Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -



VI

ŚWIADECTWA DANE NA ŻYCZENIE PANA


CHCĘ, ABYŚCIE DOWIEDZIELI SIĘ Z UST BRACI WASZYCH...


15 IX 1987 r.

– Chcę, aby ludzie dowiedzieli się o moim świecie więcej, gdyż wyobrażenia wasze są oparte na przekazach kulturowych z czasów dawnych, a zwłaszcza z okresu średniowiecza, kiedy zmieszały się z wierzeniami ludów prymitywnych i pozostały w tradycji wciąż widziane poprzez różnorakie mity, wyobrażenia, a nawet bajki.

Teraz, kiedy zagrożenie wasze wzrasta, a lęk przeniknie wszystkie klasy, narody i ludzi różnych wierzeń, a także ludzi w nic nie wierzących, odrzucających istnienie świata duchowego (a więc ciągłości waszego życia), a co ważniejsze dla nich samych – istnienie mojej sprawiedliwości – potrzeba, aby świadectwa waszych braci były znane.

To, co mówi wam Jerzy, mówi z mojego życzenia. Dlatego też wysłuchaj również tego, co powie ci Jasia (kuzynka).Marynię sam ci przyprowadzę, gdyż jest pokorna i nie śmie mówić o sobie, a Ja chcę, aby ludzie na ziemi poznali, jaką jest miłość moja do wiernych powołaniu i jak witam te ciche, skromne i wierne Mi dzieci moje.

Słuszne jest, ażeby relacje objęły też tych, którzy umierają obecnie, gdyż w czasach wojny, czasach rozpasania duchów ciemności, Ja sam przesłaniam sprawiedliwość płaszczem przebaczenia, a współczucie stępia miecz sądu. Życzę sobie, aby i to, co mówię ci teraz, zostało włączone, bo wszystkie relacje z mojego świata – świata szczęścia i świata ekspiacji, nauki człowieczeństwa dla niedojrzałych i tęsknoty dla oczyszczających się (czyśćca) – są moim darem dla was na czas grozy i żałoby.

Tym sposobem przychodzę wam z pomocą, by was przygotować i zapoznać ze sobą przez usta tych, którzy już poznali Mnie, a proszą o pomoc wam wszystkim, żyjącym na ziemi w grzechu i nieświadomości. Chcę, abyście zrozumieli, że kocham was od chwili waszego zaistnienia i nie przestaję kochać nigdy; że życie wasze tu, na ziemi jest terenem nieustannej walki i wyborów, które powoli krystalizują się i po śmierci ciała ustawią w stałości wedle prawdziwej woli waszego serca.

Jeżeli wybierzecie nienawiść do Mnie i bliźnich waszych, sami uciekać będziecie od światła, od prawdy, od potęgi miłości mojej – bo znieść Jej nie możecie, kiedy przesyca was nienawiść. Sami się osądzacie i sami wybieracie wieczność beze Mnie: straszliwą otchłań bezlitosności, w całym jej okrucieństwie i wieczystej agonii ducha.

Ja nie zabijam istnień tych, których powołałem do bytu, lecz że powołała je Miłość w pragnieniu uszczęśliwienia miłością, odrzucenie jej powoduje wieczystą udrękę, głód i powolne konanie z braku mojej obecności.

Pragnę oszczędzić wam piekła. Chcę, żebyście poznali, jak łatwo Mnie przebłagać, uprosić, jak prosta jest droga do Mnie. Chcę też, abyście dowiedzieli się z ust braci waszych, jaką jest nieustanna pomoc, której wam udzielam, jaką jest moja ojcowska miłość do tych, którzy z samego zaistnienia swego powołani są do miłości wzajemnej, do szczęścia w domu moim.

JERZY

1016 IX 1987 r. Podczas wspólnej modlitwy z moją znajomą, żoną Jerzego, zmarłego przed kilkoma laty, Pan powiedział:

– Teraz chcę, by mógł zwrócić się do żony syn mój, Jerzy, który jest już ze Mną, a bardzo pragnie rozmowy. Obiecałem mu ją wiedząc, że chętnie jego słowa przekażesz; Ja zaś życzę sobie tego. Widzisz, Jerzy miał bardzo ciężką drogę przez życie (kaleka, niewidomy), dlatego Ja nie mogłem być względem niego surowy (był członkiem partii).

10–16 IX 1987 r. Mówi Jerzy

– My wszystko o was – o tych, których kochamy – wiemy i słyszymy wasze myśli, kiedy o nas myślicie. Żona moja jest nadal dla mnie żoną, osobą najbliższą, jedyną, która mnie naprawdę rozumiała. Proszę powiedzieć jej, że nigdy nie zapomnę jej dobroci i starań, a tu zrozumiałem, że tylko dzięki jej poświęceniu stałem się kimś. Wiem teraz, że dzięki temu, że życie swoje oddała mnie, bo dzieciom mniej była potrzebna niż mnie, i to nie tylko „fizycznie”, lecz przede wszystkim jako człowiek kochający mnie i naprawdę rozumiejący, a także – wiele wybaczający, a przez to nie „deprymujący”, a przeciwnie – zachęcający do dalszych wysiłków. Proszę powiedzieć, że nie tylko jestem obecny, ale mogę jej pomagać z woli Pana naszego, który kochał mnie tak, że dał mi – w zaufaniu – zadanie życia tak ciężkie. Jednak bez niej nie podołałbym mu.

Jeżeli pani się zgadza i sama mi to proponuje, to „napiszę” wprost do żony. O mojej śmierci opowiem, ale może następnym razem. I ja tego pragnę, aby ludziom ukazać, jak nieskończenie miłosiernym i łagodnym dla nas jest Bóg, Ojciec nasz i Zbawca, ten, który nas miłuje.

Żono moja ukochana. Czy wiesz, że ja zawsze jestem przy tobie? Że znane mi są wszelkie twoje troski, zmartwienia i radości? To samo jest z dziećmi, ale im nie jestem tak potrzebny. Ty jesteś tą, która pomagała mi w pierwszym okresie (po śmierci ciała), kiedy z własnej winy czułem się zagubiony i straszliwie onieśmielony dobrocią i przebaczeniem naszego Pana.

On był przy mnie w czasie mojego przejścia, bo trudno nazwać śmiercią przejście do życia nieporównywalnie wspanialszego i nie ma też możliwości zauważenia momentu śmierci, kiedy On jest obecny i mówi do nas, bo Jezus jest prawie zawsze przy dzieciach z Jego Kościoła włączonych weń przez chrzest. Obszernie wam to opowiem, bo swojego przejścia – tu – nie zapomina się. (Jerzy, który zmarł na wylew, w ostatnich dniach był mało przytomny).

Teraz chcę ci tylko przekazać, że nie czułem ani bólu, ani niepokoju, a świadomość śmierci przestała w ogóle coś znaczyć: skoro był Bóg, byłem ja i On obiecał mi, że mnie do siebie weźmie (przygarnie na wieczność), kiedy się przygotuję.

Teraz chcę ci powiedzieć, że biorę udział w twoim życiu duchowym. Prosiłem o to bardzo, a Pan nie stawiał przeszkód, przeciwnie – uważał, że ty nadal możesz mi pomóc najwięcej przez wprowadzenie mnie w głąb życia, jakim dusza żyje z Panem, i uczestniczę w nim stale, ale teraz, kiedy jestem już z Panem w Jego domu, mój udział jest inny. Nie tyle korzystam, ile wspomagam twoją modlitwę. Dlatego tak wiele chcesz prosić za innych. Bo my tu prosimy nieustannie, wiedząc ilu ludzi zginie i w jak okropny sposób. Ja – widzisz –jestem szczególnie „uczulony” na wypadki i cierpienia, gdyż sam ich doświadczyłem.

Jeżeli mógłbym prosić o coś, to o to, abyś jak najwięcej myślała o wstawianiu się za tych zagrożonych śmiercią wieczną. Mówisz, że oddajesz ich Maryi. Tak, ale zanurzonych we Krwi Jezusa, którą On za nas przelewał.

– Jakie modlitwy mamy mówić? (żona)

– Te modlitwy, które polecał sam Pan lub Maryja, są wam potrzebne, ale tylko wtedy są skuteczne, kiedy są mówione świadomie, nie mechanicznie, natomiast wy możecie się modlić bez przerwy własnymi słowami, interweniując u Pana momentalnie w chwili zauważenia potrzeby. Dam wam przykład. Jeżeli jedziesz samochodem i widzisz przechodzącego ułomnego starego człowieka, proś natychmiast, aby Pan ulżył mu przez wzgląd na swoje miłosierdzie.

Ojciec twój jest z nami. Chcę ci powiedzieć, że cała moja zmarła rodzina jest tutaj. Niedawno przybył mój ojciec, który został zbawiony dzięki matce, dzięki jej trudom i cierpieniom, które były ekspiacją za niego.

12 IX 1987 r. Tego dnia rano opowiadałam żonie Jerzego o chorobie i śmierci na raka mojej kuzynki, Jasi, oraz o znajomej zakonnicy skrytce, Maryni (wspomnianej w rozdziale IV), która odwiedzała ciężko chore w Instytucie Onkologii nie z nakazu, a z wyboru serca. Widziałam kobiety rozpromieniające sie na widok Maryni wchodzącej na sale. Marynia zmarła niedawno przedwcześnie na wylew. Później zapytałam Jerzego, czy możemy mówić.

– Dobrze, zaraz będziemy rozmawiali. Ale tu jest kuzynka pani, Janina N. Ona chce pani podziękować za pamięć i mówi, że dużo jej pani pomogła i że ona była obecna w czasie Mszy świętej, którą pani za nią ofiarowała. Prosi o pomoc dla swojej zmarłej matki. I jeśliby pani zechciała, to bardzo chciałaby pani zdać relację ze swojej śmierci, bo wie, że pani teraz takie relacje zbiera dla potrzeb ludzi, aby ich przygotować i ostrzec. Sądzi, że może jej świadectwo też kogoś ostrzeże lub przekona.

– Dobrze.

– Janina dziękuje i postara się przygotować. Przekazuje, że pamięta o pani i będzie się starała pomóc, jak potrafi. Mówi też, że jej pomaga – z nieba – Marynia, bo pamięta o wszystkich, którym służyła w życiu na ziemi. A jeśli się pani zgodzi, to i Marynia opowie o swoim „przejściu”. Pani Janina bardzo panią zachęca, bo Marynia weszła wprost do domu Pana. One obie słyszały to, co pani rano o nich mówiła żonie.

A teraz wracam do odpowiedzi (na pytania żony).


I tutaj możemy sobie pomagać

– Co dzieje się z naszymi przyjaciółmi i jak im pomóc? – pyta żona o Leszka O. i Tadeusza Z., zmarłych w 1980 i 1981 r.

– Oczywiście, że ich znam. I tutaj możemy sobie pomagać. Oni obaj starają się bardzo, żeby jak najszybciej oczyścić się i móc wejść do domu Bożego. Są nieskończenie wdzięczni za to, że Bóg był względem nich tak wyrozumiały i łagodny, gdyż obraz każdego człowieka zanurzonego w świecie jest dla niego samego po przyjściu tu – wstrząsem. Dobre mniemanie o sobie zupełnie nas zaślepia i prawie nikt na ziemi nie ustawia się – żyjąc – „frontem” do nieba. Śmierć przestawia nas momentalnie i najczęściej nasza własna hierarchia wartości nas oskarża.

Czyściec nie jest więzieniem z izolatkami; jest dla każdego człowieka – inny. Jednak nie ma w nim szkodzenia sobie wzajemnie, a przeciwnie, staramy się sobie pomagać, a nasi przyjaciele i bliscy z nieba nie tylko proszą za nami, ale wspomagają nas z woli Pana – jeśli taka pomoc będzie zrozumiana i przyjęta. Bo są „rejony” czy stany samotnego cierpienia, i to straszliwego. Ale światłem czyśćca jest nadzieja.

Świadomość, że jesteśmy kochani i Pan nasz oczekuje nas z miłością i utęsknieniem – czy rozumiecie? – nas niedbałych, obojętnych, niewdzięcznych, lekceważących Jego dary, łaski i Jego samego, tępych, zarozumiałych, odrzucających Jego plany, niszczących Jego zamierzenia, mające na celu dobro nas samych przecież! Tych głupich ludzi, marnujących bezmyślnie życie zamiast służyć Mu do utraty tchu, Bóg, czystość nieskończona, nieograniczona moc i majestat – On każdego z nas wygląda z niecierpliwością, jak ojciec syna marnotrawnego, aby objąć go swoją nieskończoną miłością natychmiast i na wieczność, gdy tylko jesteśmy zdolni znieść szczęście Jego królestwa.

Oni obaj byli ze mną. Teraz ja ich oczekuję. Zapraszaj ich na każdą twoją Mszę i dziel się z nimi każdą Komunią świętą. Pan tego ci nie zabroni. Boga cieszy miłosierdzie człowieka. Włączaj ich w swoje codzienne modlitwy. Po prostu zapraszaj do uczestnictwa w nich.

Wtedy, gdy wy prosicie za świat i w poszczególnych intencjach, czyściec też prosi, bo my was kochamy – tym bardziej, im bardziej czujemy się wam wdzięczni za wstawiennictwo – ale też tym bardziej prosimy i pomagamy, im bardziej zawiniliśmy lub w jakikolwiek sposób opóźniliśmy zbliżenie do Boga każdego z was.

Żeby wejść w dom Boga, trzeba obmyć się z win wobec jakiegokolwiek człowieka, a także ujrzeć, zrozumieć i przebłagać Pana za zło nieświadome, ale szkodzące innym. Na przykład, jeśli przez naszą obojętność lub zlekceważenie potrzeby inny człowiek poniesie duchową stratę – powiedzmy, zwątpi w dobroć, odejdzie od modlitwy, odrzuci obowiązki itd. – ileż czekać trzeba na przebaczenie tych, wobec których zawiniliśmy, jeśli oni wskutek tego ulegli pokusom, zahamowali swój rozwój duchowy lub w ogóle upadli z braku współczucia i pomocy. Wtedy i nam samym trudno – tu – otrzymać wspomożenie.

Oni obaj pamiętają o tobie i proszą za ciebie. Teraz, ponieważ słyszą, że o nich pytasz, zapewniają o swojej stałej życzliwości i pamięci. Wiesz, że wy możecie więcej im pomóc niż my – z domu Pana? A to dlatego, że Pan inaczej ocenia wasze prośby, ofiary i wstawiennictwo – jako ostatni grosz wdowy, dany z niedostatku waszego. Oni cię nie poproszą, ale ja proszę cię bardzo, pomagaj im, to niedługo będą mogli być z nami.

Wiesz, jak oni czekają? Nie, nikt z was tego wyobrazić sobie nie może. Głód Boga – tu –jest jak umieranie bez wody. Pragnienie bycia z Tym, który nas do życia powołał, do którego wracamy stęsknieni, to największe cierpienie „pod bramą” Królestwa – bramą naszego prawdziwego domu.

Przechodzę do sprawy ważniejszej, gdyż mogącej pomóc ludziom w zobaczeniu miłosierdzia Bożego względem człowieka.

Ja tu jestem tylko przykładem, ale może ze względu na moje inwalidztwo (brak nogi i utrata wzroku po wybuchu pocisku, zaraz po wojnie) zdołam przekazać, jakim jest Pan nasz dla tych, którzy są „pokrzywdzeni przez los”, czyli idą przez życie drogą prowadzącą poprzez cierpienia, ciężki trud i znoszenie swego kalectwa (drogą wybraną przez Boga jako taką, która zaprowadzi ich najdalej w rozwoju duchowym i przez którą najwięcej dla siebie zdobędą – na wieczne, prawdziwe życie). Czy mówię dość jasno?

Po śmierci bardzo szybko rozumie się, że nasze cechy czy wady przy bardziej sprzyjających warunkach mogłyby nas sprowadzić na manowce tak dalece, że moglibyśmy stracić życie wieczne.

Ale może zacznę od początku, od naszych narodzin w świecie Bożym. Mówię to dla odróżnienia od świata wolności woli ludzkiej, naszego ziemskiego świata, który przepełniony jest nieszczęściem, gwałtem, nienawiścią i smutkiem. Stąd oglądamy was z największym współczuciem i dziwimy się, jak mogliśmy w nim żyć, a co gorsza – jakże często współpracować z szatanami; bo duchów zła i nienawiści jest nieprzeliczona ilość, a wskutek naszej pewności siebie – homo sapiens! – i ignorancji, działają prawie nie niepokojone. Nie wiem, czy istnieje człowiek, który by im kiedykolwiek i w czymkolwiek nie służył, a my, przeciętni człowieczkowie, służymy im sobą często i ochoczo choć nieświadomie (na ogół).

Bóg o tym wie, rozumie i usprawiedliwia naszą rzeczywistą, duchową ślepotę. Ale tu spojrzenie na swoje życie jest jasne i zgroza ogarnia, kiedy się widzi setki tysięcy zmarnowanych okazji uczynienia dobra – od czego daliśmy się pokornie odwieść – i tyleż samo odrzuconych szans, wzgardzonych propozycji, zlekceważonych łask, z których każda była pomocą Boga, Jego ojcowską zachętą do przyjaźni, do zbliżenia, do zaufania Jego mocy, która tylko oczekiwała na nasze zezwolenie, aby nas wziąć na ręce, osłonić, obsypać darami, czekającymi na nasze „chcę”.

A najczęściej nie chcieliśmy o tej pomocy słyszeć, nie wierzyliśmy w nią, bo nie wierzyliśmy Jego miłości do nas lub, co gorsza, nic nas Ona nie obchodziła. Najstraszniejszy jest obraz zmarnowania swojego zadania życiowego, które Pan nasz w troskliwej miłości wybrał specjalnie dla nas jako najlżejszą, najprostszą drogę do Jego Serca i tę, na której wysławimy Go najpiękniej i nie wejdziemy do Jego domu z pustymi rękoma.

Przecież Pan, Ojciec najdobrotliwszy robi to dla nas, dla szczęścia każdego z nas! – dlatego, byśmy mogli być dumni w wieczności, że choć odrobinę przyczyniliśmy się do wzrostu dobra na ziemi, do wzrostu chwały Bożej, którą kiedyś głosić będzie cała ziemia.

I to będzie przyjście królestwa Bożego!


Świadectwo


Miałem dać świadectwo osobiste.

Śmierć jest najważniejszym momentem życia. Może to brzmi dziwnie, ale dla nas jest narodzinami do życia w wieczności, w które wchodzimy w pełni naszej – różnej dla każdego – możliwości rozumienia. Powinna to być – w zamierzeniu Boga – dojrzałość duchowa, ale jakże rzadko to się zdarza.

Jedno jest pewne: każdy, kto umiera, wie, że to jest śmierć, chociażby był dla oczu ludzkich nieprzytomny. Natomiast zdarza się, że ludzie niezmiernie do życia przywiązani i kurczowo trzymający się życia ze względu na lęk przed utratą – według ich pojęć – wszystkiego, nie chcą uwierzyć, tłumacząc sobie, że to jest sen, majaczenie gorączkowe czy złudzenie. Bóg nikogo nie zmusza do pozbycia się złudzeń, jeśli tak kurczowo jest się do nich przywartym.

I w czyśćcu istnieje czas, ale w innym znaczeniu; można go nazwać w przybliżeniu – czasem psychologicznym. Tak jest, że każdy ma dość „czasu”, aby będąc „w drzwiach” postanowić o sobie, bo myśl jest poza czasem i jeśli Pan nasz, Jezus Chrystus (nasz Zbawca, Odkupiciel, a zatem Ten, który nabył – swoją ofiarną śmiercią – prawo do nas), jeśli Pan uznaje, że potrzeba komuś z nas czasu na decyzję, daje go nam tyle, ile jest niezbędne. Przecież Jemu chodzi o nasze (!) szczęście. On jest przy każdym, który Go wzywa, chociażby był Żydem, mahometaninem czy ateistą, a za tych, których przez chrzest przyjął do swego Kościoła, jest odpowiedzialny, bo tak postanowił. On jest Prawodawcą – sam.

Kiedy zrozumiałem, że umieram, a może, że umarłem – zobaczyłem Jezusa, Pana naszego. Zrozumcie! Ja, niewidomy, zobaczyłem Pana wyciągającego do mnie ręce, uśmiechającego się cudownym uśmiechem, wzruszonego i szczęśliwego na mój widok! Usłyszałem: „Mroki przeminęły na zawsze. Mój synu, oczekiwałem cię z tęsknotą. A ty, czy chcesz być ze Mną?”

Czy chcę? Pan nasz, Jezus Chrystus jest samym światłem! Samą miłością! Zachwytem! Olśnieniem!... Brak tu słów. Czy chcę? On na mnie czekał! Na mnie! On – sama czystość! Słońce wieczności! Matka i ojciec! brat i przyjaciel! – WSZYSTKO!

To się czuje, nie rozumie, a wie z całą pewnością, że to jest Ten, który był naszym celem, spełnieniem naszych marzeń, końcem poszukiwań i trudów, zaspokojeniem tęsknoty, odpoczynkiem, ochłodą, uciszeniem łez i najgłębszym pokojem spragnionego serca.

A ja...? I tu widzi się nagle siebie takiego, jakim się jest: niegodnym, brudnym, małym i lichym, niewdzięcznym, bezrozumnie marnotrawiącym Jego nieustanną miłość, narzekającym, niezadowolonym, pełnym pretensji i żalów – absolutnie niegodnym. I wtedy, kiedy całe serce wyrywa się, aby paść do nóg, przylgnąć na zawsze do tych przebitych – za mnie – stóp i nigdy, nigdy już odeń nie odejść – sumienie mówi: nie jesteś godny!

W oczach Pana jest zrozumienie, współczucie i usprawiedliwienie. On nas tłumaczy: „nie chciałeś tego”, „nie rozumiałeś”, „nie wiedziałeś, jak bardzo jesteś kochany”, „cierpiałeś”, „było ci trudno i ciężko”, „byłeś sam”, „krzywdzono cię”. Jezus wie o mnie wszystko, bo nigdy nie pozostawił mnie samego. On usprawiedliwia i tłumaczy, ale ja wiem, że wiedziałem – byłem ochrzczony, uczyłem się religii, słyszałem Jego słowa, mogłem w każdej chwili sięgnąć po nie (po Ewangelię) – podczas gdy miliony ludzi tej pomocy nie miało. Ja miałem ogromny skarb, z którego nie korzystałem, który zlekceważyłem. To jest stanięcie twarzą w twarz z prawdą o sobie!

Nie myślcie, że Pan nas osądza. On rad by przytulić każde swoje dziecko do serca i za jedno słowo miłości zapomnieć mu wszystko złe, a kiedy Bóg zapomina – wina przestaje istnieć. Nie ma jej i nie będzie.

Ale my nie możemy darować sami sobie. Nie możemy podejść do Nieskazitelności Przeczystej – brudni z własnej winy, cuchnący i ociekający gnojem. To jeszcze bardzo łagodne słowo. Wydaje się nam, że wydobyliśmy się z bagna i czuć od nas całą zgniliznę ziemi. Bo w świetle Pana widoczny jest najmniejszy pył na nas. Zaczynamy odczuwać najgłębszy wstyd, zażenowanie i pragnienie natychmiastowej ucieczki, aby zedrzeć z siebie ten haniebny brud, umyć się, a właściwie myć i myć, aż śladu nie pozostanie z tego, co nas tak plami.

To wszystko są przenośnie, a rzeczywistość jest nieporównywalnie tragiczniejsza. Bo zrozumienie miłości Pana do nas porywa nas i przemienia, a sumienie ukazuje wszystko, cośmy zawinili przeciwko sobie i przeciwko bliźnim naszym jako w przenośni – brud, w rzeczywistości – zło, ohydę, trupi odór i trupią zgniliznę, gdyż wszystko, co przynieśliśmy ze sobą, a co przynależy do ducha nienawiści i buntu, jest tu martwe, rozkłada się i wydziela trupi jad.

A przecież tak wielu, prawie wszyscy stajemy przed naszym Zbawcą, naszą miłością – tak właśnie odrażający. Wtedy On zezwala nam na pracę oczyszczania się aż do pełnej bieli. I czeka na nas, wspomaga, dodaje sił i zawsze kocha. A niebo całe prosi za nas i przeprasza, wy zaś dajecie zadośćuczynienie. Wam wszystkim zawdzięczamy nasze wieczyste szczęście.

Powiedziałem, że osądzamy się sami w świetle Bożym, bo nie zawsze Chrystus Pan jest obecny. Wiem, że mnie chciał oszczędzić nawet „sekundy” niepokoju, niepewności, lęku. Przecież ja przez tyle lat nic nie widziałem i tę niepewność i ukryty lęk przed niewiadomym zagrożeniem miałem w sobie głęboko wrośnięty i przeniosłem go w nowy świat. Pan go natychmiast unicestwił. Radość widzenia, którą obecność Jezusa Chrystusa – Boga – przesłoniła (bo On przesłania wszystko, jako że Jego obecność jest pełnią szczęścia i nic nie istnieje wtedy poza zachwytem, uwielbieniem, wdzięcznością i zdumieniem, że się tej nieskończonej miłości mogło nie zauważyć ani przyjąć), teraz żyje we mnie wciąż nie umniejszona.

Sądzę, że każdy, kto był na ziemi niepełnosprawny fizycznie czy umysłowo, przeżywa większe szczęście; określić to można by jako szerszy zasięg szczęścia, gdyż brak upośledzenia jest przez nas odczuwany szczególnie silnie. To samo dotyczy ludzi przykutych do łóżka, chorych psychicznie, zniewolonych, zmarłych w więzieniach i obozach.

Dom Pana to wolność! Wolność od jakichkolwiek uwarunkowań, wolność bycia sobą prawdziwie i w pełni.


Wiemy, żeśmy kochani


Czyściec – stan oczyszczania się, stan przygotowania do wejścia w Jego królestwo – jest pełen szczęścia nadziei. Wiemy, żeśmy kochani nie mniej niż najwięksi święci, bo Bóg kocha bezgranicznie – zawsze i każde ze swych dzieci (bytów, które powołał do istnienia z pragnienia miłowania ich i podzielenia się z nimi swoją miłością). Czyściec (stosuję nazwę przyjętą przez Kościół katolicki) jest też pełen cierpienia, cierpienia miłości własnej człowieka, bo tu ujawnia się wszystko, co było ukryte. Poznajemy samych siebie w dobrym i złym (ale w świetle prawdy, która przenika cały Boży świat duchowy, a i na ziemi jest dostępna tym, którzy jej pragną i proszą o nią). Tu szczególnie boli każde sprzeniewierzenie nasze, każdy unik przed łaską, każde skłonienie się przed duchami ciemności, a takim hołdem szatanowi jest każde kolejne przyjęcie jego propozycji dla nas (pokusy) odejścia od Boga. Zwłaszcza w sprawach pozornie błahych i drobnych czynił to każdy z nas. A tu, wiedząc już, że Pan nam wszystko przebaczył, mamy przed oczyma Jego Mękę i Krzyż, i Krew spływającą za nas – przez nas odrzucaną i wyszydzoną.

Wszelki grzech, zwłaszcza ciężki, jest wyszydzeniem przez piekło – przy naszej pomocy – miłosierdzia Boga. My w tym dziele kpiny i nieugaszonej nienawiści (z powodu odrzucenia) jesteśmy ich narzędziem. Straszny jest prawdziwy obraz naszych zmarnowanych możliwości, naszej nędzy i głupoty. Straszniejszy jeszcze jest wgląd w odrzucone przez nas szanse przyczynienia się do zbliżenia królestwa Bożego na ziemi – niespełnienie swojego zadania, które Pan sam dla nas wybrał, jako najbardziej nam odpowiadające, bo odpowiednio do niego nas uposażył, tak że odrzucając je, marnujemy największe nasze talenty i możliwości i „zakopujemy” je, a dobro, które mogliśmy dać światu – które On przeznaczył światu przez nasze ręce – pozostaje nie wykorzystane. Świat zaś cierpi i umiera z braku pożywienia dla dusz.

Brak miłości bliźniego, czy to przez egoizm, obojętność, czy przez chciwość, wszelkie pożądanie, czy przez nienawiść aż do mordu zbiorowego, w którym uczestniczy się dobrowolnie (macie ujawnianych coraz więcej tego rodzaju „plonów” faszyzmu i innych ustrojów totalitarnych z ostatnich kilkudziesięciu lat), to ciężary szczególnie oskarżające nas przed Bogiem przez świadectwo skrzywdzonych. Każdy, kto jest ofiarą złości bliźnich swoich, ma specjalne miłosierdzie Boga i jeśli mógłbym coś powiedzieć – to warto być prześladowanym, bo On sam wtedy bierze na ręce i przenosi w swój dom takiego biedaka, a o jego brakach i grzechu słyszeć nie chce.

Natomiast taki, który „bawił się” w kata – również w znaczeniu psychicznym, na przykład „zaszczucia” kogoś, oszkalowania, doprowadzenia do nędzy, więzienia lub samobójstwa –jeśli w ogóle Pan nasz zlituje się nad nim (tym, który sam nie miał litości), błagać musi o przebaczenie tych, którym zawinił. Bywa, że wiele pokoleń czeka, aż w niepamięć pójdą jego czyny, bo zbrodnia owocuje okropnym owocem: wykrzywieniem psychiki ludzkiej, krzywdą wielu innych osób, które nie mając pomocy swoich bliskich (którzy mogliby ich wychować właściwie, np. po śmierci zamordowanej matki czy obojga rodziców) – żyją pragnieniem zemsty za swoją krzywdę i deprawują się przez uczucia i sugestie podsuwane przez duchy zła, które łapczywie korzystają z nieszczęścia ludzkiego, by takie uczucia zaszczepić.

Pan nasz chce, aby Jego miłosierdzie dla nas podnosiło was na duchu i ośmielało, a w czasach najbliższych stało się dla was kołem ratunkowym, którego będziecie mogli się uchwycić. Bo Bóg je rzuca każdemu, i to tyle razy, ile trzeba, ludzie natomiast albo nie chcą go chwytać bojąc się pułapki, albo ignorują uważając, że sami dadzą sobie radę.

– Mogą nie mieć już sił...

– Pan tonącemu, który sił nie ma, sam śpieszy z pomocą i na własnych barkach na ląd go wynosi, o ile ten zechce, nie szarpie się, nie boi i pomocy nie odrzuca. Nie mówiąc już o tym, ilu „topielców” sam wyniósł z toni i sam do życia przywrócił. Mnie samego kilka razy, abym mógł dalej cieszyć się życiem i abym mógł coś od siebie dać światu. Chwała Mu za to!


Dziękujcie za każdego z nas


I w tym uwielbieniu i wdzięczności, jakiego Jezusowi, Panu mojemu i Zbawcy nie jestem w stanie wyrazić, możecie mi pomóc. Kiedy łączycie się z nami w uwielbieniu Pana, dziękujcie za każdego z nas w niebie i w czyśćcu, tak jak my dziękujemy za stworzenie każdego z was.

Nie wyobrażajcie sobie sal koncertowych, chórów, godzin, w których zbieramy się na modlitwę itp. Wdzięczność, miłość bezgraniczna i uwielbienie jest stałym naszym stanem; w nim istniejemy tak, jak wy oddychacie, jak w was bije serce i krąży krew. Świadomość naszego szczęścia, które się nigdy nie zmniejszy, nie ustanie, a przeciwnie – wciąż wzrasta, jest tak wszechogarniająca, że człowiek w ciele umarłby w jednej sekundzie jak przepalona żarówka przy prądzie zbyt silnym na jej wytrzymałość.

W ogóle wytrzymałość ciała ludzkiego jest ogromnie słaba, dlatego wszystko, co wy możecie znieść, daje wam Pan w minimalnych dawkach. Tu odbieram otoczenie, a właściwie cały Boży wszechświat, w tym i was – całym sobą, nie poprzez zmysły – aparat przeznaczony do orientowania się w materii i niezdolny do odbioru naszego świata (zbyt słaby i wąski zakres, wciąż zakłócenia, szumy, gwizdy – oczywiście przenośnia).

Wiem, że wiele osób już mówiło ci (w trakcie pisania przeszliśmy na „ty”) o swoich losach – tu – i o niebie. Nie chciałbym się powtarzać, więc uzupełnię może ich relacje podając moje osobiste przeżycie.

Otóż wtedy, gdy stanąłem w całej swej nagości duchowej przed Panem naszym, dowiedziałem się... (zrozumiałem w jednej sekundzie, bo tutaj mamy natychmiastowe pojmowanie tematu bliskiego nam – całościowo, a jednocześnie widocznego we wszystkich najdrobniejszych szczegółach – zaczynając od ujrzenia samego siebie). Otóż dowiedziałem się, że Pan zna i pamięta każde moje cierpienie od narodzin do zgonu ciała, i że te cierpienia dane mi niejako na zapas – w przewidywaniu, że będą mi potrzebne po przejściu tu – skracają okres pokuty i to bardzo znacznie. (Gdyż Pan inaczej traktuje błądzących we mgle ziemi, oślepionych jej iluzjami, poddawanych presji, oszukiwanych i poszukujących, uwikłanych

Wiesz, każde zdanie wymagałoby szerokiego omówienia, dlatego gubię się w dygresjach. Chciałbym jasno i prosto wytłumaczyć nasz Świat, a on we wszystkim tak przerasta ziemię i tak jest od niej różny, że „łapię” się na ciągłych nawrotach i odbieganiu od tematu głównego. Trochę mnie to peszy. Powiedz, czy to co mówię jest dla was zrozumiałe? Chodzi mi o żonę, bo ty już nas dobrze rozumiesz, ale ona jest „papierkiem lakmusowym” dla mnie, bo jeśli mnie zrozumie, to i wszyscy inni potrafią przyjąć nasze przekazy.

Przytaknęłyśmy.

– Wracam więc do istoty sprawy. Tu kłamstwo nie może istnieć. To jest dom Boga. Dlatego tak surowy był sąd Pana i tak straszliwe w skutkach wyzwanie rzucone Panu przez Jego stworzenia (anioły) – wspaniałe i znające prawdę o swojej zależności i o tym, że do istnienia powołała je miłość Boga. Tu wybiera się na wieczność, bo świadomość jest już pełna i czysta.

Dla umierających w grzechu Bóg może – gdy zechce – tę „chwilę” wyboru przedłużyć, zwłaszcza gdy Go nie znali, a tęsknili do Niego (pod wszelkimi postaciami). O tym już wam mówiono.

– Skąd wiesz?

– Skąd wiem? Są przy mnie teraz ci twoi bliscy, którzy już ci wiele mówili o naszym świecie. Przyszli pomóc mi w tym przekazie, bo to nie jest sprawa prywatna, a pomoc Kościoła Triumfującego – pomoc nasza wspólna dla was – z woli Pana. Ojciec Ludwik wspomaga mnie stale, odkąd zacząłem rozmawiać z tobą. Tu poznajemy się szybko i z radością pomagamy i uczymy się wzajemnie w tym, w czym Pan zezwala nam na współdziałanie z wami.

Pan nasz zna naszą przyszłość i daje nam takie warunki, jakie są dla nas najlepsze – nie tylko w życiu na ziemi, ale przede wszystkim w drodze ku naszemu prawdziwemu szczęściu. Życie jest naprawdę tylko drogą, nieskończoną ilością prób, w których wybieramy prawidłowo lub nie – wedle światła sumienia. Ale nie jest bezwartościowe, jak uznawano w średniowieczu...

– Nie wszyscy!

– Wiem, że nie wszyscy! Przeciwnie, jest bezcennym darem Boga, tak cennym, że za przedwczesne odebranie go przez złość ludzką Bóg płaci wiecznością szczęścia.


Gdy skrzywdzony prosi za winowajców


Nasze cierpienia i krzywdy, które nas spotykają, Bóg sam waży i zachowuje w swym Sercu – Sercu Ojca. Dlatego należy je oddawać od razu i w całości – zapominając je, przebaczając i darowując. On je pamięta, a przebaczone są wręcz wstępem do Jego domu, chociażby człowiek nic innego na swoje usprawiedliwienie nie miał.

Zreflektowałem się, że przebaczenie i darowanie win to już wysoka dojrzałość, którą nabywa się przestając blisko z Panem.

A gdy skrzywdzony modli się i prosi za winowajców, wtedy radość ogarnia całe niebo. Wtedy szatan jest (upokorzony) poniżony, a śmierć Chrystusa na krzyżu wyniesiona i uwielbiona, bo to jest braterstwo z Jezusem. Słowa „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” rozświetlają się nad ziemią jak tęcza Przymierza. My to widzimy!

Bóg policzył mi wszystko, co przecierpiałem, i dał mi lata całe na to, bym mógł być pożyteczny. Wspierał mnie nieustannie, spotkał mnie z tobą, żono, i dał mi możność tworzenia. Chcę ci powiedzieć kochanie, że tylko na ziemi książki są „moje”; tu są „nasze”, bo przecież talent też dostałem, aby móc coś z siebie dać ludziom – to nagroda Jego za dzieciństwo i młodość. Ale trud włożony był wspólny: według mnie twój był większy. Tyś otrzymała dar miłości do mnie, dar wybaczania i wytrwałości. A teraz Pan pragnie twoje dary, rozbudowane w tobie i umocnione, wykorzystać, abyś i ty była pożyteczna wedle swoich uzdolnień i swojego wyboru. Bo nie ma większego szczęścia – tu – jak zrozumieć, że się było użytecznym Panu, a największe, gdy się służyło w Jego zamierzeniach dla ratowania i odrodzenia ludzkości.

Nieustannie dziękuję Panu naszemu za to, iż chce ci powierzyć udział w swoich planach. Pamiętaj, że ja zawsze będę z tobą, że twoje „osiągnięcia” są i moją radością, że tu nie ma „własności” osiągnięć, lecz tylko wspólna radość – i cieszymy się wszyscy, kiedy ktoś zaufa Panu i służy Mu. Zwłaszcza, gdy jest to ktoś bliski nam na ziemi i drogi.

Błogosławię cię w imieniu Pana naszego Jezusa Chrystusa i tulę cię do serca. Zawsze i wszędzie będziemy razem.


Życzenia


23 XII 1987 r. Mówi Jerzy do żony.

– Wiesz, dla nas najważniejsza jest wasza pamięć i wasze myśli do nas; a same dokonania tylko o tyle, ile w nich jest prawdziwej miłości, nie zaś wartości materialnej, ceny.

Jednak ja zainteresowany jestem przede wszystkim tym, co ty robisz dla Pana. Dlatego, że dzięki tobie i razem z tobą wchodzę w tę dziedzinę, w której niebo łączy się z ziemią we wspólnej służbie. Sama wiesz, jak mało w tym zakresie uczestniczyłem w życiu. Nie służyłem bezpośrednio Bogu; starałem się służyć sobą – ale robiłem to dla siebie.

Moja żono, przecież wiesz, że się spotkamy, i wtedy chciałbym, żeby wszystkie nasze dążenia i myśli były wspólne. Dlatego tak usilnie staram się poznawać wszystko, co czytasz, czym żyjesz i w czym jesteś pożyteczna ludziom. I w tym wszystkim pomagam ci czym mogę.

W imieniu całej rodziny, a przede wszystkim twego ojca i siebie, życzę ci, abyś w roku następnym służyła Panu jeszcze goręcej i była ludziom jeszcze bardziej pożyteczna. Bo to jest jedyna droga do świętości, do Boga, który jest Świętością świętych: służyć Mu coraz gorliwiej, coraz goręcej, coraz pełniej wedle tych możliwości, jakie Bóg kładzie przed tobą, i tylko wedle nich!

Widzisz, każdy z nas tutaj pragnąłby i spodziewa się, że jego „żyjący” bliscy zechcą propozycje Boże przyjąć i swoje zadanie wypełnić możliwie jak najpiękniej. I tylko tego mogę ci życzyć.

Ja ze swej strony opiekuję się tobą. Jestem przy tobie i naszych dzieciach. Wiem wszystko o was i stale proszę o pomoc wam.

Daję ci błogosławieństwo nasze w imieniu Jezusa Chrystusa, Pana naszego i Miłości naszej.


JASIA


10 XI 1982 r. Mówi Matka o mojej kuzynce zmarłej na raka. Jasia wyszła za mąż za człowieka rozwiedzionego, niewierzącego. Przestała praktykować, lecz synka posyłała na lekcje religii i dbała o jego religijne wychowanie.

– Chcesz zapytać o Jasię, prawda? Jest w przedsionku nieba, zupełnie świadoma i nieskończenie szczęśliwa. Tak jak ci Pan obiecał, nie cierpiała i nie odczuwała lęku przed śmiercią. On sam był przy niej i pomógł jej zrozumieć wszystko, co ją w życiu spotykało. Mówiłam ci, że samo szczęście płynące ze świadomości, że się istnieje w pełni swej osoby, bez bólu, bez choroby, z poczuciem pełnego bezpieczeństwa przy Panu, i to już na zawsze – to wystarczy do szczęścia „ludzkiego”, ale kiedy człowiek spotyka się z Bogiem, który w pełni swego miłosierdzia i miłości wita cię z radością i przebaczeniem – wtedy szczęście przekracza prawie możliwość pomieszczenia go w sobie.

Widzisz, jak działa Chrystus i co On może zrobić dla człowieka wydawałoby się jak najdalej żyjącego od Niego?

Radujemy się wszyscy, cała rodzina. Jasia jeszcze musi się przygotować i oczyścić z tego, co teraz dopiero spostrzegła w sobie, ale jest w oczekiwaniu w pełni świadomości.

Prosi cię bardzo, żebyś powiedziała mężowi w jakikolwiek sposób, że istnieje, żyje, przebywa przy nim i przy Kubusiu, że może im pomagać i nigdy nie będzie od nich odsunięta. Ten ból rozdzielenia muszą przyjąć – on dotyka każdego człowieka – ale niech wiedzą, że ona żyje i czuje się wyzwolona od tego, co ją mordowało przez ostatnie lata. Prosi, aby mąż pamiętał, że ona go widzi i rozumie, że przebywa przy nim, słyszy jego myśli, i najcięższą do zniesienia jest niemożność powiadomienia go o tym. Jeśli ją kocha naprawdę, niech mówi do niej, rozmawia, dzieli się z nią myślami. Kochać niewidocznych i niekomunikatywnych jest bardzo trudno, ale przecież spotkają się, będą zawsze razem – jeśli on nie odwróci się od Boga, który zrobił wszystko, co Jasia mogła przyjąć, aby stała się człowiekiem i dał jej też do kochania jego i dziecko. (Niestety niczego nie mogłam przekazać wprost, bo mąż Jasi jest nie tylko niewierzący ale i zarozumiały. Powiedziałam tylko, że mi sie śniła i prosiła, żebym powiedziała...)


15 XI 1982. Mówi ojciec Ludwik.

– Jasia dziękuje ci z całego serca. Mówi, że to było jej największe marzenie – Tu – i zrobiłaś dla niej najwięcej ze wszystkich, bo mąż jej przyjął to, coś mu mówiła. Co prawda z wahaniem, ale jego miłość do niej przyczynia się do tego, że chce wierzyć w to, co mówiłaś. A skoro chce, to znaczy, że jego wola opowiada się za prawdą, więc Jasia sądzi, że nie odwróci się od tej możliwości łączności czysto duchowej, opartej na wierze.

Jasia przekazuje ci, że zrozumiała wszystko, co w życiu otrzymywała, ile szans odrzuciła, jak bardzo nie wykorzystała tej nieskończonej ilości okazji bycia dobrą, miłosierną, przebaczającą, i tego, że była przez całe życie tak bardzo kochana i tak ślepa na tę miłość. W ogóle najbardziej żałuje swojej ślepoty, a z drugiej strony jest nieskończenie wdzięczna, że Pan nie osądził jej tak, jak ona sądziła innych, że okazał jej taką dobroć i przebaczenie; a jedyną przyczyną Jego przebaczenia i darowania jej wielkich win, zwłaszcza względem bliźniego, była jej choroba (cierpienie rak z przerzutami; wieloletnia walka o życie, liczne operacje i bolesne zabiegi). Ona była konieczna dla jej oczyszczenia się, przygotowania i wydobycia z niej tego, co było ukryte, o czym ona sama nie wiedziała, ale Pan nasz wiedział i pragnął, aby to, co w niej jest najlepsze, ujawniło się, i tak działał, ażeby jej to umożliwić. Tylko z miłości do niej. Pomimo nieodwzajemnienia i niewdzięczności On ją kochał i chciał ją mieć, dać jej swoje szczęście na wieczność. Jasia mówi, że tego nie jest w stanie wyrazić, ale jej wdzięczność jest ponad wszelkie możliwości wyrażenia jej. Prosi, abyś jutro (czyli w dniu pogrzebu) dziękowała wraz z nią i pomogła jej uwielbiać miłosierdzie i wspaniałomyślność Pana naszego. (...) Cała rodzina będzie dziękować wraz z nią.


4 XI 1983 r. Mówi Matka.

– Jasia stoi blisko bram naszego domu. Ale widzisz, czasem oczekiwanie jest już ostatnią pokutą, jeśli – zwłaszcza jako chrześcijanie – wiedzieliśmy i mogliśmy „w życiu” otrzymać przebaczenie, lecz odrzucaliśmy pomoc Pana.


Rozmowa z Jasią


2–6 V 1988 r.

– Jestem przy tobie, mówi Jasia. Proszę cię bardzo, nie denerwuj się, na pewno nie zrobię ci żadnej przykrości. Wiem, że nie masz do mnie zaufania, nie wierzysz w moją życzliwość i obawiasz się złośliwości lub interesowności z mojej strony. Zasłużyłam sobie na to.

Gdybyś wiedziała, jak boli cudza opinia – a tyle ich jest, ilu się znało ludzi – kiedy jest nieprzychylna. Ale to jest część sądu nad sobą, jaki tu trzeba znieść. Dopiero tu widzimy, ile ran zadaliśmy bliźnim i jakie one są głębokie i trudne do darowania. Jeśli wynikały one z naszego braku delikatności, gruboskórności, złego wychowania – możemy się wytłumaczyć, bo Bóg wie, czym nas obdarzył i gdzie nas umieścił (w jakim środowisku), zna też nasze uzależnienia, braki i wady. Ale wiesz, że ja otrzymałam dużo – w porównaniu z innymi – i nie miałam żadnego powodu, by ludźmi gardzić, wytykać ich braki i okazywać im niechęć, a właśnie tak postępowałam całe życie.

Znasz sprawę mojego małżeństwa i wiesz, ile wtedy wycierpiałam. Wciąż wydawało mi się, że ja jestem ofiarą innych, że dokuczają mi i prześladują, że niezasłużenie odbieram przykrości. Prawda zaś była taka, że wracało do mnie wszystko to, co ja dawałam ludziom. Pan Bóg chciał, żebym się zastanowiła, chciała zmienić – wtedy by mi pomógł – ale ja ciągle uważałam się za coś lepszego od innych, i co gorsza, że należy mi się w życiu coś lepszego niż innym; tak jak gdyby to, co dawali mi rodzice, właściwie mamusia i ciocia, uprawniało mnie do dalszych wymagań. Wiesz, bo znałaś mnie, że wszystkich i wszystko osądzałam i potępiałam, dlatego nie miałam przyjaciół, i kiedy spotkałam Włodka, który akceptował mnie taką, jaką byłam – stał mi się niezbędny, jako potwierdzenie, że i ja mogę się podobać, że można mnie kochać.

Mówisz, że pomiatałam nim, upokarzałam go i poniżałam, i że straciłaś do niego szacunek za to, że to znosił. On mnie kochał pomimo wszystko, a ja nauczyłam się kochać dopiero po ślubie, dużo później. I wtedy naprawdę starałam się wynagrodzić mu to, co musiał ode mnie znieść poprzednio.

Myślisz, że łączyły nas tylko zmysły? Tak było początkowo. Istnieje dziedziczenie wartości i dziedzictwo biologiczne. To ostatnie bardzo nas (w życiu) uzależnia, wiąże, tym bardziej, że w biologicznych zależnościach naszego organizmu jesteśmy zdani na siebie. Nikt nas nie wychowuje w całościowym pojmowaniu naszego zadania życia, tj. że mamy czynić naturę (ziemię) poddaną sobie, zaczynając od własnej natury: od jej pożądań, emocji, pragnień i potrzeb ciała fizjologicznych i emocjonalnych, od porządkowania w sobie tego wszystkiego, co mamy wspólne ze światem zwierzęcym i podporządkowywania swojej woli wedle wskazań rozumu.

Zobacz, że do tej pory rodzice dbają tylko o nakarmienie i ubranie dzieci; w wychowaniu – o to, co „wypada”, a czego „nie wypada” robić; w wiedzy – myślą o wykształceniu zawodowym, dającym samodzielność lub karierę. I w ogóle rodzice kształtują nas na swoje podobieństwo, wpajając nam jako wartości to, co sami za wartość uważają. A jeśli są zupełnie różni, to dziecko musi wybierać, i zwykle jedno z nich wybiera za wzór. Ja wybrałam ojca. Ale, proszę, nie pytaj mnie o niego („słyszę” płacz).

Mamę wszyscy ośmieszali w moich oczach, najbardziej ciocia, i ona właściwie urobiła mnie na swoje podobieństwo. Sama widziałaś rezultat. Byłyśmy jak dwie pokrzywy, i każdy, sparzywszy się, omijał nas.

– Ile razy próbowałam nawiązać z tobą kontakt...

– Teraz wiem, że próbowałaś, ale rzeczywiście nie dawało się ze mną mówić, a tym bardziej – zbliżyć do mnie. Ja to wszystko już „przerobiłam”: poznałam wszystkie próby, jakie Bóg czynił – sam i przez was – aby coś we mnie poruszyć, otworzyć „oczy duszy”. Wszystko odrzucałam. Widzisz, z punktu widzenia opinii ludzkiej miałam wszystko, a z Bożego – nic. Rosłam jak kaleka, zmartwiałam w opinii o sobie, jaką mi narzuciła ciotka.

Ciotka niedawno zmarła, więc zapytałam o nią, chociaż dokuczała mi, ile mogła.

– Z nią jest bardzo źle, ale ja nic jej pomóc nie mogę. Ona musi sama chcieć pójść drogą prawdy. Jeśli kiedyś zechcesz, proś Pana naszego o dobrą wolę dla niej. Wiem, że obawiałaś się moich próśb, dlatego nie chcę nic na ten temat mówić.

Mówisz, że się tak zmieniłam, że właściwie rozmawiasz z inną osobą. Ja tu jestem sobą, a na ziemi chodziłam jak gdyby w cudzej skórze – w ubiorze cioci, myśląc, że to mój.

Jakie to smutne, że pamiętasz, że „aż dwa razy” chciałam zrobić ci przyjemność i pamiętałam o tobie. Pomyśl, na tyle lat życia postarałam się „aż dwa razy”, by coś dobrego zrobić, co mnie zresztą nic nie kosztowało, a przecież tak często widywałyśmy się.

Wiem, że opinie o ludziach miałam „wkładane wprost do głowy” przez ciocię, a ona chciała mnie „mieć” dla siebie – tak jak ma się kota, kanarka czy papugę – w domu, przy sobie. Wiesz, ja tu zrozumiałam, że najbardziej zaszkodzili mi najbliżsi, że walczyli o wpływy nade mną, że ciotka chciała nie mojego dobra, a odebrania mnie własnej matce po to, by jej dokuczyć, by się zemścić nad nią za to, że miała wszystko to, czego jej ciotka zazdrościła: swój dom, męża, dzieci, i że dobrze sobie radziła w życiu. A wszystko to z wdzięczności za przyjęcie jej do domu.

Pomyślałam, że Jasia kochała ciotkę prawie do jej śmierci.

– Dziwi cię to? Sądzisz, że tu powinno się wszystkich kochać? Jeszcze nie dojrzałam do tego stanu. Człowiek kocha całym sobą, gdy wie, że jest kochany. Myślisz o tym, że ja wiem, że jestem kochana przez Jezusa? Tak, inaczej nie byłabym tu, w czyśćcu. Nie bierz tej nazwy w cudzysłów. Czyściec istnieje i jest nieskończenie poważny – tak jak sąd, proces publiczny, zeznania świadków, a nade wszystko osądzenie się przez własne sumienie.


Sumienie


Pytasz, czy w czyśćcu jest jeszcze sumienie? Przede wszystkim sumienie. Ja cała jestem sumieniem, sumieniem krwawiącym, skurczonym z bólu, płaczącym nad zmarnowanym życiem, odrzuconą miłością Boga, nad tysiącami sytuacji, w których sponiewierałam, wzgardziłam i wyszydziłam miłość mojego Pana, Ojca, Zbawcy – Tego, który za mnie poniósł śmierć i który był ubiczowany, opluty, zmasakrowany ze względu na to, że kiedyś narodzi się taka Janina, która wszystkie Jego dary i Jego miłość wyśmieje i którą uratować może tylko Męka Syna Bożego. Jego sińce, rany, ciernie wbite głęboko w żywe ciało, Jego śmiertelny pot, upadki pod ciężarem krzyża, otarte kolano, opuchnięta twarz, potworne męki krzyża – to moja wina. Milionów – takich jak ja, ale milionów, z których każdy jest jedynym winowajcą, bo gdyby był jedynym tylko na ziemi człowiekiem zbyt podłym, by mógł być uchroniony przed piekłem, to Chrystus, Jezus z Nazaretu też pozwoliłby ukrzyżować się za niego.

Bóg kocha nas tak, że nie ma na to porównania na ziemi, i ponad całą naszą obrzydliwością, ponad nią.

Widzisz, jest tak, że On bierze odpowiedzialność za każdy byt powołany przez siebie do istnienia – w szczęściu (!), bo tylko po to Bóg stwarza, by wzrastała ilość bytów szczęśliwych.

Gdyby nie wolna wola człowieka, piekło byłoby puste. Ale ono jest i jest straszliwe. Przed tą potworną wegetacją Bóg uratował mnie już poza moją wolą. Choroba, moja walka z rakiem i równocześnie rozwijająca się we mnie miłość do Włodka i Kubusia pozwoliły Panu znaleźć usprawiedliwienie dla mnie. Trudno nie kochać własnego dziecka i Włodka (męża), który stawał się coraz troskliwszy, łagodniejszy, i z którym uczyłam się rozumieć, przede wszystkim dlatego, że wiedziałam, jak mało mam czasu.

Człowiekowi życie wydaje się wieczne. Sądzi, że wiele ma czasu. Dopiero, gdy przychodzi śmiertelne zagrożenie, uczy się korzystać z każdej chwili. Wiesz, że robiłam co tylko można, żeby im stworzyć miły i zasobny dom na te lata, które mi pozostawały. Pamiętam, co mi mówiłaś, ale ja mogłam postąpić tylko wedle własnego rozeznania, a ono opierało się jedynie na sprawach materialnych. Dlatego czyściłam, myłam, prałam, froterowałam, robiłam im zapasy dżemów i konfitur, kupowałam ubrania i starałam się zabezpieczyć Kubusia. Żeby im przekazać wartości prawdziwe – dla duszy – musiałabym je posiadać sama. Nie da się szybko odrobić braków całego życia.

Pan, który mnie rozumiał, dał mi deskę ratunku: chorobę, z jej lękiem, bólem, operacjami, męczącymi zabiegami i stałym niepokojem. Walczyłam o przedłużenie życia – dla Kubusia – i tu też mnie wspomógł. Zyskałam sześć lat. Nie stałam się inna, bo nie miałam żadnego wzorca, przykładu, ideału. Uwierzyłam, że ważne są pieniądze i dobrobyt, i wszystkie inne „sposoby” życia – jak np. twój i twojej mamy – lekceważyłam.

Wiesz, jak ojciec wyśmiewał wiarę w Boga, a mamusia też była praktycznie poganką. Nie mogę o tym mówić, bo zbyt straszne jest potem obudzenie. Rozumiesz mnie, prawda? (Jasia płacze, gdy myśli o ojcu). Wiem, bo niejeden raz słyszałam, jak mówiłaś, co Bóg zrobił dla mnie. Nie chciałam, żeby Kubuś był wyśmiewany przez dzieci, dlatego dbałam o jego religijne wychowanie. On jest pewien, że byłam zawsze wierząca, a ja byłam po prostu dewotką jak ciotka. Dlatego tak łatwo później odrzuciłam religię, że nigdy w życiu nie stosowałam jej zasad.

Nauka Zbawiciela naszego: miłosierdzie, przebaczenie, miłowanie bliźniego – to nigdy nie zamąciło spokoju, z jakim osądzałam, krytykowałam, odsądzałam od czci i wiary i pogardzałam tymi, których życie było inne niż moje; i wtedy nawet, gdy sama stałam się taką, jakim przedtem nie podawałam ręki, wtedy ja byłam w swoich oczach usprawiedliwiona, byłam ofiarą, a nie winowajczynią. Wiem o każdym moim złośliwym słowie, o każdej myśli zawistnej, o każdym momencie, w którym świadomie i z przyjemnością zadawałam innym cierpienie. Teraz – wiem. Ale już nie naprawię, nie przeproszę, nie przebłagam wszystkich, których uczyniłam moimi wrogami.

Czy mogę kochać ciotkę, skoro ona całe swoje zło nałożyła na mnie jak garb? Uczę się darowywać jej winy, ale wiem, że bez jej „wychowania” moje życie byłoby inne. Nie chcę już więcej mówić o niej, bo ona to słyszy i cierpi, a nie chcę dokładać jej więcej cierpienia, chociaż widzieć jej nie mogę. Może później. Stan analizy swojego życia jest tak ogromnym ciężarem, smutkiem, żalem, wyrzutem, że trzeba najpierw pozbyć się wszelkich zarzutów względem tych, których uważamy za winowajców, by móc im przebaczyć – tak jak On nam wybacza – a potem prosić za nich.

Wina tych, którzy innym niszczyli sumienie, odbierali prawdę, a podsuwali kłamstwa – słowem deprawowali (chociaż w życiu nigdy bym tak o ciotce nie pomyślała), bo taka jest istota deprawacji – tutaj jest chyba najcięższą zbrodnią. I oni, jeśli się Bóg nad nimi zmiłował i są tutaj, to przebywają w stanie bliskim piekłu, czyli w rozpaczy zrozumienia nieodwracalności popełnionych win, pojmując w pełni ciężar winy i jej następstwa w życiu innych ludzi. Gdyby Bóg mnie nie uratował, obie byłybyśmy w wieczystej otchłani, pogrążone we wzajemnej nienawiści na zawsze. Tu są nie słowa, a stan rzeczywistego przeżywania.

Czy rozumiesz moją – niemożliwą do wyrażenia – wdzięczność Jezusowi, mojemu Zbawcy?

Może powiem ci o moich ostatnich dniach choroby, bo i to chcę ci przekazać. Marynia mi pomogła, mnie i wielu innym. I teraz prosi za nas. Ona umarła za nas, w każdym razie wizyty w szpitalu skróciły jej życie, tak bardzo przejmowała się nami.

Prosiłam cię, żebyś się do niej zwróciła, bo pragnęłam gorąco, aby ujawniona została jej wielka troska o nas i miłość – które trwają.

Wiesz, że u nas nie ma murów ani krat. Ci, którzy nas kochają, mogą z woli Boga pomagać nam, ale my nie możemy być z nimi, dopóki nie pozbędziemy się ostatniego pyłu, który nas brudzi.

Wczoraj wieczorem usiłowałam dać ci wyobrażenie o tym i wiem, że mnie słyszałaś. Może powtórzę, ale powtarzam wciąż – przez analogię, przez odległą analogię. Więc wyobraź sobie, że istnienie w niebie, w Bogu, jest jak gdyby życiem w bardzo wysokich górach na wysokości np. sześciu tysięcy metrów. Tam żyć mogą tylko silni i zdrowi. Powietrze jest nieskończenie czyste i tak nasycone światłem, mocą, życiodajną energią, że nikt nie pragnie jedzenia ani napoju, snu lub wypoczynku, bo wszyscy nasyceni są zawsze do pełni. (W Jego domu nasyca i zaspokaja wszelkie potrzeby sam Pan).

Ale my przychodzimy w różnych stanach choroby duszy: od lekkiej słabości, którą szybko można uleczyć, do stanu tak rozpaczliwego, tak bliskiego śmierci, że pierwej trzeba chorego leczyć, i to długo, aby potem mógł on zacząć przygotowywać się do wejścia w dom Boży. Ci uratowani w ostatniej chwili są w takim stanie, jak np. byłby człowiek z wielką gorączką, w malignie. Nie ma z nim kontaktu. Tylko obecność Boga powoli, bardzo powoli wyzwala z ciemności i chory zaczyna wtedy rozumieć kim jest, co się z nim dzieje i dlaczego.

Wszystko to, co ci mówię, jest tylko odległym podobieństwem, bez proporcji, bez barwy, bez bryły, i ma się jak szkic lub plan domu do istniejącego w naturze pałacu.

W stanie niejako rekonwalescencji wiele zależy od pragnienia zbliżenia się do Pana, od głodu duszy, który wciąż rośnie. Zaczyna rozwijać się miłość od poczucia wdzięczności za wybawienie, za dar życia, za to nieskończone miłosierdzie Pana, które zaczyna się rozumieć i które podtrzymuje życie w nas. Wtedy otrzymujemy pomoc: od was – prośby i wstawiennictwo, z nieba – przyjaźń, braterstwo, radę i pociechę. Poznajemy, że niebo jest wspólnotą miłości i silnie odczuwamy nasze wyłączenie, naszą nieumiejętność miłowania. Rośnie nasze pragnienie bycia razem z nimi, ale towarzyszy temu również wciąż rosnące zrozumienie naszych braków powstałych z własnej winy. Coraz wyraźniej i szczegółowiej analizujemy własne życie; ale w świetle Bożym inaczej je widzimy: jako szereg prób, egzaminów, pytań zadawanych nam w życiu przez miłość Bożą, która nas zawsze chroniła, prowadziła i trwała przy nas – nawet odrzucona.

Te setki tysięcy zmarnowanych okazji, odrzuconych szans wzrostu, pogrzebanej przez nasz egoizm miłości do bliźnich, głodnych naszej miłości, potrzebujących jej i martwiejących pod wpływem naszej obojętności i nienawiści! Każde nieudzielenie dobra, którą to okazję dawał nam Pan nasz, jest aktem nienawiści bliźniego.

Mamusia moja i ja jesteśmy równie winne względem siebie. Tylko ja już to rozumiem. Gdyby nie choroba, gdyby nie cierpienie, Pan nie mógłby tak mi pomóc, bo póki byłam zdrowa, odrzucałam Go. Dopiero rak, lęk, poczucie zagrożenia spowodowały, że zwróciłam na Niego uwagę.

On podtrzymywał mnie w ostatnich dniach. Otrzymałam pozwolenie przyjmowania Ciała i Krwi Pańskiej, i korzystałam z tego daru. Ile zachęty dała mi Marynia, a i inne panie. Mogłam być usprawiedliwiona, na tyle na ile wtedy widziałam swoje winy i otrzymałam ich odpuszczenie, lecz dopiero tutaj zobaczyłam, kim byłam w istocie.

To straszne! Mów wszystkim, komu możesz: niech często korzystają z sakramentu przebaczenia, niech nie odwlekają, nie odkładają do ostatniej chwili, bo wiele lat zaniedbywania czyni nas tak „zarośniętymi brudem”, że już go nie czujemy. Jeśli sumienie tak zlekceważymy, że już nie śmie nam nic wyrzucać, jeśli uczynimy tępymi i ślepymi oczy naszej duszy, jakże możemy spowiadać się uczciwie?

Bóg nam zawsze odpuści nasze winy, jeśli je wyznamy żałując i pragnąc oczyszczenia. Ale kiedy nie wyznamy ich i nie żałujemy, bo nie wydają się nam winą, bo w ogóle już nie zauważamy, że grzeszymy – co wtedy?

Mówię tu o najcięższej winie względem miłości Boga i miłości bliźniego, o tym ciężarze, który przygniata nas tutaj, bo jest zaprzeczeniem prawa miłości wzajemnej, jest zaprzeczeniem samej podstawy istnienia świata bytów duchowych – wyłonionych z nicości darzącą, udzielającą się miłością Boga i z Nim związanych obopólnym miłowaniem.

Ktokolwiek przychodzi tu, zaniedbawszy kształtowania w sobie zdolności kochania, biedniejszy jest od najuboższego, najnędzniejszego żebraka ziemi. A kto znienawidził miłość lub odwrócił się od niej ku pokochaniu siebie ponad wszystko, pozostanie w wieczności sam pośród podobnych sobie, aby w nieskończonym zamieraniu z głodu duchowego powtarzać sobie: sam tego chciałeś, sam wybrałeś, sam odrzuciłeś bezpowrotnie, na zawsze.

Poznałam, czym jest zimna nienawiść piekła, i wiem, że tylko miłość Boga do swego głupiego stworzenia ocaliła mnie. Wiesz, tu prosiło za mnie tyle osób, za które ja nie prosiłam, gdy mogłam. Jaki to wstyd. Jak można spojrzeć w oczy osobie, której choroba i śmierć była dla nas obojętna, a ona przychodzi do nas z pomocą, z zachętą, z serdecznością i dobrocią. Straszna jest świadomość, że człowiek niczym nie zasłużył sobie na to, że przecież mógł być dobry, życzliwy, miły, mógł pamiętać o innych, dbać o nich, troszczyć się, pomóc lub chociażby zatelefonować, napisać, okazać, że nam na tym innym człowieku zależy. Mógł, ale nie chciał. Sobą sam przesłonił cały świat.

Czy wiesz, że twoja mamusia była jedną z pierwszych osób, które mi tu pomogły? Pocieszała mnie, opowiadała o miłości Boga do mnie; bo wiesz, wtedy myśli się, że Bóg już nas – teraz – kochać nie może. Gdy poznajemy własną szpetotę, nie możemy uwierzyć, że może nas ktoś kochać, nawet Bóg. A to dlatego, że przestajemy kochać siebie, bo nie można kochać siebie, poznając się w prawdzie. Na ziemi człowiek tworzy o sobie mity i uwielbia je w sobie. To tak, jak gdybyś sama ulepiła bałwana, przyodziała go w klejnoty i wspaniałości, umalowała, upiększyła i zaczęła przed nim bić pokłony. Co za głupota, prawda? A przecież tylu ludzi tak żyje.

I ja byłam tak zaślepiona sobą. Wtedy szok wobec swojego prawdziwego obrazu jest wstrząsający, tym bardziej, że wie się z absolutną pewnością, że takim się jest prawdziwie.

W piekle nienawidzi się przede wszystkim siebie, potem wszystko – z nienawiścią rozpaczy, zawiści, gniewu. Tu też można przeżyć taki „okres” – stan, jeśli było z nami tak źle, że uratowało nas wyłącznie miłosierdzie Boże, ale jeszcze tego nie zdołaliśmy zobaczyć. Nienawiść – to ślepota, ciemność, pustka. Ale w czyśćcu jest nadzieja, świadomość, że jest się kochanym, i to światło powoli rozjaśnia mroki niewiedzy w tych, którzy żyli całe życie poza Bogiem (ale bliźnim cokolwiek dobrego uczynili).

Wiem, że już powiedziano ci, iż Pan nasz jest niezmiernie wrażliwy i łagodnie traktuje tych, którzy starali się świadczyć bliźnim swoim jakieś dobro, choćby mizerne, i broni zawsze tych, którzy o Nim nie wiedzieli, otrzymali w życiu na ziemi mało lub zostali przez innych skrzywdzeni; zwłaszcza gdy krzywdzili ich Jego „wyznawcy”. Dlatego tak wiele wybaczył Pan w czasie ostatniej wojny Japończykom, Rosjanom i Chińczykom, a tak surowy był dla Niemców. I my byliśmy przez nich mordowani, a teraz stanowimy w Jego domu potężną i wspaniałą wspólnotę (do której i ja zostałam włączona przez zasługi innych Polaków, bo własnych nie mam), podczas gdy Niemcy – ci, którzy mordowali lub spowodowali śmierć bliźniego rozkazem, donosem, pastwieniem się, w czasie gdy mogli to robić bezkarnie – wciąż jeszcze pomnażają piekło; dlatego właśnie, że nigdy nie żałowali swoich czynów nienawiści i pogardy (mówię o tych, którzy zmarli wiele lat po wojnie i jeszcze umierają). To jest wstrząsające, gdy się wie, ilu z nich mogłoby się ocalić, gdyby – każdy z byłych zabójców – uznali zło swoich czynów i prosili Boga o wybaczenie.


Szkoła miłości bliźniego


My tu wiele o was wiemy, wedle własnych zainteresowań i poczucia wspólnoty, które wzrasta. Wiele możemy wam pomóc, gdyż jest to nasza szkoła miłości bliźniego. Przecież trudno nie prosić, jeśli się poznało samemu na sobie, jak trudno jest żyć „dobrze”, zwłaszcza teraz w Polsce. Współczujemy wam bardzo...

Chciałam ci powiedzieć o Niemcach, bo wiem, że ten temat jest dla ciebie niezupełnie jasny. Sprawiedliwość Boga jest tą prawdziwą sprawiedliwością, której tak łakniemy na ziemi. Bóg daje nam czas na naprawienie zła (mówię o naszym ziemskim życiu) i daje nam po temu okoliczności i pomoc. Dopiero przez uparte trwanie w złym wyborze osądzamy się sami. Przed obliczem Boga kłamstwo istnieć nie może, dlatego człowiek pełen zła ucieka przed swoim Stwórcą, jak zrobił to Adam. Ale można postąpić tak, jak Dobry Łotr na krzyżu, i uzyskać w jednym momencie przebaczenie.

Mówię to, aby ci ukazać, że Bóg do ostatniej chwili naszego życia oczekuje na nasz wybór i wspomaga nas. Nie wierz, że w piekle są „potępieni”; tam są tylko ci, którzy nie chcieli porzucić swojego wyboru, wiedząc że jest on zły. Przykładowo ci powiem, że jeśli jest obyczajem plemiennym wyciąganie zagłówka, aby przyspieszyć śmierć starców, to czyn taki jest w oczach plemienia miłosiernym, i Pan nie osądza go inaczej. Inaczej: nasze sumienie jest głosem Bożym w nas, władzą naszego ducha wiążącą nas z Ojcem naszym. Jest ono najdroższym klejnotem, którego należy strzec jak bezcenny skarb.

Mogę cię zapewnić, że od początku świata nie zdarzyło się, by Bóg wyrzekł się człowieka, który zmuszony okolicznościami, np. w więzieniu, w śledztwie, na torturach wybierał śmierć, jeśli jego sumienie nakazywało mu raczej taki wybór niż ustępstwo ze swego przekonania. Dlatego w Panu żyją „heretycy” i „zdrajcy”, i ci, co nie pokajali się przed inkwizycją, np. Giordano Bruno, a inkwizytorzy i słudzy wielu „sprawiedliwości ludzkich” zaludniają piekło; oczywiście nie wszyscy i nie zawsze.

Przed Panem sumienie ludzkie nie ma tajemnic. On patrzy w nasze serca, a zapytuje o to, czy kochaliśmy, i co, i jak bardzo. Sama rozumiesz, że nie każdy człowiek może poznać Boga przez jakąś religię (np. teraz Rosjanie), i to nie z własnej winy. Ponadto my, katolicy – mówię tu o sobie i innych podobnych do mnie – bardzo rzadko świadczymy sobą o Jezusie; najczęściej gorszymy i odstraszamy swoim postępowaniem.

Dlatego naiwnością byłoby przypuszczać, że Pan sądzi nas wedle przynależności wyznaniowej. Bóg szuka w nas miłości bezinteresownej, bo w niej jest „podobieństwo” człowieka do jego Ojca. Jeśli znajdzie w człowieku chociaż zalążek takiej darzącej, pragnącej dawać miłości, to na pewno dopomoże mu w dojrzewaniu. Czyściec to właśnie okres inkubatora, w którym Jego niedorozwinięte dzieci, chore i słabe wcześniaki (z własnej winy takie „niewydarzone”) dojdą do siebie, by jak w pełni dojrzałe dzieci narodzić się dla nieba.

Od momentu, kiedy zrozumiałam, że już jestem tu, przeszłam bardzo długi i ciężki okres nauki; ciężki z powodu świadomości zmarnowania życia. Ale też od początku miałam światło Pana i zrozumienie, że On mnie kocha i już przebaczył mi. Wszystko, co działo się w moim życiu, zobaczyłam jako dar Boga i szansę oczyszczania się, ulepszania. I wiesz, dopiero w chorobie skorzystałam z tych Bożych okazji. Wszystkim, co robiłam, okazywałam moją miłość Włodkowi i Kubusiowi. Chociaż tych dwoje najbliższych nauczyłam się kochać. Wniosłam w świat tyle złości, zawiści, niechęci i pogardy, a tak mało dobra. Byłam jak skąpiec, który nigdy nic potrzebującym nie da (a głodni dobra i miłości są wszyscy ludzie); skąpiłam im tego, co mogłam rozdawać bez miary, bo Bóg mi udostępniał swoje dobra i mogłam brać, ile chciałam – ale ja nie chciałam. Co byłoby ze mną, gdyby nie choroba i długie cierpienie? Pan mi je policzył i... cieszył się mną(!) – tym, że w końcu zrozumiałam Jego wolę i nie odrzuciłam Jego pomocy.


O chrzcie


7 V 1988 r. Mówi Jasia nawiązując do mojej refleksji na temat chrztu i naszego chrześcijaństwa.

– Tak, chrzest jest wielkim przywilejem, wielkim dobrem Pana. Ale jak możesz wracając do Ojca szczycić się tym, że dostałaś odeń o wiele więcej niż inni, że było ci łatwiej? Przecież to są zobowiązania. Urodzenie się i wejście w Kościół Chrystusowy to taki przywilej jak urodzenie się na królewskim dworze. To zobowiązuje! Wtedy trzeba się zachowywać jak królewskie dziecko: przynosić Ojcu zaszczyt, a nie wstyd i utrapienie. Gdybyśmy to rozumieli, świat już by się przemienił.

Jeżeli jesteśmy ochrzczeni, wtedy musimy stając przed Bogiem ukazać Mu, jak o Nim świadczyliśmy i czy w ogóle świadczyliśmy... To dopiero jest straszne. Takie masy synów marnotrawnych, przeniewierców i renegatów wciąż stają przed sprawiedliwością Pana – od dwóch tysięcy lat. Jeżeli ktoś urodzony wśród mętów jest złodziejem, Pan to zrozumie, ale jeśli syn królewski – a jest nim każdy, kto przez chrzest święty staje się bratem Jezusa, zbawionym przez Niego – tak „wysoko urodzony” schodzi w doły etyczne i żyje jak złodzieje, oszuści, kłamcy, chciwcy, mordercy i donosiciele, jak swój pomiędzy swymi, jak można go usprawiedliwić...?

Łaska Boska to kredyt, który trzeba spłacić. Wszystko, co nam na ziemi „na życie” dał Pan, jest pożyczone, darowane na czas pewien, nie nasze, a Jego – abyśmy używali Jego dóbr, abyśmy się czuli bogaci i szczęśliwi. On tego chce, chce dla nas szczęśliwego życia. Ale jeśli my z Jego daru uczynimy ugór lub wyjałowioną ziemię, gnojowisko, co Mu oddamy, przychodząc tu? Jest się czego lękać, prawda?

Chciałabym ci powiedzieć, że wszystkie przypowieści i podobieństwa Pana Jezusa z Ewangelii to szczera prawda, tylko „ubrana” w materialne szaty, bo inaczej nie zrozumiano by sensu, wtedy i teraz. Przecież ja je znałam, tak jak i prawie wszyscy, którzy się nazywają chrześcijanami. I co myśmy z tych słów przyjęli do serca, skoro tu musimy się uczyć od początku? A ilu z tych chrześcijan – tylko nie sądź, że z sekt, właśnie katolików, protestantów, prawosławnych – zdradziwszy Boga i działając świadomie przeciw miłości, jest ofiarami piekła. Ofiarami – mówię – bo piekło to stan istnienia, ale ma swego gospodarza, i przy mocach ciemności najgorsi esesmani i gestapowcy są tylko ofiarami swych panów, jak psy gestapowskie szczute na ludzi (szukam porównań znajomych nam obu).

Mów tam, gdzie możesz, że śluby kapłańskie i zakonne nie chronią przed piekłem. Jeśli zdradza swego pana sługa wysoko wyniesiony, straszliwsze ponosi skutki swojego wyboru. Pan nasz służył – sobą – przez całe swoje ziemskie życie i śmierć, i tego od swoich sług wymaga: służby. Jeśli człowiek w odpowiedzi niby służy, a w zasadzie wykorzystuje swoje stanowisko, by z niego czerpać korzyści dla siebie, nie dla Pana swego – tu, u nas zostanie przez Pana pozostawiony sam sobie, a bez obrony Jezusa (w ostateczności bez wstawiennictwa Maryi, Matki naszej u Jezusa, jako tej, która przez współuczestnictwo w Męce jest Współodkupicielką i wciąż za nas prosi) taki człowiek zginie. I to dopiero można nazwać śmiercią. Później trwa już tylko wieczne konanie bez nadziei i bez powrotu.

Mów, niech się „wierzący” strzegą pewności siebie i zadowolenia z siebie, bo przed sądem Boga staną obnażeni w pełni swej pychy, ignorancji i win. Ja to wszystko znam z doświadczenia. Chociaż z piekła nikt nie powraca, ale my tu – zależnie od naszego stosunku do miłości Pana, a więc niezrozumienia, lekceważenia lub odrzucenia Jego darów, a przede wszystkim daru istnienia – zaznajemy piekła, nie będąc w nim. Aby zrozumieć, przed czym nas Jego Ofiara uchroniła, potrzebne jest zaznanie nieszczęścia, jeśli już nic innego nie pomaga, by dusza mogła zacząć odczuwać. Przerażenie, groza, wstręt – to są ostateczne środki, którymi łaska wstrząsa skamieniałymi duszami, budzi je niejako do życia. Nie zaznałam tego stanu sama dzięki pomocy Pana, której nie odrzuciłam w ostatnich tygodniach choroby, ale wiem, co czują inni, widzę to (ale to, co mówię, to tylko podobieństwa). My tu silnie odczuwamy cudzy ból. Współczujemy, bo prawie współodczuwamy. To też jest szkoła miłości.


Ja już jestem tu, w domu Pana!


25 V 1988 r. Mówi Jasia.

– Czy mogę? Nie zajmę ci dużo czasu. Ja już jestem tu, w domu Pana!

W Dniu Zesłania Ducha Świętego, wtedy, kiedy prosiłaś za mnie przez krew Chrystusa Pana, naszego Zbawcy, On cię wysłuchał! Przelana za nas Krew Boga-Człowieka ma nieskończoną moc zbawczą. Ona przesłania wszystkie nasze winy i zmywa je, nawet te jeszcze nie odpokutowane. Przecież to jest miłość Boga! Nieustanna rzeka miłosierdzia. Każdy, kto w niej z wiarą, nadzieją i skruchą zanurzy się, będzie oczyszczony!

Tak bardzo dziękuję ci, że o mnie pomyślałaś, żeś zawierzyła miłości Boga!

Marynia, twoja mama i ty pomogłyście mi najwięcej. Kiedy pomyślę o tym, że ja mogłam przez całe życie pomagać potrzebującym, a nie robiłam tego i nie zasługiwałam przez to na pomoc i wstawiennictwo, a jednak je otrzymałam i dzięki waszym prośbom jestem już z Panem (a mogłam długo jeszcze oczekiwać, bo na to sobie zasłużyłam). Kiedy sama doświadczyłam niezasłużonego miłosierdzia i sama, osobiście spotkałam się z miłością Boga do mnie, zostałam nią przeniknięta i nasycona – nie mogę o niczym innym myśleć, jak tylko zachwycać się, zdumiewać i wielbić; ale to są słowa, które zaledwie sygnalizują ten stan szczęścia, w jaki wstępujemy. Na ziemi nikt by takiego stanu nie wytrzymał, nawet na chwilę. Wiem, że słyszałaś mnie, ale tak pragnęłam potwierdzić ci to nieprawdopodobne, niewyobrażalne szczęście, w którym żyję.

Ja tak mało rozumiałam, że Pan potraktował mnie jak chore dziecko – chore z własnego wyboru, bo choć może niezupełnie tylko z mojej winy, lecz wybierać mogłam. Mogłam swoje chrześcijaństwo traktować tak, jak na to zasługuje – jako najwyższe posłannictwo, a więc i apostolstwo na ziemi – a przyjęłam je jako formalny znak przynależności, i poza przykazaniami kościelnymi, do których stosowałam się, reszta, istota, miłość była we mnie martwa. To tak, jakbym całe życie odżywiała się łupinami, skorupkami, łuskami, odrzucając odżywczy miąższ, treść – to, co było życiem, owocem wiary. Nie sądź, że tu, w niebie zapomina się przeszłość, przeciwnie, rozeznaje się ją szczegółowo i prawdziwie, czyli według hierarchii wartości – tych, które mieliśmy wokół siebie i z których zatem mogliśmy uczynić nasz własny wybór.

Miłość Boga do każdego z nas jest ponad wszystkim i poprzez ten płaszcz miłości patrzymy, lecz nie zapominamy i dlatego wdzięczność takich jak ja – a jest ich miliony – jest radością nieba; tzn. nasyca je uwielbieniem, zachwytem pełnym podziwu nad istotną wielkością Bożej miłości, z której zupełnie nie zdajemy sobie sprawy na ziemi. Człowiek, którego Bóg swoją miłością ogarnia, nie ma już żadnych potrzeb. Jest nieskończenie szczęśliwy, bo wie, że po to został powołany do istnienia i – pomimo swego sprzeciwu, złej woli i oporu natury cielesnej – został uratowany, by być przy Ojcu: na zawsze znaleźć swoje miejsce w Jego domu i żyć z Nim i w Nim. Dlatego naszym najgorętszym pragnieniem jest, aby to szczęście nie ominęło nikogo z was.

Wybacz, że zajęłam ci tyle czasu i sił, ale widzisz, chciałam ci jeszcze coś o niebie powiedzieć i wyrazić ci wdzięczność i stałą pamięć.


Mówi Matka.

– Jestem, córeczko. Wszyscy cieszymy się, cała rodzina, a Jasia poznaje tych, którzy ją naprawdę kochali i prosili za nią. Bardzo prosiła babcia i tu dopiero jej starania i troskę Jasia poznała.


MARYNIA


20 IV 1988 r. Mówi Pan.

– Maria stała się moją radością i jej służba wstawiała się za całym zgromadzeniem, które nie jest niestety wierne wszystkim punktom konstytucji, a przecież składając śluby zobowiązują się wypełniać ją. Maria, najsłabsza z nich, postanowiła poza pracą jej przydzieloną iść i nieść radość i pociechę najbardziej nieszczęśliwym, chorym na raka, umierającym. Sama widziałaś radość swojej kuzynki na widok Marii. (Kiedy byłam w Instytucie Onkologii u mojej kuzynki, Jasi, na kilka tygodni przed jej śmiercią, weszła Marynia i wszystkie chore rozpromieniły się).

Maria była moim prawdziwym świadkiem. Apostołowaliśmy razem. Wiesz, że dałem jej ciężki krzyż: kalectwo widoczne i przykre (Marynia była maleńka – ważyła 35 kg – i garbata; zmarła na wylew do mózgu, który się szybko powtórzył), a ona, moje kochane dziecko, oddawała Mi wszystkie swoje trudy, bóle i smutki z radosną ufnością.

Zabrałem ją sobie szybko z waszego świata, bo zapragnąłem uszczęśliwić ją tak, jak ona uszczęśliwiała wszystkich dookoła siebie. Myślisz, że „szkoda, że jeszcze tyle dobrego mogła z siebie dać”. Tak, to prawda. Ona tak bardzo starała się być przydatna, że przemęczyła się. Śmierć jej jest wynikiem zbyt dużego wysiłku. A jednak Maria byłaby bardzo nieszczęśliwa, nie dając z siebie wszystkiego. Po chorobie nie pozwolono by jej na odwiedziny w szpitalu. Pracowałaby zamknięta z księgami nad historią zgromadzenia – dla zgromadzenia, a nie dla Mnie. A Ja dałem jej – co Maria zrozumiała i czyniła – apostolstwo „pomimo wszystko”, i dlatego było ono tak skuteczne, choć krótkie.

Mnie nie potrzeba waszych zasług i waszych wieloletnich umiarkowanych wysiłków, by móc was wprowadzić do domu Ojca. Szukam miłości wśród was i poszukuję gorącej przyjaźni, prawdziwego zrozumienia. Maria tak właśnie, głęboko i z całego serca ukochała Mnie i wszystkich – we Mnie; tych zwłaszcza, o których Ja zabiegam najbardziej i pragnę ich wesprzeć: umierających, zbolałych i przerażonych. Zrobiła dla nich (i dla Mnie) wszystko, co tylko mogła. Czyż Ja nie miałbym zrobić dla niej tego samego? Tylko że Ja mogę nieskończenie wiele. Mogłem uszczęśliwić bezgranicznie i na wieczność to dziecko wierne, kochające, zapracowujące się i zapominające o sobie. Bo i Ja mam wrażliwe ludzkie serce, ukształtowane przez Maryję, Matkę moją, córkę człowieczą. Moje Serce pragnie waszego szczęścia, pragnie posiadać przyjaciół przy sobie... i czasami nie mogę się powstrzymać: zabieram z gwałtowną miłością mój drogocenny skarb i unoszę go w mój dom, dom miłowania. Tak zrobiłem dla Marii – umiłowany dla umiłowanej. Czy może cię to dziwić?

– Nie, Panie, dziwi mnie to tylko, że Ty zechciałeś mi to powiedzieć.

– Przecież powiedziałem ci, córko, że sam przyprowadzę ci Marię, bo ona nie potrafi się przemóc, by ci o sobie powiedzieć. Ukochana moja jest tak nieśmiała, cicha i zawstydzona moją miłością, że sam musiałem dać o niej świadectwo. Nie dla ciebie tylko, lecz także dla biednych niewierzących ludzi, tak bardzo lękających się śmierci, przerażonych na myśl o spotkaniu ze Mną. Chcę, by wiedzieli, jakim dla was jestem, jak mało wymagam, jak wiele daję, jak nieskończenie was kocham.

O spotkaniu ze Mną, pragnę, by Maria powiedziała ci to, co sama zechce.


21 IV 1988 r. Mówi Marynia.

– Jestem przy tobie – Marynia. Wiesz, ogromnie martwiło Mnie, że ty wciąż na mnie czekasz, a ja nie wiedziałam, jak ci powiedzieć, że już jestem tu (umówiłyśmy się, że Marynia odwiedzi mnie, kiedy będzie miała trochę czasu). Pan nasz życzy sobie, żebym ci powiedziała o naszym spotkaniu, o narodzinach dla nieba, ale może najpierw powiem ci, że to, co robicie (przygotowanie tekstów)jest bardzo ważne i potrzebne. Pamiętam, jak pomogło mi to, coś mi powtórzyła od mojej Matki po jej śmierci (zamieszczone w rozdziale V). Teraz jesteśmy już razem. Wiem, że w przygotowywaniu rozmów z nami pomagają ci wszyscy, którzy cię znali, więc i ja się dołączam. Nie bardzo wiem, od czego zacząć. Może od Pana, dobrze?


Człowiek w ogóle nie wyobraża sobie, że mógłby być tak szczęśliwy


– Wiesz, właściwie nie wiem, jak ci powiedzieć, kim jest Jezus, Chrystus Pan, nasz Zbawca, cel naszych uczuć, miłości, wdzięczności i uwielbienia. Całe niebo jest zwrócone ku Niemu (jak słoneczniki ku słońcu), zgadujemy Jego pragnienia, żeby móc w jakiś sposób okazać Panu ogrom naszej miłości do Niego. Takiej miłości, jaką jest On, nie ma na ziemi. Nie ma skali porównawczej. Człowiek w ogóle nie wyobraża sobie, że mógłby być tak szczęśliwy, jak my tu jesteśmy wszyscy. Mamy świadomość, iż ta miłość jest trwała, wieczna. Jej udzielanie się – bo Pan udziela się stale swojemu stworzeniu – owa ogarniająca nas miłość, nie znajdując już w nas oporów, jak to było na ziemi, wypełnia nas i poszerza, czyni zdolnymi do przyjęcia jeszcze większej mocy miłości. To są porównania, ale wyobraź sobie, że oddychasz, a każdy oddech jest głębszy, każdy daje ci więcej życia, więcej sił, zdolności zrozumienia, poznawania, po prostu wzrostu.

Tu zrozumiałam, że człowiek, aby naprawdę żyć, potrzebuje miłości, ale duch potrzebuje miłości prawdziwej, nie zaś jej namiastki – potrzeba mu miłości Boga, swego Stwórcy i Ojca. Gdybyśmy potrafili tak kochać ludzi na ziemi, jak Bóg kocha nas, znikłyby nieszczęścia, rozpacz i łzy. Dlatego tak ważną, zasadniczą sprawą jest więź osobista każdego człowieka z Bogiem. Bo jak możemy kochać własnymi siłami, z własnej mocy...? Przecież my nic nie mamy.

Wiesz, ja tak bardzo chciałam ulżyć ludziom cierpiącym, lękającym się śmierci, żyjącym w ciągłym żalu, że Bóg im odbierze – jak gdyby niesprawiedliwie – czas życia, podczas gdy innym go daje. Bolało mnie to, że nic nie potrafię zrobić sama. Dlatego zapraszałam Pana i wszędzie, a zwłaszcza w szpitalu, byłam z Nim i prosiłam Go o działanie; usuwałam się, aby On mógł sam dotrzeć do człowieka. Wtedy nie widziałam Pana, ale wierzyłam, że On kocha chorych i mnie, i dlatego pewna byłam, że Jezus udziela się, że Jest i daje im siebie. Starałam się o to, aby sakrament chorych przyjęło jak najwięcej osób, dlatego nie chciałam, żeby wiedziały, że jestem zakonnicą; żeby nie sądziły, że robię to niejako profesjonalnie, a nie z chęci zbliżenia ich do Boga. (Marynia wtedy w szpitalu prosiła mnie, żebym o tym nie mówiła kuzynce; teraz tłumaczy mi, dlaczego nie chodziła w habicie). Teraz wiem, że Jezus, Zbawiciel nasz, był ze mną zawsze przez cały czas służby. Powiedział mi: „Przyjaciółko moja”, kiedy przyszedł po mnie (wiesz, że miałam drugi wylew i umarłam nie odzyskawszy przytomności).

Śmierci w ogóle nie ma! Przerwana zostaje więź ciała z jego duchem i to można nazwać śmiercią, ale też dopiero wtedy stajemy się wolni, już nie związani i trzymani przez ciało jak przez... „skafander nurka” – podpowiadasz mi (dałam określenie Bartka); to dobre porównanie: coś ciężkiego, co nie pozwala na swobodę ruchów, tłumi dźwięki i zniekształca obraz rzeczywistości. Byłam jak gdyby we śnie, w mroku, w nocy, i w pierwszej chwili sądziłam, że budzę się, gdy poznałam, że ktoś staje przy mnie. To był Jezus.

Wiesz, jakim był Pan nasz w tym momencie? Nie jaśniejący, po trzykroć Święty, Pan Światów – nie. On nie tak przychodzi do swojego stworzenia, zwłaszcza tak słabego i małego, jak ja. Był Jezusem z Nazaretu, żywym człowiekiem, młodym, uśmiechniętym, szczęśliwym tak, jak gdyby przyszedł do domu ukochanej. Był cały pewnym oparciem, bezpieczeństwem, dobrocią i łagodnością. Jezus, Pan mój powiedział: „Przyjaciółko moja, przyszedłem do ciebie, bo nie mogę dłużej czekać. Pragnę cię zabrać, tęsknię za tobą. Chcę mieć cię, ukochana moja, na zawsze przy sobie. Czy chcesz pójść ze Mną...?”

Czy ty możesz sobie wyobrazić, że Pan pytał mnie, swoje stworzenie, o zgodę? Nic nie odpowiedziałam, bo serce we mnie zamarło z zachwytu i szczęścia, tylko wyciągnęłam ręce. Pan się pochylił, wziął mnie w ramiona i podniósł jak chore dziecko, i... nagle znaleźliśmy się wśród jasności nieba. Kiedy to zrozumiałam, przeraziłam się swojej nędzy i sądu. Wtedy Jezus powiedział do mnie cichutko: „Nic nie mów i nie bój się. Nie ma sądu dla tych, którzy kochają Mnie, a przecież ty Mnie kochasz...?” Poczułam się jak malutkie dziecko w ramionach ojca: nie miałam siły odpowiedzieć, tylko przytuliłam się mocniej. Zrozumiałam, że Pan już zapłacił za mnie swoją Krwią, że jestem dla Niego droga, jedyna na świecie, utęskniona. Wiesz, wydawało mi się, że nie zniosę takiej mocy miłości, że Jej w sobie nie pomieszczę, umrę, rozpłynę się, zatracę w Nim...

Nie mogę ci wytłumaczyć, jak to się działo w czasie, w miejscu; to wszystko jest zupełnie nieistotne. Prawdziwy jest tylko Jezus i Jego miłość do nas. Mówię ci to wszystko po to, aby ludzie wiedzieli, jakim Pan jest, bo to są tak bardzo osobiste sprawy. Kiedy oprzytomniałam, stałam (ale byłam wysoka, tak jak wszyscy), a dookoła byli moi bliscy: matka, ojciec, rodzina; zobaczyłam wiele naszych sióstr (Leona także mnie witała). Wszyscy byli tacy piękni, młodzi, radośni. Witali mnie z wielką radością, tak jak gdybym wróciła do domu po długiej nieobecności. Pan stał obok, trochę z tyłu, dłonie oparł lekko o moje ramiona i wtedy zobaczyłam bardzo wyraźne ślady ran. Odwróciłam głowę, chciałam uklęknąć i ucałować je ze czcią, lecz Jezus wysunął mnie lekko przed siebie, a może cofnął się, i wtedy zobaczyłam matkę założycielkę i ojca Honorata stojących przede mną. Pan powiedział: „Oto moja ukochana, moja przyjaciółka, która pocieszała Mnie i radowała moje serce. Kochaliśmy wspólnie najbiedniejszych ludzi, służyliśmy im. Jest moją dumą i radością...”

Pan jeszcze trochę mówił o mnie. Nie poznawałam siebie. Czy ty wiesz, że Jezus, Pan nasz, w ogóle nie zwraca uwagi na nasze błędy i niedociągnięcia? Pomija je, nie chce o nich nic wiedzieć. Ceni tylko to, co było w nas dobrem. A przecież i to otrzymaliśmy. A On chwalił mnie – publicznie – za swoje dary.

Pan zwrócił mnie mojej rodzinie zakonnej, mówiąc że przyniosłam jej chlubę. Matka założycielka podeszła, objęła moją głowę i ucałowała mnie w czoło, a ojciec Honorat dał mi swoje błogosławieństwo kładąc rękę na głowie. Tyle radości.

Tyle osób otoczyło mnie. Były niektóre z tych chorych poznanych przeze mnie i zmarłych przede mną. Okazało się też, że wszyscy, którzy cokolwiek od nas otrzymali – to znaczy Pan im dopomógł lub skrócił okres oczyszczenia – oni wszyscy wiedzieli, kto o nich prosił i pamiętali o nas, modlili się za nas, a teraz – dziękowali.

Ja już ci pomogłam w Instytucie. Mogę tam pomagać, a także innym chorym, pamiętaj o tym. Zwłaszcza gdy chodzi o sakrament chorych, będę prosiła Pana, więc proszę, pamiętaj o mojej chęci pomocy.

Już kończę, ale wiedz jeszcze, że jestem prosta – dusze nie mają garbów. Oczywiście żartuję, ale ja teraz wciąż żartuję, cieszę się i śmieję, jak gdybym miała 15 lat. Tu u nas panuje radość, życie pulsuje, śmiejemy się po prostu ze szczęścia. Kiedy mnie zobaczysz, nie poznasz mnie: nie jestem już mała, i nie mam garbu, ale jestem sobą bardziej niż kiedykolwiek. Wszystko pamiętam, a o ileż więcej rozumiem.

Jeśli będziesz mogła, powiedz o mnie Klarze (siostrze ze zgromadzenia),bo chcę i mogę im pomagać. Kocham je wszystkie, i te nieznośne również. Kocham was wszystkich.

Dziękuję ci, żeś mnie wysłuchała. Za dużo mówiłam o sobie, a za mało o Panu, ale starałam się wypełnić Jego życzenie. Jak On was kocha, jak zawsze jest przy was, ile dobra wam daje. Żebyś ty wiedziała, jak cudowne życie szykuje Bóg dla was w Polsce. Nie załamujcie się, wytrwajcie! W zaufaniu Panu jest wasza chwała, całego narodu.

Żegnam i błogosławię ci w imieniu Pana naszego Jezusa Chrystusa. Marynia, twoja przyjaciółka.


OGLĄDANIE BOGA TWARZĄ W TWARZ


22 IV 1988 r. Ojciec Ludwik odpowiada na prośbę teologa, który zapoznawszy sie z niniejszymi relacjami, zapytał o „oglądanie Boga twarzą w twarz”.

– „ Oglądanie Boga twarzą w twarz” to jest obrazowe określenie „zobaczenia”, a więc poznania, zrozumienia, kim jest Bóg; i o tym mówi ci chyba każdy, kto już znalazł się w Jego królestwie. „Zobaczenie” kogoś – to określenie ludzkie, bo człowiek ogląda przy pomocy wzroku, ale u nas nie „ogląda się”, a pojmuje: natychmiastowo, jasno, bezbłędnie i prawdziwie. Celowo mówię „pojmuje”, a nie „poznaje”, w sensie zgłębienia tajemnicy Boga w Trójcy Jedynego. To, co należy do istoty Bytu Boga, świadome jest tylko Jemu samemu. Nawet najwyższy Anioł też jest bytem stworzonym: ma swój początek, Bóg – nie. Już to pojęcie tak naprawdę jest nie do zrozumienia.

Spotkanie z Bogiem nie jest spotkaniem równego z równym, jak spotkanie dwóch filozofów, dwóch mędrców czy dwóch kolegów – to przecież jasne. Jest to spotkanie bytu stworzonego, jednego z nieprzeliczonej liczby bytów powołanych do istnienia przez ojcowską miłość Boga, z Nim samym. Inaczej mówiąc, jest to zaznanie mocy tej miłości, z której każdy z nas powstał, natychmiastowe przyjęcie prawdy o Bogu jako o naszym Ojcu, czyli pojęcie całym sobą – kim jest Bóg w stosunku do bytów powołanych przezeń do istnienia, i indywidualnie – kim jest dla mnie samego. Tu nie ma procesu rozumowania, nie „uczy się”, lecz z niesłychaną jasnością wie –jakim Bóg zawsze był i jest dla mnie, ile mi dał, jak mi zaufał, dając mi taką właśnie a nie inną drogę, zadanie życia, jak pragnie mojego szczęścia, w jaki sposób od początku mojego istnienia opiekował się mną, dbał o mnie, czuwał przy mnie, bronił, osłaniał, po wielekroć ratował, jak nieskończenie mnie kocha i jak jest szczęśliwy, że ma mnie znów przy sobie.

Spotkanie rzeczywiste z Tym, którego na ziemi kochaliśmy w wierze (komu ufaliśmy poprzez przyjęcie przez nasz rozum i wolę świadectwa Pisma świętego), jest olśnieniem, zachwytem, niewyobrażalnym szczęściem dla wszystkich władz duchowych człowieka. Wszystko staje się nam jasne. To, co głosił nam Kościół, jest prawdziwe, ale przechodzi wszelkie wyobrażenia. I dlatego człowiek „w ciele” zginąłby natychmiast zobaczywszy Boga (sprawdź, co o tym mówi Stary Testament), gdyż ciało ludzkie jest niesłychanie słabe (to tylko glina... i trochę innych pierwiastków).

W swoim królestwie Bóg ujawnia się nam, a zarazem objawia w swojej Boskiej naturze. Jest w całej swej mocy, i człowiek poznaje Jego uszczęśliwiającą nas naturę, Jego miłość, a także wedle swej indywidualnej możliwości kochania zostaje „nasycony” Nim, przeniknięty – do pełni, którą może znieść.

Bóg jest Bogiem żywych, a to, co żywe, rozwija się, rośnie ku swojej pełni – człowiek ku pełni rozkwitu ducha ludzkiego – a że jesteśmy nieśmiertelni, rozwój nasz trwa i nie ma mu końca. W domu Bożym następuje już bez koniecznego dla świata materii procesu życie – śmierć, bo tu istniejemy w Nim, a On nie zna przemijania.

Kiedy człowiek staje wobec Boga (a więc w prawdzie), poznaje samego siebie, jakim miał się stać w zamyśle Pana. I im dalej był od miłości, tym gorzej siebie osądza. Pojmuje, na ile sprzeciwiał się sam i jak szkodził bliźnim z własnej winy, bo pojmuje (też wedle indywidualnej możności swej natury) dużo szerzej, mianowicie: plany Boga dla ludzkości, wspaniałe, ożywiające i podtrzymujące życie na ziemi, i swój w nich współudział lub sprzeciw czy bierność. To jest sąd szczegółowy w prawdzie, pierwsze otwarcie oczu duszy w Bożym świecie. Człowiek osądza sam swój stan; ale że Bóg jest i że jest miłością, poznaje to każdy kto przekracza granicę ciała.

Jednakowoż ci, którzy Go kochali i zawierzyli Mu, wykazując prawdziwość swojej miłości w próbach, ci nie znają sądu. Wszyscy bowiem zostaliśmy odkupieni krwią Zbawiciela (prawidłowiej: dobrowolną ofiarą niewinnej Osoby Baranka, Syna Bożego, Jezusa), ale nie wszyscy Ją przyjmują z czcią i wdzięcznością. Ci, którzy na bezgraniczną miłość swego Zbawcy odpowiadają miłością i usiłują wykonać wszystko, co mogą, wedle woli Pana, łącząc całe swoje życie z Nim, lub jak robotnicy ostatniej godziny idą za Nim drogą krzyżową, przyjmując śmiertelną chorobę, cierpienie, prześladowanie, okaleczenie lub śmierć z ręki człowieka z poddaniem i wiarą w miłość Boga do siebie – ci wszyscy stają się prawdziwymi przyjaciółmi Chrystusa Pana lub zawierają z Nim braterstwo krwi. A miłość Boga trwa na wieki. Dlatego Jezus sam przybywa po przyjaciół swoich i przenosi ich przez sąd sprawiedliwości Ojca wprost w dom Boży. Miłość bowiem przekreśla Prawo. Jest ponad nim, bo Bóg jest Miłością.


DOBRZY CHRZEŚCIJANIE


10 IV 1988 r. Pytałam o p. Ludwika, mojego szefa z konspiracji, o którego śmierci dowiedziałam się niedawno, i o jego przyjaciela Eugeniusza. Mówi Matka.

– Obaj są już z nami, ale przeszli przez krótki okres oczyszczenia. Bo, widzisz, dużo otrzymali od Pana, dużo wiedzieli i w życiu na ziemi uważali się za „dobrych chrześcijan”, a w takim przypadku Bóg zapytuje człowieka o to, jakim był apostołem i czy nikt przez niego nie cierpiał i nie płakał?

Dlatego, pamiętaj, nigdy nie uważaj się za coś lepszego od innych, za „dobrego syna” (z przypowieści o synu marnotrawnym), bo dobrym jest tylko święty. Ale nigdy nie przychodzi do głowy człowiekowi prawdziwie świątobliwemu, że jest nim, gdyż wie, że jest sługą nieużytecznym i bez pomocy Boga nie dokonałby nawet okruszyny dobra. Po prostu ludzie naprawdę „święci” wszystko, cokolwiek dzieje się dobrego z ich przyczyny, odnoszą do Boga, bo są Jego przyjaciółmi; rozumieją Jezusa i dlatego lepiej się orientują w swojej słabości i grzechu, i w Bożej miłości, która ich wspiera i działa w ich życiu.

Kto żyje blisko z Jezusem, Panem naszym, wybawicielem i największą naszą miłością, ten coraz jaśniej widzi Jego działanie w swoim życiu i przeszkody, jakie Mu czyni. Widzi, jak Pan buduje na ludzkiej słabości swoje dzieło, i może jak gdyby z ubocza obserwować siebie, podziwiać i błogosławić miłosierdzie Boga i Jego niezachwianą wierność i cierpliwość względem nędzy człowieka.

Ty przynajmniej możesz zupełnie jasno widzieć, że wszystko, co dajesz ludziom, daje ci Bóg – darmo, hojnie i nie rezygnując ze współpracy z tobą mimo licznych twoich wad i przeszkód, jakie stawiasz przed Jego łaską. Tak zresztą obdarza i nas, współpracujących z tobą – z miłości, bez względu na to, w jakim stanie weszliśmy w Jego dom.

Zrozum, że „oczyszczanie się” każdego z nas jest inne; On od nas wymaga według miary i wagi darów, jakie w nas złożył, i warunków, jakie nam dał. W dom Boży wejść można tylko w czystej, „białej” szacie, ale może być ona ze zgrzebnego płótna, z atłasu, jedwabiu lub olśniewającej srebrzystej lamy; czyli – jako że wszystko to jest przenośnią – blask miłości świadczy o tym, ile jej w sobie mamy. Jeszcze inaczej: miłość w nas jest Jego obecnością w nas, a On – to światło, promienność, szczęście.

Niebo to nie „miejsce” leniwego spoczynku, to dalsza droga, dążenie, nieustanne zbliżanie się ku Źródłu miłości, rozszerzanie się jak gdyby, rośniecie w miłość – świadome, radosne, aktywne, już bez oporów, a przeciwnie, angażujące całą naszą istotę ku miłowaniu Tego, który miłuje nas, cieszy się nami, uszczęśliwia nas i wciąż pociąga bliżej i bliżej: nasyca sobą. Tu miłość Stwórcy i stworzenia jest przestawaniem w świadomej i pełnej zrozumienia miłości, lecz jest to nadal miłość Ojca i Jego dzieci.


12–25 V 1988 r. Mówi Bartek.

– Teraz my, jako twoi przyjaciele, prosimy za nimi. Oni też, po ludzku biorąc, mieli zmarnowane życie. Przypomnij sobie. Pan Ludwik: więzienie, obóz, okropne warunki i ludzie mu wrodzy.

Ciągłe bóle kręgosłupa, bezradność, bezsilność i choroba, no i samotność. Bóg prowadził go po bardzo trudnej drodze. A Eugeniusz? Ile on przeszedł: obozy, więzienie, brak pracy i możności działania, odsunięcie na boczny tor – a przecież on był „stworzony do działania”. Przemyśl to sobie...