła pomieścić książąt z orszakami i dostojników kościelnych.
Wielki to był dzień dla Piastów. Zabójcą św. Stanisława był król, głowa dynastii, zhańbił dom piastowski zgładzeniem sługi Bożego. Nie bez słuszności zwracano uwagę, jako od tego czasu nie mieli Piastowie między sobą króla, że korona była im od owego dnia odjęta. Prawdą to było, a któż śmiałby zaprzeczyć, czy nie było w tym palca Bożego? że to nie kara i przestroga z woli Najwyższego? Lecz Piastowie sami uznali, że Bolesław Śmiały zawinił, że dopuścił się zbrodni. A teraz oto przedstawiciele dynastii zebrali się kornie koło grobu męczennika i wzywają go w modlitwie, jako patrona Polski, a więc społeczeństwa i państwa, ludu i dynastii. Modlą się, żeby przebłagać Boga za grzech swego przodka i samą obecnością swoją dają zadośćuczynienie Kościołowi.
Znakiem uległego uznania świętego patrona narodu polskiego była wielka procesja, krocząca od stóp Wawelu wzdłuż Wisły na Skałkę. Weszła potem w zwyczaj i urządzana była przez każdego króla nazajutrz po koronacji. Owego dnia 8 maja 1254 r. kroczyli za długimi szeregami duchowieństwa legat papieski i biskupi polscy: arcybiskup Pełka, biskup wrocławski Tomasz, kujawski (włocławski) Wolmir, płocki Andrzej i gospodarz miejsca bł. Prandota krakowski, tudzież dwóch biskupów misyjnych: litewski bł. Wit i ruski Gerhard, drugi z kolei biskup misyjny Rusi, który z Rzymu przywiózł sobie infułę biskupią. Obok nich poważna delegacja od króla czeskiego Otokara II, po czym szli w procesji Piastowie: Wielki książę Bolesław Wstydliwy, Przemysław I książę Poznański, brat jego Bolesław Kaliski, Kazimierz Kujawski, Ziemowit Mazowiecki i ze Śląska Władysław Opolski. Towarzyszyły im księżne małżonki i dzieci, chłopcy "księżycowie" i księżniczki córki. Nie zna zaś historia drugiej takiej procesji, w której uczestniczyłoby tylu świętych Pańskich. Rozwinął się tam cały wieniec świętości ówczesnej Polski. Czyż wątpić, że zjechał na tę uroczystość ten, który sam od dawna ją przysposabiał, św. Jacek i towarzysz jego św. Sadok? Szli skromnie w szeregach swej braci dominikańskiej, nie wyróżniając się od nikogo (św. Sadok pozostał już w Polsce). Trzecim był bł. Wit, na Litwę naznaczony, a czwartym bł. Prandota. Dodajmy pięć świętych niewiast: matkę wielkiego księcia Grzymisławę, dziewiczą jego małżonkę Kingę i siostrę rodzoną Salomeę. Nadto dwie święte zakonnice Norbertanki z klasztoru na Zwierzyńcu: znana nam bł. Bronisława Odrowążówna i towarzyszka jej, bł. Judyta Krakowianka, która również słynęła ze świątobliwości. Dziewięciu świętych brało tedy udział w tej procesji, prawdziwej procesji świętych.
Istniał zawsze i dotychczas istnieje zwyczaj, że relikwie nowo kanonizowanych bywają dzielone, że się obdarza nimi kościoły, którym chce się wyświadczyć dobrodziejstwo. Dzieli się kości świętych na części, cząstki i cząsteczki. Wszakże na każdym ołtarzu znajduje się jakaś relikwia: po większej części są to bardzo drobne kawałeczki kości jakiegoś świętego, często zgoła nawet nieznanego w tym kraju, gdzie się na jego szczątce szczątków odprawia nabożeństwo. Obiegały one w ciągu wieków świat katolicki skutkiem podróży, zwłaszcza zakonników, gdy z klasztoru macierzystego szli w świat daleki zakładać filie, musieli brać z sobą relikwie, bo inaczej nie mogliby nigdzie ustawić ołtarza.
Obdzielono też częściami i cząstkami kości św. Stanisława najważniejsze kościoły w Polsce, katedralne, kolegialne, zakonne, wymieszając dary tak obficie iż w katedrze krakowskiej pozostała tylko głowa i ramiona. Znaczny dar otrzymał także król czeski Otokar II, któremu posłano do Pragi część ręki. Było to dowodem stosunków w tym czasie bliższych i serdecznych z dworem krakowskim.
Otokar uważał zapewne dar tak bezcenny za najlepszą wróżbę dla przedsięwzięć, jakie właśnie zaprzątały jego głowę. Potężny, władający od gór Sudeckich po Alpy styryjskie, niebawem miał przyłączyć nadto Karyntię; monarcha, któremu spełniały się wszelkie życzenia, chciał okazać wdzięczność Opatrzności. Zamyślał dokonać jakiegoś dzieła zbożnego a wielkiego - postanowił urządzić wielką wyprawę krzyżową na pogańskich Prusaków, żeby dopomóc "Zakonowi". Tego samego jeszcze r. 1254 zebrał znaczne wojsko. Szczęście towarzyszyło mu i na tej wyprawie, bo dotarł zwycięsko aż do wschodnich granic pruskiego kraju, blisko Litwy, i tam założył Krzyżakom swoim kosztem warowny gród, który oni nazwali na jego cześć "królewską górą" (po niemiecku Koenigsberg, po polsku Królewiec). Wokół warowni powstało wkrótce znaczne miasto, które stało się w przyszłości stolicą państwa niemiecko-pruskiego. Jeszcze raz potem wyprawił się Otokar w tamte strony i znowu z wielką korzyścią dla Zakonu, a zatem... z wielką szkodą dla Polski.
Tak to często skutki naszych czynów bywają nieprzewidziane, nawet przeciwne naszej pierwotnej intencji. Tego nie mógł przewidywać ów król czeski, że pomaga kuć młot na Polskę, który w dalszych pokoleniach uderzy także w Czechy. Dumny był i szczęśliwy, że przysługuje się chrześcijaństwu, że część swojej potęgi oddaje na usługi wiary św. i Kościoła. Jakże się mylił! A co ciekawsze, że monarchę tego po długich latach nadzwyczajnego powodzenia czekała w końcu nagła klęska, również nadzwyczajna...
Od Zakonu nie przysłano nikogo na uroczystości kanonizacyjne, ani jednego nawet delegata. Jak zaś Krzyżacy pojmowali swój stosunek do spraw religijnych, a zwłaszcza do misji wśród pogan, niechaj zaświadczy przykład wzięty z historii tych właśnie lat 1254-1255. Biskupi polscy wystarali się niedawno o ufundowanie osobnego biskupstwa misyjnego w Łukowie, jako podstawy dla misji litewskich i ruskich. Książęta przygotowywali zaś równocześnie wyprawę na pogan wschodnich, graniczących z Polską, na dzikich prawdziwie Jadźwingów, koczujących pomiędzy Polską a Litwą. Kierować miał sprawą Bolesław Wstydliwy przy pomocy swego synowca Kazimierza Łęczyckiego. Przewidywali, że gdyby zdobyli na poganach jakąś krainę, zaraz Krzyżacy zgłoszą do niej swe roszczenia. Z góry wystarali się więc u papieża Innocentego IV, żeby spodziewane zdobycze nadał im i przyznał jako lenno Stolicy Apostolskiej. Otóż Zakon zaraz przeciwko temu apelował! Pomimo to otrzymał książę łęczycki w Rzymie nadanie Polesia, nie nawróconego jeszcze i pustego, tudzież krainy zwanej Golędzią. Były to ziemie bardzo odległe od Krzyżaków, wchodzące raczej w zakres polityki Daniela Halickiego. A skoro Daniel przyjął unię i otrzymał od papieża koronę, książęta piastowscy nie zamierzali wchodzić mu w drogę i od wojennych swoich zamiarów całkiem odstąpili. Pomimo to Krzyżacy nie spoczęli, aż Kazimierz Łęczycki zrzekł się w r. 1255 na ich rzecz praw nadanych sobie przez Stolicę Apostolską. Do tego stopnia baczyli, żeby do pogan nikt nie miał nawet pozornych praw. Kto tylko myślał o misjach wśród pogaństwa północno-wschodniej Europy stawał się wrogiem Zakonu, bo im... psuł interes! Intrygowali też przeciwko założeniu biskupstwa łukowskiego i kopali dołki dopóty, dopóki postawili na swoim, i biskupstwo to pozostało (jak się mówi) na papierze.
Nie koniec na tym! Intrygowali przeciw pierwszemu biskupowi Litwy, bł. Witowi. Zasypywali Stolicę Apostolską i dwory monarsze zachodniej Europy pismami z zażaleniami, że tylko oni pogan nawracają, oni bronią chrześcijan przed poganami, a zatem należy się im zwierzchność nad nawróconymi i tym samym hierarchię kościelną oni tylko winni tam zaprowadzać, że biskup litewski powinien być mianowany spośród nielicznych kapłanów ich Zakonu. I znów nie spoczęli, aż postawili na swoim! Bł. Wit zrezygnował ze swego biskupstwa w r. 1255, a biskupem litewskim został następnie mianowany kapłan krzyżacki, imieniem Krystyn.
Widząc jasno, że krzyżacki Zakon nie jest pomocą w stosunkach z ościennymi poganami, lecz przeszkodą i że chce pogaństwo utrzymać, bo ciągnie z tego zyski, proponował bł. biskup Prandota, żeby sprowadzić francuskich Templariuszy i osadzić ich od strony Jadźwingów. Ale było już za późno.
Posiadali Krzyżacy wielkie wpływy w całej ówczesnej Europie i w samym Rzymie, bo pomagano im, sądząc, że popiera się wielkie dzieło misyjne. Im zaś chodziło tylko o cele świeckie, o bogactwa i o zaopatrzenie młodszych synów niemieckich wielmożów.
Tymczasem rozwijał się nasz polski wieniec świętości. Od r. 1255 uporządkowane były sprawy majątkowe klasztoru Klarysek w Zawichoście, wyposażony już był zdaniem bł. Salomei należycie. Żadna z zakonnic nie mogła wprawdzie posiadać majątku osobistego, a wszystkie żyły ubożuchno, ale nawet ubogie utrzymanie kosztuje, a przy tym trzeba mieć środki na zachowanie całości i porządku budynku klasztornego, kościoła, a choćby tylko kaplicy; i kościół zaopatrzyć w sprzęt kościelny i mieć na utrzymanie kapłana, który byłby zarazem spowiednikiem zakonnic. Tak więc minęło lat dziesięć nim bł. Salomea osądziła, że może się już wyrzec majątku i w r. 1255 stała się zakonnicą. Stanowiska ksieni nigdy nie przyjmowała. Przebyła w klasztorze 26 lat.
Tegoż roku klasztor zwierzyniecki poniósł wielką stratę, gdyż zmarła tam owa towarzyszka bł. Bronisławy, bł. Judyta, o której niestety nic więcej nie wiemy, jak tylko to, że była rodowitą Krakowianką i że ją czczono jako świętą. Mamy też wiadomość, że była "wsławiona cudami". Cześć jej trwała jeszcze w połowie wieku XVII, lecz potem urwała się tradycja.
W roku następnym przybywał natomiast do wieńca świętości nowy liść. Jeden z najdzielniejszych Piastów, rodzony brat Przemysława Poznańskiego, książę kaliski Bolesław Pobożny, poślubił siostrę przyrodnią wielkiej księżnej Kingi, Jolantę (Helenę), córkę Bieli IV, króla węgierskiego. Jak zwykle wtenczas, panna młoda była jeszcze bardzo młoda, licząc zaledwie 12 lat. Ślub odbył się w Krakowie w r. 1256. Św. Kinga zatrzymała zbyt młodą pannę młodą po ślubie przy sobie, na swym dworze, jeszcze przez dwa lata i dopiero potem odesłała ją mężowi do Kalisza. Jolanta miała potem powiększyć grono polskich świętych patronek.
W tym samym czasie przybywał drugi z kolei klasztor Klarysek w Polsce, mianowicie wrocławski, fundowany w r. 1257 przez wdowę po Henryku Pobożnym, Annę. Jak wiemy, była to królewna czeska; z Pragi też Klaryski sprowadziła. Znamienne jest, że stroniła od Trzebnicy, choć miała tam świekrę i szwagierkę. Zamieszkawszy u swoich Klarysek, żyła tam do r. 1265, a zmarła w chwale świętości.
Niestety, również w r. 1257 miał ubyć główny działacz tego pokolenia. Św. Jacek dokończył żywota, tak zbożnego i tak pożytecznego. Umarł w glorii świętości, modląc się do niego i wypraszano nawet cudy, a jednak minęło 346 lat, nim został ogłoszonym świętym.
A w następnym roku 1258 skończyły się świątobliwe dni bł. Grzymisławy. Pochowano ją we franciszkańskim kościele w Krakowie.
Na wawelskim zamku pozostawała sama już bł. Kinga, dziewicza małżonka dziewiczego męża, oboje oddani duchownemu kierownictwu bł. biskupa Prandoty. A w najbliższym sąsiedztwie Wawelu, na Zwierzyńcu, odeszła z tego świata w dwa lata po swym stryjecznym bracie św. Jacku, bł. Bronisława, ta, która przed Tatarami schroniła się na "Panieńskie skały" pod Krakowem. Pochowana jest w kościele swego klasztoru, beatyfikowana dopiero w roku 1839 przez papieża Grzegorza VI. Przeniosła się do lepszego świata, jakby unikając powtórnej ucieczki przed tatarskimi zagonami, tuż przed drugim ich najazdem. Miał nastąpić w roku jej zgonu, 1259.
Zwolnił Pan Bóg bł. Bronisławę od udręczeń powtórnego najazdu mongolskiego, a św. Jacka od katuszy najcięższej, żeby nie musiał patrzeć na rozbicie własnego dzieła. Najazd bowiem straszliwy, jeszcze gorszy niż w r. 1241, wywracał znowu wszystkie stosunki.