Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -



IV

RELACJE BLISKICH ZE ŚMIERCI, SPOTKANIA Z BOGIEM I JEGO MIŁOSIERDZIEM



O CIOCI ALI


2728 VII 1967. Mówi Matka o swojej stryjecznej siostrze i najbliższej przyjaciółce. Obie pochodziły z rodzin katolickich, pielęgnujących wszelkie tradycje narodowe i religijne, ale praktycznie obojętnych religijnie, jak cała prawie inteligencja polska z przełomu XIX i XX wieku. Matka i ciotka jako pierwsze w rodzinie zaczęły szukać zbliżenia do Boga (starsza siostra Aliny, Jadwiga, dołączyła do nich później). W nawróceniu pomógł im ks. Detkens. Ciocia Ala była bardzo piękna. Życie miała wyjątkowo ciężkie, ale miała w sobie ogromny spokój i radość wewnętrzną. Każdy w chwilach ciężkich szukał u niej oparcia. Moja Matka (która własnych zalet w ogóle nie zauważała) uwielbiała ją. Ciotka zmarła nagle na serce, podczas pobytu w szpitalu.

– Chciałabym ci powiedzieć o cioci Ali. Otóż my wiemy, kiedy kto do nas ma przyjść (jeśli jest to ktoś nam bliski). Czekamy a często wychodzimy naprzeciw. Tak było i tym razem. Ciocia była witana i przyjęta jak królowa. Chciałabym, aby tylu ludzi chciało wyrazić ci wdzięczność w tym momencie, ilu – cioci.

U nas nazywa się ten dzień Narodzinami, Przybyciem, Spotkaniem. Nie wiesz nawet, z jakim utęsknieniem czeka rodzina, wszyscy najbliżsi, chcący przyspieszyć tę chwilę, aby nareszcie być razem. Jak dobrze jest mieć tu tylu przyjaciół!

Alina była zupełnie przygotowana i przeszła granicę bez bólu, bez lęku ani niepokoju. Szła do siebie, do domu, do bliskich i drogich sobie, nic dziwnego, że z radością zrzuciła ciało. To jest moment, córeczko, sekunda, to nie boli, o ile człowiek nie trzyma się kurczowo ciała i nie opiera się, a Ala miała taką pomoc i tyle miłości ją otaczało, że wbiegła po prostu w nasz świat. Jest szczęśliwa nieskończenie; zasłużyła sobie na miłość i szczęście, które ją otaczają.

Ala jest i będzie z nami (...). Mogę być z nią w każdej chwili, a i ona może być z każdym z nas. Teraz jest tu przy tobie. Prosi, żebyś nigdy nie płakała, a jeśli zatęsknisz, wołaj ją po prostu. Mówi do ciebie:

„Moje Kochanie Drogie! Jak mi dobrze! Dziękuj Jezusowi za Jego miłość do mnie! Tylko to; nic mi nie trzeba. To wy proście; powiedz wszystkim – pomogę. On jest taki dobry, że nie odmawia nam, gdy prosimy. Kochanie, wszystkie moje sny nie oddają nawet w przybliżeniu tej pełni miłości, w której tu żyjemy. Jakie szczęście, piękno, rozmach! Jaka swoboda! Szczęście, szczęście, szczęście! Nigdy nie potrafimy oddać Mu Jego miłości!”

Jak myślisz, czy ktoś w takiej chwili ma ochotę zajmować się sprawami pogrzebu, oglądać swoje ciało, wszystkie zabiegi, ceremonie urzędowe? Jeżeli coś odciąga i mąci radość, to rozpacz i ból żyjących. Trzeba wtedy pamiętać, że dla zmarłego – to święto, nowy świat, świadomość własnej nieśmiertelności i niezniszczalności.

– Przecież nie dla każdego?

– Naturalnie, że nie dla wszystkich. Są tacy, którzy długo nie wierzą, że „umarli” – myślą, że śpią. Gorzej, są tacy, którzy w ogóle nie wierzą w życie po śmierci i z uporem zaprzeczają mu, tak że sami pogrążeni są w mroku i niewiedzy, i wegetują, a nie żyją, bo własne ich myśli, ponure i złe, odgradzają ich od wszelkiej pomocy. To, z czym przyszli, otacza ich i nadal; dlatego tak ważny jest moment śmierci. Lęk, złość, nienawiść czy własne uprzedzenia otaczają takiego człowieka, a jeśli nie miał w sobie wcale miłości, skazany jest na pozostawanie z sobą samym bez pomocy. Trzeba bardzo prosić za takich nieszczęśliwych. Wujek Stefan (mąż jednej z ciotek, naukowiec, „europejczyk”, mason, człowiek cyniczny, traktujący ludzi wierzących z politowaniem) jest bardzo nieszczęśliwy.

– Czy jest z wami?

– Nie, z nami być nie może; tu trzeba kochać i chcieć kochać więcej. Dobre, życzliwe myśli pomagają zrozumieć, gdzie się jest i dlaczego – one kierują człowiekiem i rozpędzają mroki. Modlitwy to nic innego. Wspólne zbiorowe modlitwy mają ogromną siłę – to wielka pomoc, dowód waszej miłości do tego, za kogo prosicie. Wasza miłość oręduje za takim biedakiem, a Pana naszego wzrusza wasza troska i wstawiennictwo. Jakże często daje się uprosić, zwłaszcza wtedy, kiedy proszą skrzywdzeni za tego, kto ich skrzywdził, a jeśli ofiara błaga o litość dla swego kata, przebaczając mu, może wyprosić niebo temu, kto się sam przez swoje zbrodnie potępił. Wtedy jest to prośba wspólna z Jezusem na krzyżu: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”, i Bóg wobec tej wspólnoty (z Jezusem) zawiesza swoją sprawiedliwość. Dla ofiary niesprawiedliwości lub zbrodni nie ma szybszej drogi do Serca Bożego, jak ta. Wielu jest takich męczenników w naszym narodzie i są naszą dumą i chwałą przed majestatem tronu Boga.

Jeżeli człowiek w życiu cokolwiek kochał bezinteresownie, ta miłość przyciąga doń podobnie kochających – wtedy już ma pomoc i opiekę. Wprowadzają go w swoje „koło” – koło wspólnej miłości – które powiększa się przez to i rośnie, a miłość tego „wprowadzonego” potęguje się ogromnie.


MARIANNA


9 XI 1969 r. Mówi Matka po otrzymaniu wiadomości o śmierci znajomej.

– O rodzinie i znajomych, tj. bliskich, wiemy, gdy mają tu przyjść i spotykają się zawsze z nami, o ile w ogóle zostaną dopuszczeni do naszego Życia. Ale, córeczko, znając dobroć i miłosierdzie Chrystusa, czyż można w to wątpić? Marianna jest szczęśliwa, że już „ma to poza sobą”; jest z mężem i rodziną. Przeżywa ogromnie spotkanie z całą rodziną. Na pogrzebie będzie obecna. Śmierć na serce jest tak łagodna, można powiedzieć naturalna, że takiej można życzyć każdemu; to przejście, którego się nie zauważa (fizycznie).


O śmierci


Widzicie, najważniejszą rzeczą jest nie sama chwila śmierci – która może być jednym momentem, jak u mnie, i później nie pamięta się go w ogóle – a przygotowanie człowieka do śmierci, jego dojrzałość, można powiedzieć gotowość. Natomiast w braku dojrzałości mieści się zarówno strach przed śmiercią, uleganie panice przed utratą ciała, zwierzęce pragnienie zatrzymania go – wtedy ciało stawia opór, bo człowiek zjednoczony z nim broni się przed zagładą, unicestwieniem, jak sądzi – broni się także świadomość człowieka. Człowiek boi się nieznanego, boi się też odpowiedzialności, spojrzenia prawdzie w oczy, spotkania ze sprawiedliwością, o ile szerzył zło.

Trzeba rozumieć nasz świat, swoją nieśmiertelność, swoją prawdziwą osobę – byt duchowy nie podlegający prawom materii, stosującym się jedynie do materii – rozumieć swoją niezależność od ciała. Poznali to ludzie, którzy w okresie wojny przeszli przez śledztwa, więzienia i obozy przezwyciężywszy wymagania „ciała”, i ci nas łatwo zrozumieją, tak jak i wszyscy naprawdę wierzący. Kościół uczy nas prawdy, tłumaczy, przygotowuje; trzeba przyjąć prawdę. A ponadto trzeba po prostu żyć tak, jakby się miało umrzeć w każdej chwili – nie myśleć o tym, oddać swoje życie i śmierć w ręce Jezusa Chrystusa. Ja tak zrobiłam. Czyż On może zawieść czyjeś zaufanie?

Od urodzenia wiemy, że umrzeć musimy, a skoro nie rządziliśmy swoim urodzeniem się, nie możemy rządzić własną śmiercią.

– A samobójstwo?

– Samobójstwo jest przeciwstawieniem się (woli Boga), samowolnym dysponowaniem nie swoją własnością, i jako takie musi przynieść złe skutki dla danego człowieka.

Wracając do śmierci; jest ona zakończeniem egzaminu, a tylko egzaminujący wie, kiedy przestać pytać. Nasz „egzaminator” jest naszym Ojcem, Bratem i Przyjacielem. Zna nas i rozumie. Sam dał nam dla nas wybrane warunki, dlatego On wie, czego się po nas spodziewać. Nie należy się lękać. Ale jeśli człowiek „za życia” zrozumie, kim jest Chrystus – pokocha Go. Im więcej zrozumie, tym bardziej kocha. A dla kochającego nie istnieje strach –jest spotkanie się z Miłością. Szczęście, niewyobrażalne szczęście!

Kościół uczy nas tego i nic nie stoi na przeszkodzie istotom obdarzonym inteligencją, wyobraźnią, zdolnością logicznego wnioskowania w zrozumieniu sensu i celu naszego życia – nic oprócz egoizmu. Dlatego im dalej odejdziemy od egoistycznego sposobu użytkowania życia, tym dla nas lepiej, i temu służą na przykład zakony, a dla ludzi świeckich różnorodne służby jeżeli nie Bogu wprost, to społeczeństwu, narodowi, sztuce, wiedzy, prawdzie we wszystkich jej przejawach. Nie ma człowieka, który by nie znalazł służby sobie właściwej, gdyby tylko zechciał. Chodzi o wyrwanie się z poczwarki własnego egoizmu, który nie pozwala nam „rozwinąć skrzydeł”. Trzeba stać się prawdziwie sobą. Dobrze, aby to następowało jak najwcześniej; wtedy człowiek może więcej pomóc innym. W przeciwnym wypadku jest pasożytem żerującym na wysiłkach i poświęceniu swoich bliźnich, sam nie dając nic, a zbierając – dla siebie. No cóż, przyjście tu w takim stanie jest wstydem, bo wszyscy wiemy, jakie kto miał możliwości.


...TERAZ I W GODZINE ŚMIERCI”


8 II 1975 r. Matka odpowiada na pytanie pewnej osoby, jak można okazać miłość Maryi Pannie.

– Wszystkie swoje sprawy, każdy dzień i każdą chwilę niech ofiarowuje Maryi jako wyrównanie za wszystkie łaski otrzymane (...) i za zaoszczędzenie jej wielu ciężkich przeżyć i cierpień. Niech mówi z Maryją tak jak dziecko z matką, szczerze i prosto – że chciałaby Ją kochać, ale nie umie, że pragnie i potrzebuje Jej opieki, i prosi Ją o to, aby była przy niej. No i niech wszystko składa w Jej ręce. To wystarczy.

Do Maryi trzeba przystępować jak do Matki, bo to Jej największy tytuł do chwały na wieczność, że przez wierność i pełną ofiarną miłość stała się Współodkupicielką, Orędowniczką i Matką całej ludzkości. Macierzyństwo jest pojęciem największej bezinteresownej miłości – i taką jest właśnie Maryja, która niczego nie pragnie dla siebie, pragnie wyłącznie naszego szczęścia, które polega na połączeniu się w miłości z Jej Synem, naszym Zbawcą, Bratem i Panem. Kochając Maryję, nie można nie kochać Chrystusa. Oni są razem, a tylko poprzez miłość Matki najłatwiej nam (i najszybciej) wejść w krainę miłości, jaką jest królestwo Chrystusowe.

Ci, którzy nie zdołali w trakcie swojego życia osiągnąć dojrzałości do królestwa niebieskiego, są z chwilą śmierci jak dzieci strwożone i zagubione. Im jest potrzebna matka i oni właśnie najbardziej opieki Maryi potrzebują. Ona jest ich oparciem, usprawiedliwieniem i osłoną wobec sprawiedliwości Bożej pytającej: „Cóżeście ze swoim życiem zrobili? Jak je wykorzystaliście?” Lepiej wtedy schować się za Matkę i swoje sprawy pozostawić Jej. Matka zawsze jakieś usprawiedliwienie dla swojego dziecka wynajdzie, a jeśli już nic zrobić się nie da, to je osłoni sobą i będzie apelować do Miłosierdzia Bożego, które jest nieskończone. Tak, że kto z Maryją umiera i Ją o opiekę prosi, zginąć nie może.

Twój Ojciec, który tak szalenie Maryję Pannę kocha, mógłby Ci opowiedzieć o Jej miłości do ludzi. (...)

– Proszę o to.


Mówi Ojciec.


– Chcę Ci sam opowiedzieć, co dla mnie Maryja Panna uczyniła. Czciłem Ją od dziecka i uważałem za Matkę prawdziwą (Ojciec mój nie pamiętał swojej matki, która zmarła, gdy miał dwa lata). Wielekroć ratowała mi życie; ostatni raz, gdy z naszego domu zabierano wszystkich mężczyzn do Oświęcimia. Jej zawdzięczam, że mogłem umrzeć spokojnie, podczas gdy tylu ludzi ginęło w warunkach potwornych – upodlenia, pogardy, nienawiści i bez możności żalu, zastanowienia się nad sobą, bez pojednania się z Bogiem. Jej zawdzięczam to wszystko.

Umierałem spokojnie, bez bólu i nie w samotności, a w obecności Jezusa i Maryi (bo wiem, że powiedziano Ci, iż umarłem w nocy, po spowiedzi, sam). Otóż mogłem nie tylko wyrazić swoją miłość i żal za życie z dala od Niego, ale przekazać Jemu samemu dalszą opiekę nad wami, a więc umierałem bez lęku o was, bez poczucia winy, że was same pozostawiam bez zabezpieczenia i opieki. To Ona przyprowadziła swojego Syna do mnie. Gdy nadeszła śmierć ciała, Ona stanęła przy mnie i osłoniła swym płaszczem. To jest przenośnia i nie. Obecność Maryi przesłania wszystko, tak że sam moment przejścia staje się niezauważalny. Nie ma bólu ani rozdarcia, ponieważ szczęście Jej bliskości jest większe. Nie ma też lęku przed spotkaniem z Chrystusem, gdyż jest to spotkanie się Matki i Syna – dwu miłości przenikających się wzajemnie; towarzyszą im szczęście i radość, w które człowiek zostaje włączony tak jak dziecko w spotkanie rodziców. Oczywiste jest, że są to tylko porównania.

Tam gdzie jest Maryja, są: miłość, poczucie bezpieczeństwa i radość płynące z Jej niezmiernej czystości. Jeżeli możesz, mów o tym wszystkim, ponieważ śmierć w objęciach Matki jest tak niezwykłą łaską, że każdy z was powinien prosić nieustannie Maryję, aby raczyła być mu Matką teraz i w godzinę śmierci.

Ojciec mój był najbardziej prawym i szlachetnym człowiekiem ze wszystkich, jakich znałam. Był niepraktykujący, niemniej miał głęboką cześć i miłość do Maryi. Po kampanii wrześniowej, kiedy odnalazł nas żywych, powrócił do praktyk religijnych.


FILOZOF


1972 r. Mówi Bartek po śmierci mojego stryjecznego dziadka, pisarza, tłumacza, eseisty, krytyka literackiego, filozofa z wykształcenia (studiował w Niemczech), zamiłowania i z postawy życiowej. W przyjętym przez siebie sposobie myślenia odrzucał niestety Boga, gdyż nie potrafił uwierzyć, chociaż chciałby”, jak mówił...

– Zabieram głos ze względu na twojego dziada, na którego pogrzeb idziesz jutro. Prosimy, żebyś była na całej Mszy świętej. Zrób to dla niego i módl się usilnie za niego; w jego imieniu proś o przebaczenie za odrzucanie Prawdy. On jest teraz bardzo nieszczęśliwy, i to nie dlatego, że jest sam – bo jest i będzie przy nim jutro cała wasza rodzina – ale widzisz, on nie chciał przyjąć prawdy Ewangelii, bo wydawała mu się za prosta, zbyt naiwna, a teraz widzi, że zmarnował swoje życie na dociekania i spekulacje filozoficzne i nie doszedł do poznania prawdy. A mógł sam innym ją dawać...

– Jaką prawdę?

– Prawdę, że miłość jest domem Boga (Bóg jest ukryty w tajemnicy miłości) – jednym słowem, działając z miłości bezinteresownej, zawsze spotka się Boga, jeśli nie wcześniej, to w momencie śmierci.

– Przecież wtedy poznaje się miłość Boga do nas?

– Tak, ale człowiek po śmierci widzi w sobie tyle zła, tyle niedociągnięć, zmarnowanych okazji i zdolności, a przede wszystkim moc głupstw, które zdziałał, a których wcale robić nie musiał; a jeśli miał dane duże zdolności, tym bardziej go to obciąża. Widzisz, prędzej Bóg usprawiedliwi człowieka, niż człowiek sam sobie wybaczy wtedy, kiedy zobaczy siebie w całej prawdzie, w pełnym świetle, bez żadnych „zasłon”, którymi na ziemi osłaniamy się i kłamiemy przed sobą.

– Nie strasz mnie – przeraziłam się swoim przyszłym losem.

– Jeżeli kochasz tylko Boga, z całego serca, i twoja myśl jest zanurzona w Nim samym, tak że siebie już nie zauważasz w ogóle, a tylko jako Jego narzędzie, własność, Jego rzecz, którą On się posługuje i włada, wtedy rzeczywiście nie masz się czego obawiać, ale rzadko kto tak potrafi umierać, a przedtem – żyć. Ale przecież nie chcę cię straszyć, chcę, żebyś się przejęła jutrzejszym dniem i nie zmarnowała możliwości pomocy. To jest twój krewny i dlatego należy mu się pomoc od ciebie, tak uważam, zwłaszcza że sam wiem, jak się czuje człowiek, który mało rozumiał, a nagle postawiony jest wobec Prawdy, która mówi mu o sensie i celu jego życia, do którego powinien był sam dojść i służyć sobą w miarę sił i umiejętności.

Jeżeli będziesz kochała Chrystusa, Pana naszego, nie będziesz się bać sądu. A kochać Go możesz, nikt ci tego nie broni. Znasz Jego życie, Jego słowa, Jego śmierć i Jego plany zbawienia ludzkości.


Sumienie


– Wytłumaczę ci to tak. Gdy kochasz jakieś dobro, kochasz Jego samego w nim. Dlatego masz swoje miejsce w Jego królestwie, gdy na ziemi starasz się o Jego zejście na ziemię pracując nad szerzeniem Jego praw lub walcząc z tymi, którzy Jego prawa chcą zetrzeć z powierzchni ziemi; robisz to zgodnie ze swoim sumieniem, czyli w imię prawdy, w imię Boga. Ale jeżeli wybierasz „swoje” egoistyczne dobro i przez całe życie widzisz prawdę fałszywie, znaczy to, że coś z twoim sumieniem jest nie w porządku, że zapanowało w nim kłamstwo. Z zepsutym kompasem można zbłądzić, to zrozumiałe, ale sumienie to taki kompas, który tylko my sami możemy zdeprawować, uśpić lub zagłuszyć.

Nie chodzi tu o słowa, a o treść. Jeżeli ktoś tak pragnie poznać prawdę, że na to poznanie poświęca życie i nie dochodzi do niej, to przecież dowodzi, że albo ustał w pół drogi, albo poprzestał na półprawdach bojąc się, że za prawdziwe poznanie może zbyt drogo zapłacić; albo może nie prawda sama w sobie była mu celem, a on sam. Za kompromis płaci się u nas wstydem tym większym, im lepsze mniemanie miało się o sobie. Mówię to ogólnie. Jeżeli chodzi o twojego krewnego, jest kochany przez Boga tak, jak my wszyscy. Chodzi o to, żeby on to chciał zrozumieć i przyjąć, i w tym możesz mu pomóc. O to proszę i twoja rodzina również.


Po kilku dniach.


– Chcę, żebyś wiedziała, że twój dziad dziękuje wam i przeprasza za kłopoty w związku z jego śmiercią. Prosi o powiedzenie ci, że jest szczęśliwy, że nareszcie oderwał się od niesprawności swego umysłu i ciała, które czyniły takim ciężkim jego życie w ostatnich latach (zmarł w wieku 92 lat). Cała reszta jest radością.

– Dla niego? Skoro był niewierzący, a już na pewno niepraktykujący?

– Widzisz, ja to rozumiem i postaram się wytłumaczyć ci to. Co innego jest osobiste „samopoczucie”, tj. sąd nad sobą samym, zobaczenie siebie najzupełniej obiektywnie – to jest chyba dla każdego, kto ma miłość własną, przeżyciem ogromnie bolesnym, wstrząsającym – ale jeżeli się przyjmie tę prawdę, to zobaczenie, że POMIMO TO byliśmy, jesteśmy i będziemy nieskończenie kochani, jest jeszcze większym, oszałamiającym zaskoczeniem. Człowiek jest nieprzyzwyczajony do miłości prawdziwej, takiej, która ogarnia go całego na zawsze, która płaci za jego wszystkie winy, usprawiedliwia, niczym się nie brzydzi, a tylko współczuje i wybacza. Takie są matki w ludzkich bajkach, a tu tak jest naprawdę i na zawsze.

Straszliwym bólem jest niemożność cofnięcia się, odrobienia błędów, oddania Bogu takiej miłości, jaką On daje nam – czyli pełnej i bezinteresownej. Jest wstyd: to tak, jak gdybyś zaczęła czcić króla wtedy dopiero, gdy widzisz go w chwale królewskiej, w potędze i mocy, ale wówczas gdy był on obok ciebie jako żebrak proszący cię o miłość, o pomoc, o trochę dobroci, odwracałaś się lub gorzej – wyśmiewałaś i pogardzałaś nim.

Nie możesz sobie wyobrazić, jaka jest wrażliwość duchowa człowieka, zupełnie nieporównywalna z jego życiem ziemskim, i jak bardzo jesteśmy odsłonięci (bezbronni) wobec własnych myśli. Nie można uciec od tego, co przynosimy ze sobą, w sobie. Jeżeli przyjmie się miłość Jezusa Chrystusa, tj. nie odrzuci się jej, a odpowie miłością – taką, na jaką nas stać, pełną zawstydzenia, nieśmiałą, niepewną, ale pragnącą Go – On nas przygarnia i włącza w miliony swoich dzieci, z których każde kocha „oddzielnie”, zna i rozumie całkowicie i do dna (i każdemu z nas jest najbliższy i wzajemnie kochany do granic możliwości).


Jest szczęście i ból zarazem


Oczyszczanie się nasze jest szczęściem i bólem zarazem. Ból wstydu, żalu, ból widzenia siebie w prawdzie (można to nazwać „bólem osobistym”, zależnym od naszej własnej głupoty, pychy i wyhodowanego przez nas w sobie zła). A szczęście jest bezosobowe; dotyczy zrozumienia, że istniejemy; że nigdy nic nie zginęło, nie zmarnowało się z dobra przez nas tworzonego; że jest Prawda jedna, niepodzielna, powszechna, że istnieje w niej sprawiedliwość i że Bóg jest nieskończenie dobry, a przede wszystkim miłosierny. Że znajdujemy się na progu świata miłości wzajemnej i Chrystus Pan pragnie, abyśmy się w tym świecie zanurzyli. Że Jego miłość do mnie jest równa miłości do najwyższych i najświętszych, a także, że tak jak ja jestem kochany, kochani są absolutnie wszyscy, najbardziej zabiedzony parias hinduski i najbardziej trędowaty Murzyn, słowem ci, którymi u was (na ziemi) tak łatwo pogardza się.

Wydaje mi się, że takie szczęście – radość myśli i uczuć, gdzie wola raz powiedziawszy „chcę kochać” zatrzymuje się na tej decyzji na wieczność, a cała energia dawniej skierowana na pokonywanie przeszkód przemienia się w działanie miłości („oddychanie”, promieniowanie, przekazywanie innym miłości, życie nią) – że to jest stan nie do oddania; źle powiedziałem, nie stan, a istnienie, życie! Bo nie ma odpowiednika, nie mogę go porównać z niczym, przewyższa wszystko i „materia ziemska” ciała ludzkiego w ogóle nie zniosłaby takiego „ciśnienia”, siły, radości życia. A to wszystko zawdzięczamy miłości Jezusa Chrystusa do nas! Ta miłość jest chyba największą z tajemnic Bożych.

Jednak mogę zrozumieć, że tacy pojedynczy ludzie, jak najbliższy nam ojciec Maksymilian Kolbe i dziesiątki tysięcy nieznanych dają sercu Chrystusa radość tak wielką, że wyrównują „rachunek” całej reszty niedojrzałych i nieudanych płodów rodzaju ludzkiego.


Dyspozycje


Po kilku tygodniach. Mówi Matka.

– Pytałam stryjka Kazia ...

– Czy możecie rozmawiać z ludźmi w czyśćcu?

– Widzisz, tu nie ma żadnych przegród, stref czy zamknięć. Jesteśmy tam i z tym, z kim i gdzie pragniemy być, tzn. jeśli spotkanie z tym kimś nie byłoby dla nas dużą przykrością, gdyż rozumiesz sama, że nikt nie chce się spotkać z nienawiścią. Ale z naszym stryjkiem widzieliśmy się wszyscy.

Stryjek przeprasza was za wszystkie kłopoty. Był już za słaby, żeby zrobić w domu porządek, dlatego też pozostawia wam wolną rękę wiedząc, że staracie się zabezpieczyć jakoś jego prace. (...)

Książki powinni wziąć ci, dla których będą one najbardziej pożyteczne. Co do książek, które stryjek lubił, możesz powiedzieć, żeby sprzedać, co się da, a resztę przekazać do ubogich bibliotek. (...) Stryjek cieszy się, że chcesz mieć jego starą lampę; niech ci służy. (...) Co do reszty, róbcie, co wam się podoba. Widzisz, tu nie jest dla nas ważne, co się stanie z pozostawionymi rzeczami (jako przedmiotami „materialnymi”; uwaga ta nie dotyczy dorobku naukowego czy artystycznego). Najlepiej, gdy mogą jeszcze być przydatne innym. (...) Niech każdy weźmie to, co mu się przyda, i tak będzie najlepiej. (...)

– Czy modlić się za stryjka? Czy potrzebuje modlitwy?

– Każdemu z nas potrzebna jest wasza pamięć, a modlitwa jest wyrazem troski waszej o nasze szczęście tu – jest przecież orędownictwem w naszej sprawie. W pierwszych chwilach po śmierci ciała jest ona szczególnym dowodem waszej łączności z nami, chęci pomocy, miłości czy po prostu więzów krwi, jest więc radością i pomocą; o tym trzeba pamiętać.


O NIEBIE I CZYŚĆCU


2526 XI 1974 r. Mówi Matka o znajomej zakonnicy skrytce, Klarze.

– Możesz uspokoić Klarę. Nikt z jej rodziny – mówię o bliższych, bo o dalszych nie wiem – nie jest poza miłosierdziem Bożym, ale oczywiście wiele osób jeszcze się oczyszcza; ale w szczęściu! Przeczytaj jej to, co mówiłam ci o czyśćcu.

Tu jest ciągły wzrost, rośniecie i stałe rozwijanie się. Nie ma stagnacji, a więc nie ma też i jakiegoś stopnia, na którym się już na wieczność osiada w szczęśliwości lenistwa powiedzmy. Jednak świadomość nasza tu tak bardzo różni się od ziemskiej. O tyle więcej rozumiemy, a przede wszystkim istniejemy „w prawdzie”, tj. bez przypuszczeń i wątpliwości. Wiemy więc, czego nam brak i dlaczego, tj. czegośmy w życiu na ziemi zaniedbali, co zniekształcili, popsuli sami, a także jak powinniśmy dążyć do pełni własnej osobowości, aby stać się bliższymi sercu naszego Pana. I tak działamy; mówię o nas, przebywających w królestwie Pana. Jeśli nie wiesz, jak to rozumieć, przypomnij sobie słowa Chrystusa do dobrego łotra: „Dziś jeszcze będziesz ze mną w raju”. On (łotr) uznał, że zasłużył na karę i ulitował się nad umęczonym niewinnie, a to wystarczyło Chrystusowi Panu – natomiast, nie możesz mieć wątpliwości, że nie wystarczyło samemu odkupionemu „łotrowi”. Chyba nie wyobrażasz sobie, że pozostał na wieczność takim, jakim był w chwili śmierci, prawda?

Widzisz, pod wpływem miłości każdy z nas rozwija się jak kwiat w słońcu, i tak jest z naszymi bliskimi również. W tym sensie pomoc nie jest potrzebna.


Sąd nad sobą


Sąd nad sobą każdy czyni sam w obliczu Boga i od tego nic nas uwolnić nie może, bo początkiem życia duchowego jest zobaczenie siebie takiego, jakim się jest w rzeczywistości, a więc w wyniku naszych własnych „starań”. Widzi się wszystko: wpływy ludzkie, pomocne i szkodliwe nam, i naszą na nie reakcję; widzi się stałą opiekę i pomoc, a i to, żeśmy ją na ogół marnotrawili lub odrzucali, tak jak i wszystkie dary mające nam pomóc w rozwoju, ale „niewygodne ” w życiu.


O Joannie


Na przykład obecnie Joanna (moja ciotka, siostra Matki) nie jest już zdolna do przyjęcia dobrowolnego żadnej pomocy duchowej, która by była jakąkolwiek, najmniejszą niewygodą jej ludzkiej natury, którą ona utożsamia z sobą. Ale to jest wynik tysięcy wyborów całego życia i to zobaczy już u nas. Ty nic tu nie pomożesz. Dlatego pozostaje jej już tylko bierne przyjmowanie cierpienia, którego w żaden sposób uniknąć się nie da.

Tak byśmy chcieli, żeby Joanna pojednała się z Kościołem, do którego należy, żeby żałowała tylu lat obojętności, lecz na to już chyba za późno... Tutaj wszystko zrozumie, ale jakie to będzie dla niej upokorzenie. Żal mi Joanny, jednak ona sama decyduje o sobie. Proszę cię, módl się za nią serdecznie i szczerze. Może sama cię poprosi o przyprowadzenie księdza, ale już jej więcej sama nie wspominaj o tym, bo Joanna zrozumie to inaczej – jako twoją złośliwość, a nie chęć przyjścia jej z pomocą. Wspomniałam o Joannie, bo teraz naszą troską jest ona. (W szpitalu odbyła spowiedź z całego życia).


Ujrzenie Chrystusa


Wracam do pytań i spraw Klary. A więc najstraszliwsze jest zobaczenie samego siebie, chyba że człowiek umiera tak zatopiony w miłości Chrystusa, że od razu i na zawsze trwa w niej. Wtedy właściwie nie ma przejścia – ponieważ miłość Boga jest jedna, wszechpotężna, obejmująca i niebo i ziemię; zmienia się tylko nasza zdolność odczuwania jej. Śmierć jest odsłonięciem zasłony z twarzy Ukochanego.

I ja Go tak zobaczyłam, bez żadnej mojej zasługi, tylko dlatego, że powierzyłam się Jemu – taka, jaką byłam: brudna, nie przygotowana, niegodna, ponieważ już nie było czasu na oczyszczenie się (tylko cierpieniem, kalwarią szpitala). I widzisz, moje ślepe zaufanie wzruszyło Pana tak, że przyjął je zamiast pracy całego życia jako dowód mojej miłości. Dlatego On przybył do mnie sam w szacie najłagodniejszej, najtkliwszej miłości. Tak mało trzeba, córeczko, pamiętaj o tym, tak bardzo mało!


Spotkanie ze sobą w prawdzie


Znowu dygresja. Chodziło mi o to, żebyś wytłumaczyła Klarze, że najchwalebniejsze lub najstraszliwsze jest spotkanie się ze sobą w prawdzie, a to jest nieuniknione. Reszta jest naprawianiem zaniedbań, oczyszczeniem się przed wejściem na pokoje królewskie. Mówię wciąż o ludziach uznających Boga i zdolnych odróżniać dobro od zła. Ci, którzy odrzucają Boga (a w Nim cały świat duchowy), długo muszą się leczyć ze ślepoty, ale takich w jej rodzinie nie ma.


Świadoma służba siłom zła


O tych, którzy świadomie wybrali służbę siłom zła i nienawiści, nie mówię. Im nic pomóc nie można, ponieważ NIE CHCĄ pomocy. Gardzą litością i współczuciem, a nienawiść, która ich otacza, uniemożliwia dostęp miłosierdziu Bożemu. Tam gdzie wybór zła jest świadomy, pomoc nie jest możliwa! Mówię o piekle, natomiast póki żyją, należy prosić Boga usilnie o ich nawrócenie, bo mogą z pomocą łaski nawrócić się nawet w ostatniej chwili życia.


Pamięć wasza jest naszą radością


Chodzi ci o to, czy pomoc twoja potrzebna jest twojemu ojcu lub innym naszym krewnym, jak i krewnym Klary? Otóż, nie. Bądź spokojna, nikt z nich nie jest poza miłością. Ale pamięć i miłość wasza jest naszą radością, odpowiedzią na naszą miłość, a więc wymianą, łącznością; wtedy możemy pomóc wam o wiele więcej, łatwiej nas pojmujecie. Widzisz, tu jest pomoc wzajemna. Ci, którzy przyszli wcześniej, pomagają i opiekują się tymi, których kochali, którym coś zawdzięczają, słowem – najbliższym potrzebującym. Jaka mogłaby być miłość bez współczucia i pragnienia pomocy i jak mógłby odsuwać od niej Ten, który sam jest Źródłem miłosiernej miłości?

Jedni drugim pomagamy tym bardziej, im bardziej jest ktoś otwarty na naszą pomoc i przyjaźń. Ale wasze modlitwy i pamięć świadczą o was i dają wam – przez zasługi Chrystusa i Jego Kościoła – możność uczestniczenia w tej pomocy. To jest szczęście, a potrzebujących przybywa w każdej sekundzie wielu, tak że trzeba brać udział w niesieniu pomocy, nawet anonimowej, aby być godnym nazwy katolika, a więc apostoła – niosącego pomoc, radość, wieszczącego wspólnotę miłości obejmującej niebo i ziemię tym, którzy nie wierzyli w nią za życia, a tak bardzo są jej spragnieni. Taka pomoc to dowód prawdziwej przyjaźni, a więc duchowej, mającej na celu dobro wieczne człowieka. Pamiętajcie, że najbardziej taka pomoc potrzebna jest w godzinie śmierci i w najbliższym potem czasie - mimo że tu czasu nie ma w sensie ziemskim, ale jest okres dojrzewania do zrozumienia Prawdy, o ile nie znało się Jej lub lekceważyło za życia.


JOANNA


5 IV 1975 r. Mówi Matka po śmierci cioci Joasi.

– ...Bądź pewna miłości Joanny. Ona dopiero teraz zaczyna rozumieć twoją ogromną wrażliwość i to, jak bardzo jej postępowanie pogarszało twój stan i utrudniało pracę. Tak bardzo pragnie ci ułatwić życie, ale już teraz nic nie może. To wielkie cierpienie, więc nie powiększaj go żalem do niej za jej zaniedbania i błędy. Ona żałuje na pewno bardziej. Kocha was i prosi o wybaczenie.

– Ona, która nigdy o nic nie chciała prosić?

– Tu się prosi z całego serca, choćby się tego w życiu nie robiło.


11 IV 1975 r. Mówi ojciec Ludwik.

– Co do twojej ciotki, proszę cię o większą serdeczność dla niej. Bądź dobra i nie myśl o jej zaniedbaniach. (...) Widzisz, w czyśćcu nie można pomóc sobie, ale można pomóc innym, o ile bardzo się o to prosi, o ile są to długi wdzięczności lub pragnienie pomocy czy opieki. Tak budzi się miłość nie wykształcona za życia, prawdziwa, bo już bezinteresowna. Przecież wy nie wiecie, kto wam pomaga i czy w ogóle pomaga?


20 IV 75 r. Mówi ojciec Ludwik.

– ...Dobrze, jeśli prosisz mnie o to, pomogę jej.

– Czy dopiero na moją prośbę?

– Widzisz, potrzebne jest, abyście wy wzajemnie za siebie prosili. Powinna być pomiędzy wami miłość, a wtedy wszystko ułoży się dobrze, bo i my możemy wtedy o wiele więcej wam pomóc. To miłość jest łącznością z nami. Ona jest energią świata duchowego, jest tą energią, którą działa Bóg.

Twoja krewna uczestniczy w waszym życiu, wszystko rozumie i stara się pomóc. Proś ją o pomoc w sprawach przykrych, które są spowodowane jej postępowaniem, a sprawisz jej radość!


1 V 1975 r. Mówi Matka.

– Joanna jest w okresie oczyszczania się. Jest bardzo przejęta tym, co tu poznaje, i nie chce wracać do okresu swojej choroby i cierpienia. Musisz to zrozumieć i nie myśleć o tych sprawach w związku z nią. Nikt nie wraca chętnie do swoich najkoszmarniejszych wspomnień. Dlatego nie przypominaj sobie szpitala, swoich wizyt, a pamiętaj ją taką, jaka była, gdy była zdrowa i najmilsza dla ciebie. Chcemy być w waszych oczach „jak najładniejsi”; to zrozumiałe, prawda? Dlatego nie użalaj się nad nią, a myśl o tym, że teraz jest wyzwolona od wszystkich cierpień, a także od spraw codziennych, które ujawniały jej egoizm. Tu się od niego o wiele łatwiej wyzwolić, ponieważ widzi się jasno, co jest w nas złe i chce się tego jak najszybciej pozbyć chociażby dlatego, że każdy nasz brak hamuje dalszy rozwój. Trzeba szybko uzupełnić, naprawić i nadrobić opóźnienia, aby móc zostać dopuszczonym do poznania i zrozumienia spraw duchowych. Słowem – trzeba przejść przez elementarz, aby móc czytać. Ona jest tu jak dziecko, przy całej swojej ziemskiej „wiedzy” (była intelektualistką o wszechstronnych zainteresowaniach), ale pomagamy jej, no i ona pracuje z pasją. Cieszymy się i nie zwracamy jej uwagi na jej braki i wady; sama je widzi i uznaje.


28 VI 1975 r. Mówi Matka.

– Widzisz, nie jest miło usłyszeć prawdę o sobie, ale Joanna widzi się tu taką, jaką jest i jaką była. Widzenie się w prawdzie jest widzeniem się w stosunku do miłości – wobec Boga i bliźnich, tj. ile się jej pragnęło innym dać, a także ilekroć nasza miłość własna, wygodnictwo lub egoizm powstrzymało nas przed wyświadczeniem bliźniemu dobra – jemu potrzebnego. Jest to tragiczne, ale trzeba przez tę prawdę przejść i przeżyć wszystko, zrozumieć ogrom skutków, które wywołuje postawa każdego z nas, gdy nie jest prawidłowa, a taką jest niestety prawie zawsze. Nawet najwięksi święci nie są wolni od potknięć, a cóż dopiero my.


Ważna jest pamięć i miłość


3 X1 1975 r. Mówi Michał

– Ważna jest pamięć i miłość. Odwiedziny grobu, kwiaty, świece, to tylko gesty; kończą się z chwilą śmierci czy starości odwiedzających. Popatrz, ile cmentarzy już w ogóle nie istnieje. To nie jest takie ważne. Myśl o nas z miłością, zwracaj się do nas, licz na naszą miłość i opiekę, uciekaj się do naszej pomocy w chwilach trudnych, i tak będzie najprawidłowiej. Istniejemy, jesteśmy szczęśliwi, czuwamy nad tobą i wiemy o wszystkim, co ciebie dotyczy. To określa więcej, niż gdybyśmy „żyli” np. w Ameryce i porozumiewali się przy pomocy listów. My ci możemy rzeczywiście pomagać.


O charakterze


A teraz chcę ci opowiedzieć o pani Joannie, twojej ciotce. Tylko musisz wszystko, co było ostatnio, usunąć z pamięci.

Charakter to nawyki i przyzwyczajenia, wynik złego wychowania, egoizmu, zbyt dobrych warunków, zadowolenia z siebie wskutek tego itd., itd. plus wszystko, co się dziedziczy, i otoczenie, które urabia człowieka. Wiem, co mówisz, ale z drugiej strony wszyscy byliśmy w jakiś sposób ukształtowani przez presję innych ludzi, naszą zależność od nich i konieczność współżycia z nimi. Weź sobie to do serca, przecież sama jesteś też jakoś ukształtowana – nie tak, jak byś ty sama chciała, i wiesz, ile w tym nie twojej winy, prawda?


O sądzie szczegółowym


Więc myśląc o niej pamiętaj, że na nią taką, jaką się stała, złożyło się bardzo wiele, a z tego, czym mogła być (co teraz widzi), a czym się stała, ona zdaje rachunek przed Panem – a jest to zawsze straszne dla każdego z nas. Tak że o niesprawiedliwość się nie martw. Każdy otrzymuje możność w pełni jasnej i świadomej oceny samego siebie, a to jest prawdziwy czyściec! Zobaczenie siebie w całej swojej małości, we wszystkich drobnych nędzostkach, w marności swoich odruchów, planików, zamysłów, w całej powodzi malutkich uników gwoli folgowania sobie, zyskania czegoś dla swojej leniwej, wygodnej i zachłannej natury. Przeszliśmy przez to wszyscy. Nawet miłość Chrystusa Pana nie jest zdolna zakryć przed nami, przed sumieniem ducha – uczciwym, mądrym i przenikliwym – obrazu nas samych w całej prawdzie oglądanego wizerunku. Im bardziej pojmujemy i przeżywamy miłość Chrystusa do nas, tym straszniejszym wyrzutem, po prostu przerażającym i przepalającym na wskroś bólem jest obraz naszego stosunku do Boga.


O świętości


Dlatego prawdziwa świętość jest tak szczęśliwa, że od pierwszego tchnienia – tu – jest tylko miłością zakotwiczoną w Bogu, nieświadomą siebie, nie pamiętającą o sobie, zakochaną ślepo i bezgranicznie, tak całkowicie, że pomiędzy tę miłość obopólną, wzajemną nic już wejść nie może. Świętość człowieka jest oddaniem się Bogu tak pełnym, że sobie już nie pozostawia się nic „swojego”; dlatego nie ma z czego osądzać się ten, kto nic nie zrobił dla siebie, a wszystko dla Niego.

– Czy to jest w ogóle możliwe?

– Nie, nie zrozum mnie źle. Nikt na ziemi, prócz Maryi, nie jest bez grzechu, ale każdy w momencie śmierci jest na jakimś etapie swojej drogi (tej, którą przewidział dla niego Bóg), a Bóg pragnie, aby każdy z nas w godzinie śmierci kończył całą przewidzianą i wybraną mu drogę. Sąd nad samym sobą jest to analiza przyczyn, dla których nie przeszliśmy całej naszej drogi. Im więcej brakuje do pełni, tym ciężej się spłaca – sobie, nie Bogu! Ale sumienie duchowe jest nieskończenie wrażliwe i cierpienie może być straszliwe. Tam, gdzie było odwrócenie się od drogi godnej człowieka i całkowite odejście w złym kierunku, tam jest „płacz i zgrzytanie zębów”, jest rozpacz bez nadziei, przerażenie i brak jakichkolwiek perspektyw prócz nieskończonego już oddalania się – czyli piekło. To nie jest tak częste, jak myślisz; zło musi być świadome siebie i szczęśliwe z czynienia zła.

Wracam do pani Joanny. Ofiarowałaś odpust zupełny w jej intencji, aby jej ulżyć i pomóc, więc teraz nie myśl o niej nic przykrego, staraj się zapomnieć. Jeżeli pomyślisz coś przykrego, to mów, że przebaczasz, że wiesz, jak ją to boli – ponieważ tak jest. Ona boleje niezmiernie nad sobą. Widzisz, odpust zupełny to wielka pomoc od was dla cierpiących ludzi, którzy już nic odmienić nie mogą. To jest wasz akt darowania win, zapomnienia i prośby o miłosierdzie. Za tą osobą wstawiasz się u Boga, a im więcej sama doświadczyłaś przykrości, tym twoja prośba łaskawiej jest słuchana, ale dbaj, aby była ona pełna, rzeczywiście braterska. Proszę cię o to.


Intencje


Pani Joanna tyle tu otrzymała nie zasłużonego szczęścia, że sama jest tylko wdzięcznością.

– Nigdy nie wspominała nawet słowa „dziękuję”.

– Właśnie dlatego, że tak wszystko liczyła i uważała, że albo coś kupuje, albo coś jej się należy, a zobaczyła, że wszystko otrzymała niezasłużenie, podczas gdy sama nic nikomu dawać nie chciała. Mówię o dawaniu prawdziwym, bezinteresownym, a nie wymianie „handlowej” opłacanej nawet pochwałą czy zachwytami nad nią. Tu, widzisz, zna się swoje najtajniejsze intencje aż do dna. I inni je znają. W świecie duchowym, u nas, nie ma utajeń ani ukrywania zamiarów czy intencji. Myśli są „głośniejsze” niż słowa, a brudne po prostu budzą odrazę, „cuchną” (mówię w przenośni, oczywiście).


Ciężar czyśćca


10 I 1976 r.

– To jest właśnie ciężar czyśćca – świadomość win i obserwowanie skutków wlokących się latami, za które my jesteśmy odpowiedzialni. Na nas wszystkich to ciąży. Jedynie twój ojciec jest zupełnie wolny – nikt nie ma do niego żalu, nikt go nie wini.

To nie znaczy że nie jesteśmy szczęśliwi, ale jesteśmy świadomi swoich win, które On nam odpuścił, ale które na ziemi wciąż „owocują”, jeśli tak można określić straszne skutki naszej głupoty, lenistwa i zaniedbań.


28 II 1976 r. Mówi Bartek.

– Co do twojej ciotki Joanny mogę powiedzieć, że się zmienia, bo widzi nasz świat, a więc nie może przyjmować nic wedle swoich wyobrażeń, a tylko to, co jest, a to wymaga „odniesienia się”, zwrócenia się frontem do prawdy, uznania jej. W zależności od stopnia zafałszowania wyobrażeń (była katoliczką z nazwy, nieprak-tykującą; wierzyła w reinkarnację itp.) jest to proste lub żmudne i skomplikowane – najtrudniejsze dla tych, którzy nie uznają nic poza granicą życia ziemskiego. Trudno jest powiedzieć sobie, że było się głupcem, nie widziało oczywistości i zmarnowało możliwości, często całego życia. Przyznanie się do porażki wymaga ofiary z wysokiego mniemania o sobie, czyli z miłości własnej. Bywa i tak, że przekracza to możliwości przeżartej pychą (jak rdzą) istoty ludzkiej, i w takim przypadku pozostaje ona na zawsze w kręgu kłamstwa, którym się otoczyła jak kokonem. Trwa wewnętrznie martwa, bo nieruchoma, niezdolna do rozwoju.

Ale z twoją ciotką nie jest tak źle. Ona była głodna wiedzy i to ją ratuje przed takim „zamurowaniem się” w pysze. Cierpi jej miłość własna, ale i odpada powoli, jak skorupa, i odkrywa się w niej to, co prawdziwe, wartościowe. To jest jak zmiana skóry węża – wymaga odpowiednich starań i nie staje się nagle, a powoli, ale to kuracja uzdrawiająca.


Egoizm to odmówienie bliźniemu miłości


19 III 1977 r. Mówi Matka.

– Joanna potrzebuje modlitwy. Cierpi bardzo nad swoim życiem, nad brakiem w nim miłości. Ona potrzebuje słów dobroci i przebaczenia, a widzi, ile razy je dajesz, a potem wraca znowu żal, bo wracają skutki jej postępowania.

Widzisz, oczyszczenie następuje poprzez zrozumienie – w sobie – cierpień zadanych innym; czuje się to, co czuli inni, przez nas skrzywdzeni. Pytasz o obojętność, egoizm, który na ogół nie krzywdzi, bo w ogóle nie interesuje się innymi. To nie jest tak. Tu się widzi, ile razy Bóg nas stawiał wobec innych dla dania im pomocy i ile razy myśmy jej odmówili. Każdy akt egoizmu jest odmówieniem bliźniemu miłości, a co za tym idzie – potrzebnej mu pomocy, każdy potęguje nasze skamienienie, niezdolność do czynienia dobra, czyli oddala nas od Boga. Każdym takim aktem rzucamy sobie sami dalszą kłodę pod nogi i wreszcie okazuje się, że już nie możemy z braku sił duchowych i czasu powrócić tą zniszczoną przez nas samych drogą do miłości bliźniego, a więc i Boga (bo nie może być miłości Boga bez miłości do ludzi).

Powrót następuje dopiero tu, w pełni świadomości. To jak operacja bez narkozy robiona przez nas na sobie – im okrutniejsza, tym szybsza dla nas. To są „cięcia” w prawdzie, bez tłumaczenia się i usprawiedliwień, z pełnym zrozumieniem winy i głębokim żalem za ograniczanie działania miłości wokół nas, ograniczanie działania Boga w nas i przez nas, a powiększanie sumy krzywd, cierpień i bólu na ziemi.

Zapewniam cię, że Joanna wszystko pamięta i odczuwa w sobie. Swoje okrucieństwo wobec ciebie przeżywa szczególnie mocno, bo zdaje sobie sprawę, jak utrudniała ci ulepszanie się, jak bardzo niszczyła twoją odporność, a przez to przeciwstawiała się twojej drodze do Boga. A nie ma usprawiedliwienia, bo znała twoje prace i znała stan twojego zdrowia, a właśnie jako psycholog i pedagog postępowała wbrew wiedzy i powinności etycznej. Najstraszniejszą dla Joanny sprawą było zobaczenie siebie w prawdzie i przyjęcie tej prawdy o sobie. To był dramat dla jej pychy, a bez przyjęcia prawdy o sobie nie ma drogi ku Bogu – tu, w świecie duchowym – podczas gdy całe serce się ku Niemu wyrywa. To jest początkiem oczyszczania się, tak straszliwie bolesnego, ze wszystkiego, co na nas narosło, a nie jest Boże, i jak brud, grzyb i pleśń wejść z nami do królestwa Bożego nie może.


Mów, że jej wybaczasz


Joaśka teraz wie, ile razy chciałaś jej pomóc i jak martwiłaś się o jej los po śmierci. Ponieważ kochała ciebie, choć tak słabo i nieudolnie, cierpi nad tobą szczególnie i prosi o pomoc dla ciebie, o możność pomagania ci, bo teraz kocha cię już świadomie, bardzo silnie. Wie, że się tobie skojarzyła z oschłością, okrucieństwem i złośliwością i że te jej cechy nasuwają ci się na jej obraz (dlatego trudno ci o niej myśleć, nie tylko kochać ją). Prosi, abyś jej wybaczała, zawsze kiedy możesz, kiedy cię na to stać, nawet teraz. Trudno, ona wie, że długo jeszcze będą wracać reperkusje jej słów i zachowań, ale pomimo to mów do niej, że jej wybaczasz, że nie masz żalu. Mów to jak najczęściej. Pamiętaj, że ona życzy ci tylko dobrze i myśli z miłością. Chce pomagać ci. Cieszy się ze wszystkiego, co cię spotyka, i pragnie dla ciebie szczęścia.

Joanna jest w drodze do nas – stara się odrzucać zło, a nie gromadzić je. To piekło jest ogniskiem nienawiści, zawiści, żalu i złych (acz bezsilnych) życzeń. Joaśka, jak mnóstwo ludzi, szykuje się do wejścia w świat miłości – uczy się kochać. Ty jej w tym możesz pomóc zachętą, a nie przypominaniem win. Pamiętaj o tym.


Pierwsza rozmowa z ciotką Joanną


25 I 1979 r. Mówi ojciec Ludwik.

– Wiem, że chciałaś rozmawiać z twoją ciotką Joanną. Ona długo na to czekała i bardzo pragnie. Czy chcesz teraz mówić?

– Czy bezpośrednio i gdzie ona jest, Ojcze? (Chodziło mi o to, czy w czyśćcu).

– Jest teraz tutaj. Czyściec to nie miejsce, a stan.


Mówi Joanna.

– To ja, Joasia, twoja ciotka. Wiem, jak trudno ci jest teraz mówić ze mną. Bądź spokojna, nie dokuczę ci niczym ani nie będę miała o nic pretensji czy żalu – a jeśli, to tylko do siebie. To jest niestety prawda, że z ludźmi, którzy nie żyją z Chrystusem stale, dzieje się tak, że „kamienieją” czy „wysychają” i nie mogą już odmienić swego sposobu widzenia życia i siebie w nim – dopiero tutaj. Wiem teraz, że przewidywałaś to i martwiłaś się moją sytuacją, podczas gdy ja sądziłam, że martwisz się ze względu na siebie. Wybacz mi to, jeśli możesz, wybacz mi wszystko zło, które ci wyrządzałam, bo wiem, że przeze mnie twój stan zdrowia pogorszył się i bardzo ci utrudniłam powrót do Chrystusa. Ja cię rozumiem, wiem, że skojarzenia i pamięć długo ci będą przypominały moją postawę. To są skutki złego postępowania i wiem, że muszę je przyjąć, bo zasłużyłam na nie. Ty staraj się, kochanie, żyć w prawdzie, abyś nie musiała jej później przyjąć z ogromnym żalem, bólem i wstydem.

– A gdybyś jej nie przyjęła?

– Gdybym nie przyjęła prawdy o sobie, a wybrała – z pychy – trwanie w złudzeniach czyli w kłamstwie, wybrałabym wieczną nienawiść, piekło. Ono istnieje i nie jest puste. Jest straszliwe. Gdybyście wiedzieli, jaka jest jego groza i jak blisko można być jego krawędzi nie wiedząc o tym, nie „czując” zła, a żyjąc w nim, uważając się przy tym za najporządniejszego człowieka, nie żylibyście tak niefrasobliwie. To ci chciałam powiedzieć przede wszystkim, iż miłość własna, kiedy przesłoni innych tak, że się ich widzi jako coś obcego i gorszego i odcina się od nich, to już droga – od Boga, a nie – ku Niemu. Można na niej odejść za daleko, aby zawrócić (za życia na ziemi), bo nie pozwoli na to brak czasu lub utrwalona niezdolność do miłości. To był mój przypadek. Nie byłam zdolna do ujrzenia prawdy i do powrotu ku Miłości. Z mojej własnej winy rozłożonej na całe lata dogadzania sobie i swojej pysze. Można i tak znaleźć się przed „bramami piekła”, a tu się wie, co to znaczy.

Chcę ci powiedzieć, że Chrystus jest osią i centrum naszego ludzkiego życia, że tylko w Nim jest szczęście i że jesteś nieskończenie szczęśliwa służąc Mu, nawet tak, jak obecnie. Jeśli ty chcesz żyć dla Niego, On nigdy cię już nie opuści i nie pozwoli ci „zmartwieć” lub zagubić się. Chcę, żebyś wiedziała ode mnie, że tylko takie życie jest coś warte, które jest służbą Bogu – taką, do jakiej On cię przeznaczył. Dobrze robisz i tylko tak idź dalej, nie cofaj się, nie rezygnuj, nie ociągaj – On ci pomoże. Jeśli tylko człowiek chce – to On robi resztę. Pamiętaj o tym, że nasza małość nic dla Niego nie znaczy, bo siły są Jego, a Jego miłość uzupełnia nasze wszystkie braki. Proszę cię, zachęcam, abyś nie naśladowała mnie, a przeciwnie, traktowała moje życie tak, jak na to zasłużyłam – jako bezużyteczne dla mnie samej, choć pomocne dla innych z racji mojego zawodu (pedagog). Wiem, że tak jak ja żyją setki tysięcy ludzi w krajach bogatszych i dlatego i ja nie widziałam powodu, aby żyć mniej przyjemnie, niż mogłam. Pamiętaj, że moje życie wyrastało w atmosferze wygody i przyjemności. Ale też ja i setki tysięcy innych tu w bólu i wstydzie uczymy się żyć jak ludzie.

Czyściec to przedszkole, szkoła i uniwersytet dla nas, a straszne jest przeżyć życie jako człowiek dorosły, dumny z siebie i żądający od innych uznania i szacunku, a narodzić się do prawdziwego życia jak żebrak – goły, ślepy i świadomy w pełni swej głupoty. Jednak najgorsze jest to, co ty rozumiałaś, że zobaczymy miłość Chrystusa do nas i naszą całkowitą kamienną obojętność: to, żeśmy nic z Jego słów nie przyjęli, a znając je – odrzucili, tylko dlatego, że były nam niewygodne.

Jeśli zgodzisz się, chciałabym móc porozmawiać jeszcze z tobą. Wiem, że „wiedziałaś, że tak będzie”, ale jednak nie wszystko. Chcę ci opowiedzieć przebieg mojej „śmierci” i Jego ogromne, nieskończone miłosierdzie.

– Czy kochasz Chrystusa?

– Tak, teraz Go kocham całą sobą. Jego miłość otworzyła mi oczy i obudziła do miłości. Tylko Bóg! Nic nie istnieje poza Nim i co by nie było w Nim. On jest naszym życiem, szczęściem, miłością!


12 XI 1983 r. Mówi ojciec Ludwik.

– Prosiłaś za swoje rodziny i Pan, który wysłuchuje naszych głosów, okazał miłosierdzie względem twojej krewnej, Joanny. Teraz ty z kolei bądź dla niej miłosierna i nie wypominaj jej błędów. Widzisz, rzadko są one świadome, a i zawinione wyłącznie przez osobę grzeszącą. Tak wiele jest w nas grzechów „wspólnych”, nabytych bądź przekazanych przez starsze pokolenia, wychowanie lub otoczenie. Tak często są one wywołane postawą obronną, którą każdy z nas posługuje się w odniesieniu do innych ludzi wskutek przykrych doświadczeń. Uwalnia od nich tylko otworzenie się na ludzi – pomimo wszystko – a to jest możliwe jedynie z pomocą Boga. Kto żyje sam – błądzi i grzeszy. Trzeba mu współczuć, bo tu przekonuje się, że grzeszył przeciw miłości, a więc przeciw Bogu.

Czyściec tylko w waszym wyobrażeniu – czyli na ziemi – związany jest z czasem. „Okres” oczyszczania zależny jest od zupełnego zrozumienia swego błędu, od żalu, zadośćuczynienia sprawiedliwości Boga i od siły miłości, która jest „motorem” pragnienia oczyszczenia się w obliczu Boga. Uznanie swoich rzeczywistych win w całym ich ogromie i złu, jakim – w jego wyniku – obdzielaliśmy bliźnich, jest początkiem porządkowania swych brudów, które są odrażające dla właściciela i wszystkim widoczne.

Wśród przebywających w czyśćcu nikt się nie cieszy z nieszczęścia bliźnich, ale też nie może nic pomóc w oczyszczeniu się, gdyż każdy odpowiada sam za swoje całożyciowe wybory. To mówię ci, abyś starała się już teraz prosić o przebaczenie Pana, natychmiast, ilekroć zdarzy ci się zgrzeszyć myślą lub słowem.


Pokusy i ich przezwyciężanie


Chciałbym jednak, abyś nie uważała każdej myśli niechętnej czy gniewliwej za „swoją”, gdyż to są właśnie pokuszenia poddawane ci, abyś je podjęła lub odrzuciła: jeśli ich nie podejmiesz, nie masz winy. Wiedz, że pokusy są dostosowane bardzo perfidnie do twojej osobowości z jej nie opanowanymi przywarami. Szatan zna cię na wylot i nie podsunie ci takiej przynęty, której ty nie chwycisz, a tylko specjalnie dobraną do twojego charakteru.

Pierwsza myśl, którą słyszysz winiąc się za nią, nie jest twoja własna – jest propozycją ducha ciemności; jeśli odżegnasz się od niej – zwyciężasz. Ponieważ słabo znasz się na podszeptach i pokusach, radzę ci metodę najprostszą – natychmiastowe wezwanie Maryi. Za osobę, która jest złośliwa, denerwuje cię czy prowokuje, zmów „Zdrowaś Mario”, a jeśli jeszcze czujesz irytację czy gniew, powtarzaj modlitwę i oddawaj Maryi Pannie tę osobę i siebie. Ćwicz się w tym, a powoli osiągniesz umocnienie w zwycięstwach.


Odpustwybór osoby oddaj Panu


1 XI 1983 r. W dniu uroczystości Wszystkich Świętych zwracam się do Matki:

– Zapraszam dzisiaj całą rodzinę i przyjaciół na Mszę świętą, a później do mnie, do domu. Powiedz mi, Mamo, kto najbardziej potrzebuje pomocy. Za kogo powinnam dzisiaj ofiarować odpust zupełny Kościoła Chrystusowego? O ile rozumiem, jest to łaska przebaczenia, której udziela nam Jezus Chrystus ze swej Ofiary?

– Witaj, córeczko. Tak, darowania i zapomnienia win udziela Pan nasz przez swoją Ofiarę, a prośbę o to oddaje w dłonie swoich dzieci, abyście mogli wziąć udział w radości świętych. Uczestniczycie wtedy w otwarciu bliźnim bram nieba, złączeni miłością Pana, który obejmuje nią i was, i tych, za których prosicie.

Wiem, że musisz się spieszyć na Mszę świętą. Będziemy z tobą. Proś za tę osobę z rodziny, która dziś dzięki Ofierze Pana będzie mogła spotkać się z Nim samym. Wybór oddaj Jemu; to ci radzę.


2 XI 1983 r. Mówi Matka.

– Również dzisiaj nie wymieniaj osoby, za którą prosisz. Spełnienie (prośby) oddaj Jego woli, bo tylko On zna stan każdej duszy i jej czystość. Ale dopełnij warunków, najlepiej zaraz.


4 XI 1983 r. Mówi Matka.

– Witaj, córeczko. Wyprosiłaś cioci Joasi niebo! Dzisiaj przybyła do nas. Dziękuję ci za troskę i przebaczenie w imieniu całej naszej rodziny. Joaśka jest nieskończenie szczęśliwa, bo bardzo cierpiała, zanim pozbyła się swoich przywar i ciężarów.


Poprosiłam o pomoc Michała, który znał ciotkę (tak zresztą jak Bartek i ojciec Ludwik).

– Jestem, Michał. Cieszę się, że masz do mnie zaufanie. Narobiłaś zamieszania. Ciotka twoja tak czeka na tę rozmowę, a teraz przekonała się, jak bardzo dzieli was przeszłość. I twoja Matka też zobaczyła, że nie tak łatwo przemijają urazy i pamięć o naszych błędach. Cieszę się, że mnie nie chcesz nic pamiętać, a przecież też niejeden raz cię zraniłem i sam wiem o tym.

Coś ci powiem. Ten nawrót wspomnień narzuca ci nieprzyjaciel, ten, który nienawidzi was obie, zwłaszcza twoją ciotkę, bo ona była już prawie jego własnością. Została mu wyrwana przez litość Jezusa i nasze błagania. Cała rodzina twoja prosiła nieustannie o ratunek dla ciotki Joanny. Pomyśl, że Bóg ją stworzył z miłości i chciał, by była szczęśliwa.

– Wiesz, Michale, nadal nie wiem, jak mam rozmawiać. Pomóż mi.

– Chętnie. A więc jednak chcesz rozmawiać z panią Joanną. Dam ci radę. Rozmawiaj jak z zupełnie nieznaną ci osobą. Wtedy wszelkie emocjonalne stany pozostaną bierne. Ona to wszystko wie, słyszała i będzie bardzo starannie unikać osobistych odniesień. Po prostu opisze swoją drogę zwracając uwagę na to, co jej najbardziej zaszkodziło. Słusznie powiedziałaś, że takich osób jest wiele. Każda jest wprawdzie inna, ale podobnie przeżyła życie. Ten typ stosunku do życia jest bardzo powszechny wśród rasy białej w narodach bogatych, wśród ludzi żyjących dobrze lub bardzo dostatnio. Ale i w Polsce jest ich wielu. Nawet teraz, tu, dookoła ciebie, widzimy większość żyjącą z podobnym stosunkiem do życia, a więc z nastawieniem: „mieć”, „brać”, „korzystać”, a nie „dawać” czy „służyć”. Ale oni nic nie rozumieją. Szczególnie trudno jest tym, którzy muszą z powodu ogólnej sytuacji ograniczać swoje wymagania, a byli przyzwyczajeni do dużo wyższego standardu życia.

Pan nasz zna każdego i jego życie od narodzenia. Wie, jakie przechodził koleje, co na niego wpływało ujemnie, jakie miał przeszkody, trudności, złe przykłady, ile przez to nabył kompleksów, urazów, uprzedzeń. Co wpłynęło w następstwie na jego charakter, wypaczyło poglądy, skłoniło do kompromisów itd., itd.

Wiem, że jesteś znużona przeprosinami – zawsze spóźnionymi – i nie chcesz słyszeć od osób, które ci zaszkodziły, słów w typie: „teraz wiem, że miałaś rację”, „gdybym cię posłuchała”, „żebym to wzięła pod uwagę” itd. – czy nie mam racji?

– Masz. Wiesz, póki ktoś jest w czyśćcu lub tu (na ziemi) – zagrożony, budzi moją litość i troskę, ale jeśli jest z wami, a skutki jego zła wciąż odczuwam...

– Rozumiem cię, bo widziałem, co działo się z tobą na myśl o rozmowie. Sądzę jednak, że trzeba tę sytuację rozładować, a im szybciej, tym lepiej – nie uważasz? Pani Joanna już wszystko rozumie i pragnie ci podziękować z góry za umożliwienie jej dokonania pewnego rodzaju ekspiacji w postaci ostrzeżenia innych ludzi przed podobnym stosunkiem do Boga i bliźnich. Chcę ci jeszcze powiedzieć, że jej typ psychiczny jest bliższy męskiemu niż kobiecemu i że takich mężczyzn są tysiące. Myślę, że jej relacja potrzebna jest mężczyznom bardziej niż kobietom, które w podobnym rodzaju życia przejawiają pasożytnictwo, a ciotka twoja zawdzięczała wszystko sobie...!

Zaprotestowałampół życia korzystała z pieniędzy rodziców...


9 VI 1988 r.

– Ciociu Joasiu! Wiesz, że już dawno rozmawiałabym z tobą, ale boję się nawrotu wspomnień, tak jak to było wczoraj. Proszę cię, proś Pana o uzdrowienie mojej pamięci, o dar zapomnienia dotąd, póki to nie nastąpi.

– Dziękuję ci, kochanie! To jest mój obowiązek, bo nic innego już zrobić dla ciebie nie mogę, jak tylko prosić Jezusa Chrystusa o naprawienie moich błędów, i nic innego od przyjścia na „tę stronę życia” nie robię, wraz z innymi członkami naszej rodziny. Sprawiłaś mi wielką radość mówiąc, że i ty tego chcesz.


Obrońcą naszym jest Chrystus


Teraz może przekażę ci moją relację, bo wiem, że jest ona potrzebna dla zamknięcia tematu. Nie obawiaj się, nie będzie żadnych tłumaczeń się ani wykrętów. Gdybym nie uznała oceny moich win za słuszną, za prawdę o sobie, nie mogłabym odejść od nich, od ich przeżywania przez tych, którym sprawiłam ból. Lecz nie jest możliwe zaprzeczać Prawdzie.

Bo my na sądzie osobistym nie jesteśmy oskarżonymi ani obrońcami: obrońcą naszym jest Chrystus, a oskarżają nas fakty, całe nasze życie. My jesteśmy sędziami – siebie. Obiektywnymi sędziami, bo w świetle Bożym nie może ostać się stronniczość, fałsz, zakłamanie. Od stopnia naszego samozakłamania zależy, jak straszliwy ukazuje się nam nasz prawdziwy obraz.

– Jaki jest prawdziwy?

– Prawdziwy jest tylko jeden – ujawniający miłość w nas lub jej brak. Miłość jest obecnością Boga w nas, bo Bóg jest Miłością. Absolutny brak miłości, zabicie jej w sobie jest skazaniem się na istnienie poza Bogiem, na wieczność piekła. Nie ma tu nic do rzeczy wyznanie, rasa czy cywilizacja, w której żyliśmy. W każdej można rozwinąć w sobie podobieństwo Boże – zdolność do miłości – lub zabić je. Jeżeli zaś kochamy, to to, co nas otacza: świat, przyrodę, wiedzę, sztukę, ludzi, a nie to, do czego nie mamy dostępu, o czym nie wiemy, czego i kogo nie znamy. (Dlatego Pan nasz nie spodziewa się miłości do siebie od tych, którzy są ateistami z wychowania lub nigdy o Bogu nie słyszeli. Wrócę do tego jeszcze.)

Jednakże każdy dar Boży jest „talentem” pożyczonym nam, który mamy obowiązek podwoić, bo liczy się tylko to, co my z nim zrobiliśmy, nasze starania, wysiłek, trud, praca. Sam dar nie jest nasz, jest nam darmo dany, z miłości, i dlatego służyć ma miłowaniu, a więc dalszemu darzeniu, udzielaniu go sobie wzajemnie, powielaniu. Wszystko, co otrzymaliśmy, aby zatrzymać sobie, czyli wykorzystać dla uzyskania dla siebie tego, co pożądamy (władzy, sławy, znaczenia, uznania, powodzenia, bogactwa itd.), jest sprzeniewierzeniem nie swojego majątku (talentu). Jest kradzieżą, nadużyciem miłości Boga. On daje nam różne dary, abyśmy się nimi dzielili i wspomagali wzajemnie. Jednakże lwia część ludzkości wciąż kradnie je Bogu i marnotrawi, tu zaś liczy się tylko to, co zdołaliśmy rozdać, udzielić bliźnim, jako i nam udzielono: hojnie, z miłością i jak najwięcej – każdemu, z kim Bóg nas spotyka. Bo Pan nie każe nam szukać daleko; daje nam otoczenie, w którym mamy żyć: kraj, miasto, bliźnich i uzdolnienia, wedle których mamy działać, przez nie i w nich – darzyć. Im mniej możliwości, tym mniejsza odpowiedziałność wobec Boga, im więcej otrzymaliśmy, tym więcej plonu powinniśmy Mu przynosić.

Myślałaś o tym, co powiedziałam, że „nie jest ważne wyznanie, rasa czy cywilizacja” – w kontekście miłości Bożej. Tak, gdyż On patrzy w nasze serca i oczekuje wedle naszych możliwości. Im mniej otrzymujemy, tym bardziej Bóg, Pan nasz, jest wyrozumiały, a zgoła współczujący dla chorych od urodzenia, kalek, niewolników (bo ludzie wciąż się jeszcze niewolą), tych, co nie mogą wybierać, żyją w nędzy, głodują. Są też tacy, których Chrystus Pan przyjmuje bez sądu, bowiem Jego miłosierdzie przygarnia ich natychmiast, by ukoić cierpienie, naprawić krzywdę, otoczyć miłością: to ofiary zbrodni – dzieci zamordowane, zanim zaczęły żyć, wszyscy męczennicy idei, jeżeli w tej idei kochali ludzi. Mówię tu np. o ofiarach obozów koncentracyjnych i więzień, o zamordowanych za to, że bronili praw Bożych (a w nich mieści się wolność duchowa i fizyczna i prawo do wolności wyboru, do godności ludzkiej, do obrony praw głodnych i zniewolonych), a przede wszystkim obejmuje tych wszystkich, którzy wybrali śmierć raczej niż sprzeniewierzenie się głosowi sumienia – głosowi Ducha Bożego w nas.

Dlatego tak wspaniała i nieprzeliczona jest Wspólnota Polska zjednoczona wspólną miłością do praw Bożych, których w naszej Ojczyźnie broniliśmy od pokoleń. Wiem, że o tym wiesz. Ja tylko potwierdzam, bo dumna jestem i szczęśliwa, że do niej przynależę – z ducha, z tradycji, z wychowania i z własnego wkładu, chociaż był tak mały.

– Dlaczego mały? Dwie wojny!

– Widzisz, był ubogi w cierpienia, a nawet w niewygody. Pan nasz nie dał mi wielkich prób, bo wiedział, że nie wytrzymałabym ich tak, jak na przykład Jadwisia (Ravensbruck), a nawet Stasiek (brat, rozstrzelany w Oranienburgu).

Wszystko to, co mówiłam do tej pory, dotyczy przypadków innych niż mój. Chciałam pewne sprawy wykluczyć, aby tym bardziej uwypuklić winy moje i tysięcy podobnych mnie. Ludzi żyjących wygodnie, dostatnio, myślących tylko o sobie jest miliony, zwłaszcza w krajach zachodnioeuropejskich i w Ameryce Północnej. Oczywiście i w innych, ale tam warstwa bogaczy jest stosunkowo dużo mniej liczna. Jednak Pan nie sądzi nas za „winę bogactwa”, bo jest to także Jego dar, jak wszystko, co otrzymujemy – na życie. Pan pragnie dawać nam jak najwięcej, ale jest Boży warunek: to, co otrzymaliśmy, dano nam, abyśmy mieli czym się dzielić. Pismo święte, którego nigdy nie przeczytałam poza fragmentami Ewangelii, mówi wyraźnie: „Kochaj Boga z całej duszy, serca i umysłu, a bliźniego swego jak siebie samego”, i z tego – życiem – zdajemy egzamin.

Oczywiście nigdy nie uważałam się za bogatą w porównaniu z otoczeniem, w którym wychowywałam się i wyrosłam, dlatego to, co posiadałam, uważałam za co najmniej skromne i – ponieważ uzyskałam to własną pracą – za słusznie mi należne i „tylko moje”. Nigdy nie wzięłam pod uwagę sytuacji ogólnej kraju i chociaż mówiłam często, że jestem wdzięczna Bogu za to, że nie zaznałam głodu, nędzy, biedy, w istocie uważałam się skutkiem tego za bardziej wyróżnioną, „lepszą”; przez myśl mi nie przeszło, że w oczach Boga byłam biedniejszą, słabszą, niezdolną do ofiarności i służby rzeczywiście bezinteresownej. W 1920 roku i w czasie II wojny światowej robiłam to wszystko co inni, tym niemniej bardzo dbałam o własną wygodę, bezpieczeństwo i wymagałam dla siebie względów, obsługi, uznania – słowem we wszystkim, co robiłam, byłam „ja”. Uważałam też, że słusznie należy mi się szacunek ludzki, pochwały, no i jak wiesz – niestety – lubiłam tylko tych, którzy mnie chwalili. Nie rozumiałam, że moja żądza wyniesienia się nad innych, pragnienie pochlebstw, słów uwielbienia były przez ludzi rozszyfrowywane i wykorzystywane do ich celów, i to takich błahych.

Tutaj zobaczyłam całą moją śmieszną próżność i nigdy nie zaspokojony głód pochwał. Wiem, że chciałam przeglądać się w oczach ludzkich taką, jaką siebie wymyśliłam, wyobraziłam sobie i jaką całymi latami przed ludźmi udawałam. Kto chciał mnie wyprowadzić z kłamstwa, stawał się moim śmiertelnym wrogiem. Dlatego mój stosunek do ciebie stawał się coraz gorszy, że nie udało mi się zmusić cię do przyjęcia mojego pochlebionego portretu. Ponadto tyś chciała ode mnie prawdy! Czyż mogłam dopuścić do obalenia swojego pomnika, w który wreszcie wrosłam i utożsamiłam się z nim? Wybudowałam poza tym wysoki cokół, stąd mój sposób patrzenia na wszystkich – z góry, z poczuciem niezaprzeczalnej swojej wyższości. Ja sama byłam poza wszelką krytyką. I w końcu każde twoje słowo czy gest wydawało mi się nie dosyć grzeczne, lekceważące lub aroganckie.

Widzisz, takie charaktery jak mój, skamieniałe w egocentryzmie, należałoby trzymać z dala od ludzi, jak oset czy pokrzywy. Pan nasz wciąż starał się pomóc mi. Wiedząc, jak słaba jestem, naprowadzał mnie powoli ku sobie przez książki, rozmowy i przez ciebie, licząc, że rozbudzi we mnie miłość. Ale było za późno. Z książek brałam tylko to, czym mogłam zaimponować innym. Dlatego i de Chardin nic mi nie dał, raczej zaszkodził, bo popisując się znajomością jego teorii gnębiłam tych, którzy jej nie znali. A ciebie widziałam jako kogoś, kto czegoś ode mnie chce – bezprawnie (!), bo to ty miałaś mi usługiwać (jako moja siostrzenica).

Kochanie, przy długim i bardzo szczegółowym sądzie nad sobą przeżyłam całe nasze wspólne życie we wszystkich momentach, kiedy cię raniłam, i poznałam twoje odczucia i twoje myśli (z owych chwil). Nic dziwnego, że nie mogłaś o mnie myśleć. Przecież tyś wiedziała, jakie będą skutki po mojej śmierci – i widziałaś, że wszelka pomoc jest już daremna. Najgorszym złem w oczach Bożych jest brak miłości, odmawianie dania jej tym, którzy są koło nas – dlatego że cała nasza energia miłowania jest skupiona na kochaniu wyłącznie siebie i o to tylko zabiega.

Wybacz, że to poruszam, ale widzisz, stosunek do najbliższego otoczenia, do rodziny i przyjaciół jest częścią sądu, dla mnie tym ważniejszą, że mój stosunek do Boga stał się fikcją wiary. Nie było w nim miłości. Miłość człowieka to nasza żywa, aktywna odpowiedź na miłość Boga. A ja byłam „martwa”. Łaskawie pozwalałam sobie błogosławić, bo „mi się to należało”. Obłęd pychy! Ludzie tacy, zachowujący się zwyczajnie i pozornie normalni, są chorzy, ale nie psychicznie, dużo gorzej – jest to obłęd duszy, a więc i sumienia.

Teraz przechodzę do najistotniejszej części mojej relacji. Bóg dał mi bardzo wiele. Znalazłam się w Jego Kościele przez chrzest, w rodzinie – pro forma – katolickiej, jak prawie wszystkie w końcu XIX wieku. Co gorsza, myliliśmy tradycję i obrzędy z religijnością. Pościliśmy w piątki, uczęszczali do kościoła na chrzciny, śluby i pogrzeby, oczywiście katolickie – niektórzy nawet w zwykłe niedziele – przestrzegaliśmy okresu postu i karnawału, świętowaliśmy Boże Narodzenie i Wielkanoc – zachowując wszelkie polskie obyczaje. Mieliśmy absolutną pewność naszej „zasiedziałości” w katolicyzmie, w gruncie rzeczy nie wiedząc o nim nic, gdyż nie rozumiejąc nawet potrzeby szukania Boga, zbliżania się do Niego, poznawania Go. Nie rozwijała się więc miłość w nas. Byliśmy martwi! Z tego odrętwienia wyrwała się twoja matka i Ala, później Jadwisia (siostry stryjeczne), ale reszcie naszej wielkiej rodziny było dobrze tak, jak było – w atmosferze patriotycznej, polskiej, w kulturze zachodnioeuropejskiej, też „naszej”, i w obyczajowości odziedziczonej po przodkach. (Obyczajowości, muszę ci powiedzieć, z gruntu chrześcijańskiej, o bardzo wysokich kryteriach moralno-społecznych, może najwyższej w Europie, nie mówiąc o innych kontynentach. Mówię o obywatelskich jej cechach i zachowanych reliktach rycerskości, poczuciu honoru, godności, braku fanatyzmu czy jak to teraz się mówi – nacjonalizmu, o rzetelności, umiejętności pracy, uspołecznieniu, szacunku dla innych narodów, bez dzielenia ich na lepsze i gorsze i bez dyskryminacji, przy oczywistym w naszym położeniu pragnieniu sprawiedliwości, wolności i czci dla bohaterstwa, a pogardy dla zdrady, donosicielstwa, renegatów i tchórzy).

Wszystko to odziedziczyłam bez żadnego wkładu swojej pracy i uważałam za własne, jak całe nasze otoczenie ziemiańsko-inteligenckie, szlacheckie od wieków. Pracując uczciwie w swoim zawodzie, który mnie pasjonował, rozwijałam nieustannie umysł, bo Bóg dał mi wiele uzdolnień, zainteresowań i darów indywidualnych: chłonny, analityczny umysł, pamięć, słuch absolutny (który pozwalał mi na szybką naukę języków i cieszenie się muzyką), intuicję w sprawach zawodowych, zamożnych rodziców, co umożliwiało mi podróże, studia i życie bez konieczności pracy, tak że mogłam wszystkie siły poświęcić swoim zainteresowaniom i przyjemnościom. Nigdy przez myśl mi nie przeszło, że wszystko to otrzymałam z wielkiej miłości Ojca – Boga pragnącego nas obdarzać i cieszącego się z naszej radości. Wszystko brałam jako sobie należne, a więc dobre mniemanie o sobie wciąż wzrastało w miarę powodzenia na studiach i w pracy. Chciałam, by mnie ceniono, bo pragnęłam być podziwiana, imponować i błyszczeć nie urodą, a intelektem, wiedzą, dowcipem. Miłość nie była mi potrzebna. Czerpałam ją od Matki, rodziny, przyjaciółek i traktowałam jako sprawę oczywistą, naturalną atmosferę życia, którą podtrzymywała ogólna kultura osobista i dobre wychowanie otoczenia. Wszystko to otrzymywałam i brałam, brałam, brałam. O dawaniu nie było mowy. Nie chcę mówić o przyczynach, o moich urazach i kompleksach, bo Jezus Chrystus, Pan nasz, który nauczył mnie miłowania, usprawiedliwiał mnie i może dzięki temu uniknęłam piekła.

Zrozum, że do końca życia tylko zagarniałam ku sobie, a nie dawałam nic. Płaciłam, gdy musiałam, a gdzież była miłość...? Kochałam Mietka (bratanka), ale tak, jak stara panna psa lub kota, i to cudzego. Nieraz ci mówiłam z dumą, że Mietek nic ode mnie nie chce (z materialnych rzeczy), bo wszystko to miał od matki. To, że nic mu nie byłam obowiązana dawać, powiększało moją miłość. Chciałam też być z niego dumna, pysznić się nim, ale to zawiodło, a Mietek unikał mnie.

Człowiekowi naprawdę potrzebna jest prawdziwa miłość, taka, jaką ma dla nas Bóg: bezinteresowna, pełna, niezmienna i pełna wyrozumiałości i zrozumienia. Ja z taką się nie spotkałam. Mamusia była ze mnie dumna, ale wszelkie zbliżenie ja umiejętnie uniemożliwiałam, bo nie było mi potrzebne. Nigdy nie pomyślałam, że jest potrzebne Mamusi, że ona jest bardzo samotna i wie, że jest tylko użyteczna mi, ale nie kochana. Wszystko to zrozumiałam dopiero tu.

Byłam przy ciotce prawie do samej śmierci. Jeszcze przy mnie analizowała przebieg swojego umierania tak chłodno i bezosobowo, jak lekarz robiący wiwisekcje. Byłam przerażona tą zimną analizą skupioną na własnym ciele bez chwili zwrócenia sie ku Bogu, bez potrzeby miłości, bliskości i oczekiwania na Spotkanie. Wyszłam, gdy zmieniła mnie inna osoba. Wiem, że pozostała przytomna aż do końca; umarła w jednej sekundzie po powiedzeniu nie wiem, czy powtórzono mi to dokładnie – „O Jezu, ja już nie mogę wytrzymać” czy też „O Jezu, kiedy to sie skończy”. W każdym razie nie była to modlitwa, ale Pan chciał przyjąć te słowa jako wezwanie na pomoc i przyszedł z pomocą przynajmniej ja tak to odczulam. A jak było naprawdę?


Dokończenie rozmowy


6–7 III 1989 r. Mówi Joanna.

– Cieszę się, że możemy dokończyć rozmowę, bo dopiero teraz chcę ci powiedzieć o tym, co najważniejsze, ale wydawało mi się konieczne nakreślić obraz swojej sytuacji duchowej, gdyż jest on bardzo częsty u osób, które uważają się za intelektualistów, za elitę swojego środowiska, za autentycznych „europejczyków”, spadkobierców kultury Greków, Rzymian i całej Europy Zachodniej, z którą utożsamialiśmy się w opozycji do Rosji, traktowanej jako wroga, i to wroga nie tylko naszego narodu, ale wszelkich wartości duchowej i materialnej kultury łacińskiej (zachodniej), uważanej przez nas za najwyższą, choć oczywiście nie bezbłędną. Młodsze pokolenie nie zna już tak dobrze jak my własnej i powszechnej kultury i historii, ale my czuliśmy się w Europie, jak we własnym domu; zresztą sama to rozumiesz.

Pragnę ci zwrócić uwagę jedynie na wielką tragedię kultury europejskiej. Może porównam ją z sytuacją narodu żydowskiego w okresie życia Jezusa, Pana naszego, bo to zrozumiałam dopiero tutaj. Otóż wtedy, tak jak i obecnie (a każdy rok pogarsza sytuację), odwrócono się od sensu swego istnienia, powołania do służby Bogu, świadczenia o Nim swoim istnieniem i niesienia Go reszcie świata. Wtedy odwrócili się od Boga możni i ci, co coś znaczyli w społeczeństwie żydowskim. Chociaż nadal znakiem przynależności była wiara w Boga Jedynego, Boga, który ich wybrał, to jednak wybraństwo uznali za przywilej, za swoją wyższość i prawo do wynoszenia się nad innych. Uznali, że Bóg uważa ich za „swoich synów”, a więc należy im się to, co mają dzieci królewskie: błogosławieństwo we wszystkim, co czynią, bogactwo, dostojeństwo, wszelakie zaszczyty i cześć. I chociaż byli małym, a wreszcie podbitym narodem, pycha i arogancja nie opuszczała ich. Im bliżej byli Świątyni, tym więcej wszelakich dóbr świata należało im się. Pielęgnowali pieczołowicie prawa Zakonu aż do najdrobniejszych przepisów i czekali na obiecany dar: władcę, który ich wyniesie i da im władzę nad światem.

Wiesz, że interesowała mnie sprawa żydowska. Tu zrozumiałam istotę błędu i z przerażeniem zobaczyłam, że Europa, ta „nasza”, popełniła ten sam błąd: odrzuciła sens swego istnienia – Boga i Jego prawa. Nie dosyć, że je sponiewierała, lecz zaparła się swego Ojca, odwróciła od Niego i szydzi z Tego, któremu zawdzięczała przewodnictwo w rozwoju ludzkości przez wiele wieków. Niegdyś byli gromadą dzikich, mordujących się plemion, potem rywalizujących ze sobą, zdradzających się przeniewierczych ksiąstewek, królików i ich wasali, małych, okrutnych analfabetów, państewek, które Bóg cierpliwie i łagodnie starał się nasycić swoimi dobrami.

No i dzięki pracy Kościoła powoli stawaliśmy się ludźmi. Europa była wtedy „młoda” i pełna entuzjazmu, tak że pomimo strasznych zbrodni (od wypraw krzyżowych przez noc św. Bartłomieja, stosy, wojny i coraz okrutniejszą ekspansję na inne kontynenty) wzrastało w niej zrozumienie praw Bożych i Kościół w najlepszych swych ludziach nawracał, cywilizował, uczył człowieczeństwa – a wszystkie te osiągnięcia duchowe stawały się dobrami całego świata wraz z rozwijającymi się naukami. I stało się tak, że cywilizacja techniczna pokonała duchową i zajęła jej miejsce. Błąd rozumu ludzkiego wyniesiony przez filozofów do godności jedynej prawdy godnej cywilizowanego człowieka zaczął owocować jako coraz straszliwsze systemy; coraz obłędniejsze teorie realizowano na milionach ofiar ludzkich.

Teraz Europa jest dogorywającym, luksusowym domem starców, istniejącym bez żadnego duchowego celu, a więc bez potrzeby... – a nawet przeciwnie, sączącym swój trupi jad w organizmy państewek młodych, naiwnych, oczarowanych blichtrem i swobodą nadużycia; perwersję i wynaturzenia pojmujących jako prawdziwą wartość cywilizacji. Oczywiście mówię o całości, nie zaś o wyjątkach, nie o tych resztkach wiernych starym wartościom, które ich uczyniły ludźmi. Europa jest już stracona. W planach Bożych odmówiła udziału, niszczy i deprawuje dusze ludzkie, czyli służy mocom szatańskim, które są potężne, straszliwe i liczne. Są rzeczywiście nieludzkie, gdyż swoim ofiarom przygotowują zagładę w potwornych warunkach. Wszystko to, co się szykuje, przekroczy wasze wyobrażenia. Tak jak przepadła Jerozolima i rozsypał się cały naród żydowski, tak zginie i rozsypie się mit wyższości białej rasy. Runie raz na zawsze bogactwo, prestiż i znaczenie nie tylko Europy, lecz całego Zachodu, bo upadną Stany Zjednoczone, które zdeprawowały cały nowy świat i swoją pseudokulturę „używania życia za wszelką cenę” narzuciły nawet Japonii, wraz ze zbrodniami, korupcją, swobodą seksualną, praktycznym pogaństwem i brutalnością. (...) Stany runą pod naporem sił przyrody.

Pomyślałam o aniołach.

– Rzecz jasna, że wszystkie byty świata duchowego służą Panu naszemu z największym oddaniem, i one według woli Pana rządzą materią.

A wiesz, co jest przyczyną totalnej katastrofy? Odejście od miłości, czyli odwrócenie się od Ojca, Prawodawcy i Źródła miłości. Dla całych kontynentów, poszczególnych państw i pojedynczych ludzi jednakowe w skutkach – zaprzeczenie miłości jest błędem rujnującym wszelkie struktury. Postanowienie, że państwo lub grupa czy pojedynczy człowiek może się obejść bez miłości, bez miłowania, bez wymiany darów Bożych w przyjaźni, bliskości i dobroci, że może żyć tylko dla siebie wykorzystując innych, żerując na nich, wysysając ich siły żywotne lub odtrącając, poniewierając i gnębiąc ludzi czy całe narody lub społeczeństwa, gdy czynią to ich rządy (...) – takie postanowienie jest samobójstwem!

Dla państw trwa to dłużej, dla człowieka krócej, bo rujnuje mu życie, a więc skazuje go na śmierć wieczystą w naszym świecie. Ktoś, kto ze swego życia usuwa miłość, jest samobójcą, chociażby wiodło mu się znakomicie.

I tu właśnie wracam do mojego „przypadku”. Wybacz, że tak okrężną drogą, ale wiesz, jak interesowałam się historią; starałam się zatem jak najwięcej poznać i zrozumieć. Razem z moją przyjaciółką, Zosią, „przepatrzyłyśmy” przeszłość (czytając wiele książek); oto, do czego doszłyśmy: Czas obecny i przyszły (lecz prawie dokonany) są obrazem rozpadającej się, martwej, murszejącej struktury, której już uratować się nie da, bo główne filary przegniły. Spoiwo już nie wiąże: jedno mocne uderzenie i cały gmach (taki pozornie błyszczący, świetny, pyszny i bogaty) rozsypie się w proch. Dobrze, że już stąd to zobaczę, bo nie mogłabym odżałować straty. Tu zaś wiem, ile „cudów” (sztuki i kultury) przeminęło bez śladu, bo taki jest tok życia na ziemi. Nic się nie martw, bo tu zobaczyć możesz wszystko, co tylko zechcesz. Przecież my żyjemy poza przebiegiem czasu lub ponad nim... Chciałam ci tylko w wielkim skrócie powiedzieć, że świat Zachodu tak odmówił siebie Panu, jak kiedyś uczynił to Izrael – i tak samo zostanie pozostawiony sam sobie, wedle swego wyboru.

Teraz powiem ci krótko o sobie, chociaż nie będzie to tak piękna relacja, jak te, które już macie.

Po prostu weszłam tu jak żebrak, ogołocona ze wszystkich wyobrażeń o sobie i masek, w które się ubierałam. Nikt mnie z nich nie odzierał. To ja sama zdzierałam je z pasją i wstrętem, gdyż kłamstwo tutaj – mówię o okresie oczyszczania się – cuchnie. Jest tym, czym było zawsze, aczkolwiek niewidoczne w życiu: własnością ojca kłamstwa, zgnilizną, czymś przeciwnym życiu, trupim całunem – tak je można określić. W ogóle wszystko to, co nie jest darem Boga Wszechmocnego, jest własnością nieprzyjaciela. Nie ma na ziemi nic „bezpańskiego”, a my tylko wybieramy to, co nam odpowiada.

Mówiłam ci, że życie bez prawdziwej miłości jest samobójstwem na raty. Jest tu już Frania (lekarz, przyjaciółka ciotki). Ona nie miała czasu na założenie rodziny, tak oddana była chorym, bliskim i zupełnie obcym. Kochała wedle swego powołania. Ja nie. Byłam ceniona, podziwiana, wielu osobom wydawało się, że je co najmniej lubię, że się poświęcam. Rzeczywiście interesowała mnie wiedza, ciekawe przypadki i moja osobista umiejętność. Osoby ludzkie były moją widownią, przed którą występowałam odziana w mój profesjonalizm, autorytet, wiedzę i intuicję – będącą, jak wszystko inne, darem. Na ich uznaniu, a często podziwie, budowałam swoją pozycję, aż doszłam do tego, że uważałam się za autorytet we wszystkim. Wygłaszałam opinie na przykład o malarstwie, na którym się nie znałam, głośno i bezwzględnie (poznałam później, jak się za mnie wstydziłaś) i o wszystkim innym – bezkrytycznie, arogancko z wysokości swego postumentu.

Pytasz o moją śmierć. To był upadek z urojonej wysokości!

Nie czułam bólu. Nic. Jeden moment, jedna tysiączna momentu, jak gdyby drgnienie, wyrwanie rośliny z gruntu i... nic więcej. Byłam sobą nadal, tyle że poza zwłokami Joanny, poza salą, szpitalem – słowem wszystkim, co mnie mierziło i od czego pragnęłam odejść jak najszybciej i na zawsze. Ucieszyłam się, że udało mi się przeżyć swoją śmierć świadomie od początku do końca i zrozumiałam, że właściwie jest niedostrzegalna – chyba ten lekki wstrząs, drgnienie jak gdyby oddzielenia, oderwania (byłam bardzo stara i słaba i dlatego był lekki; nie zawsze jest taki, teraz to wiem) – i chciało mi się śmiać, kiedy pomyślałam, jaką ze śmierci robimy tragedię.

Widzisz, dalej myślałam tylko o sobie. Nie wiązała mnie z nikim z was miłość, nie myślałam o waszym żalu ani tym bardziej nie żałowałam życia. Byłam nadal sobą i nadal z całym bagażem swojego dobrego mniemania o sobie. Owszem, bardzo zadowolona, że moje wyobrażenia (bo nie wiara) sprawdziły się, i ciekawa, co będzie dalej.

Zobaczyłam wtedy z daleka Mamusię, twoją Matkę, Jadwisię, Alę, całą rodzinę. Uśmiechali się do mnie, ale nie podchodzili, więc postanowiłam podejść ja i wtedy... poczułam odór. Wiesz, jaka byłam zawsze czysta i wrażliwa na zapachy. To był straszliwy smród rozkładu padliny i zrozumiałam nagle, że to ja go wydzielam. Ogarnęło mnie przerażenie. Nie moje odzienie, ja sama gniłam. Dlaczego? Co się ze mną dzieje? Przecież jestem duchem?

Usłyszałam, a raczej zrozumiałam głos – był przy mnie mój Anioł Stróż, bardzo wyniosły, piękny, poważny i bardzo smutny. On jak gdyby niewrażliwy był na ten zaduch, od którego ja prawie traciłam przytomność. Powiedział mi: „Tę woń sama wybierałaś przez całe życie. Przyjrzyj się sobie”. W tym momencie pojęłam, co wybierałam i jaką moje „skarby” mają wartość: proch, próchno, zgnilizna, rozkład. Przegląd życia – tak się to mówi – jest to błyskawiczne zrozumienie siebie, swoich wyborów i ich motywów, setek tysięcy odrzucanych okazji wyboru dobra na rzecz własnej wygody, przyjemności, ambicji, chęci imponowania, znaczenia itd., itd.; w podsumowaniu – wszystko to z zachłannej, nienasyconej miłości siebie.

„ Mój” Anioł – o tym wiedziałam –jak gdyby towarzyszył mi w tym przekazywaniu: ukazywał odrzucone możliwości, ból osób bliskich, ich odczucia mojego zachowania, krzywdy, jakie wywołałam przez zatrzymanie DOBRA, którym mogłam ich obdarzyć, ale mi się nie chciało... Bo poznawałam malutkie, nędzne motywacje, a także skutki mojego postępowania dla siebie i innych. Sama rosłam w brud, innym dorzucałam ciężaru, spychałam na nich wszystko, co mi się nie podobało. Ileż dodałam cierpienia Mamusi, w ostatnich latach – tobie. Czułam się przygnieciona, sponiewierana, lecz przez siebie samą, tak jak gdybym sama robiła wszystko, by stać się nędzną, brudną, śmierdzącą. I rozumiałam, że to jest prawda. Nie mogłam się bronić, bo jasne były przyczyny: mój wybór i to, dlaczego właśnie tak wybrałam – tysiące razy!

Byłam zmiażdżona. Zrozumiałam, że przez całe długie życie kochałam tylko siebie i wobec tego nikt kochać mnie nie może. Jestem sama tylko ze sobą i zupełnie goła, bez żadnych usprawiedliwień, tłumaczeń, a nawet zasług. Przecież za wszystko to, co robiłam, brałam zapłatę; nie tylko w pieniądzach: w podziękowaniach, prezentach, wdzięczności, zachwytach i usługach – i o to mi chodziło!

To jest straszliwy szok, ale zbawienny, chociaż jako człowiek umarłabym, bo ciało nie wytrzymałoby takiego ciśnienia wstydu, rozpaczy z powodu bezpowrotności uczynionego ze sobą zła i strasznego żalu, że już nigdy nic nie naprawię. Osądziłam się! To jest piekło, choć chwilowe, a może dla tych niezdolnych do żalu zaledwie wstęp do piekieł...


Spotkanie z Panem


A jednak Pan nasz Jezus Chrystus nie brzydził się mnie. Ujrzałam Go jako olśniewającą jasność, która nie oślepia, a promieniuje ciepłem, miłością. Pan powiedział: „Czy teraz, kiedy poznałaś się, możesz się kochać?” Odpowiedziałam zdecydowanie z obrzydzeniem: „Nie!” „Ale Ja ciebie kocham nawet taką, jaką teraz jesteś”. Uważałam, że to niemożliwe, lecz Pan dodał: „Zapłaciłem za ciebie swoją krwią. Czy chcesz być ze Mną?” Powiedziałam z płaczem, że: „Przecież nie mogę. Z takim brudem!” Pan rzekł: „Ja poczekam, aż staniesz się czysta. Chcę cię mieć, bo kocham cię, odkąd dałem ci życie. Zawsze byłaś kochana.”

Wtedy rozpoczęło się zrozumienie, ile ja otrzymywałam od Pana przez całe życie, i nieskończona wdzięczność i radość. W okresie oczyszczenia pomagała mi cała rodzina i bliscy; ty też. Przyspieszyłaś moje przejście. Dziękuję ci z całego serca i chcę ci pomagać, jeśli się zgodzisz. Jestem w domu Pana. Wciąż uczę się miłości więcej i więcej. Miej miłość, bo w niej jest On. Joanna.


JADWIGA


5 VIII 1972 r. Matka przekazuje mi rady dla ciężko chorej cioci Jadwigi, stryjecznej siostry Mamy (wspomnianej w rozdziale I). Ciocia przeszła Pawiak, tortury na Szucha, Ravensbruck. Pozostałe lata przeżyła w nędzy. Od zlej córki uciekła do domu starców, stamtąd przeniesiono ją do domu dla przewlekle chorych w innym mieście, gdzie leżała ze złamanym, nie zrastającym sie biodrem, z odleżynami, cierpiąc bóle, osamotnienie i przeżywając rozmaite upokorzenia.

– Powiedz, że prosimy, aby starała się zjednoczyć z Chrystusem i wszystkie swoje przeżycia zanurzać w Jego drodze krzyżowej, tak jakby to On cierpiał w niej. Gdyż tak jest, że Jadwisia ma olbrzymią łaskę bycia towarzyszem Męki Chrystusowej.

Cokolwiek kiedykolwiek człowiek cierpi, może to przenieść na Golgotę i podzielić z Jezusem, Panem naszym, a wówczas staje się Jego prawdziwym przyjacielem teraz i na wieczność i nigdy już Chrystus nie wyrzeknie się tego zbratania. Jadwisia może towarzyszyć Mu w najgłębszym cierpieniu i łącząc się z Nim (tak jakby trzymając Go za rękę) wspólnie ofiarowywać je za grzechy świata, za wszystko, co kocha On i ona. Nic z tego, czego zapragnie dla innych – w Chrystusie – nie będzie odrzucone.

Dlatego też proś w naszym imieniu, aby nie lękała się prosić; przeciwnie, niech wstawia się za wszystkich i wszystko, co ogarnie miłością, gdyż cierpienie przyjęte ze zgodą jest kluczem do miłosierdzia Jezusa, który nie umie, bo nie chce, odmierzać i wydzielać. Bezgraniczne zaufanie Mu właśnie podczas cierpienia jest najwyższą chwałą człowieczeństwa ludzkiego, zwycięstwem ducha, sprawdzianem jego dojrzałości do życia z Chrystusem. A wówczas wychodzi po nas On sam, jak do mnie i do tysiąca tysięcy cierpiących, i to nie jako Sędzia i Pan, ale jako Król po ukochaną, Ojciec po córkę, Brat po siostrę, aby objąć swoją niecierpliwą miłością „łup” upragniony i zabezpieczyć przy sobie na zawsze – i aby razem darzyć, razem uszczęśliwiać.

Póki jeszcze ten moment naszej największej radości nie nastąpił, można uprosić nieskończenie wiele. Proś w naszym imieniu, aby Jadwisia odważyła się szafować prośbami tak, jakby mogła wszystko, ale przede wszystkim niech prosi o odrodzenie duchowe naszego narodu i ludzkości, o jej oczyszczenie i zawrócenie ze złej drogi, o dobrą wolę, o zdolność do miłosierdzia i miłości, a nade wszystko o opiekę Chrystusową nad wami w okropnych przejściach nadchodzących czasów, o wzajemną pomoc, dobroć i zjednoczenie społeczeństwa, o ponowne nawrócenie Polski, o wszystkich bliskich, o ciebie samą (...)

Jadwiga musi uwierzyć, że jest tak bezgranicznie kochana, że Chrystus wybrał dla niej braterstwo w Męce – braterstwo najtrudniejsze, powierzane tylko tym, którzy zdolni są je podźwignąć; gdyż słabsi mogliby się załamać i tych oszczędza. Natomiast najbliżsi mu mogą być tylko ci, którzy przebędą z Nim całą Jego drogę aż do końca. Ale droga Chrystusa – Boża – jest ponadczasowa, trwa w wieczności i wstępują na nią i wstępować będą zawsze, aż do końca trwania życia ludzkości, ludzie dojrzali, ażeby przez dopełnienie Jego męki w czasie przejść poza czas i dzielić szczęście przyjaźni z Nim na wieczność. Teraz Jadwisia pogrążona jest w miłości, której nie „czuje”, ale która otacza ją i podtrzymuje w walce – bo to jest walka o wytrwanie, o wierność, o ufność i o całkowite zawierzenie, zdanie się na Jego wolę.

Gdzie jest walka, tam są ataki sił zła i nienawiści i jeśli Jadwisia zechce przyjąć moją radę, to najlepiej jest w ogóle nie walczyć, a usunąć się za Chrystusa i prosić, żeby On walczył za nas. Ja tak zrobiłam – zdałam się całkowicie na Niego; tak samo Ala (siostra Jadwigi). Wtedy odchodzi niepokój i lęk, a człowiek staje się znowu dzieckiem.

Przekazuję Jadwisi, że my wszyscy, jej bliscy i przyjaciele, jesteśmy przy niej. Musi w to uwierzyć. Niech mówi do nas, myśli, dzieli się kłopotami, zwraca o pomoc, a przede wszystkim niech sobie wyobrazi, że Chrystus siedzi przy niej i trzyma jej rękę w swojej. Niech tej ręki nie „wysuwa”, ale prosi o wszystko, o co się da, i o ulgę w cierpieniach również. Niech będzie jak dziecko.


25–26 XI 1974 r. Mówi Matka.

– Jadwisia będzie z nami już lada chwila i to w radości i dumie. Cieszymy się nią i czekamy na nią z całą rodziną. Ona kocha Chrystusa Pana, a On ją, i ta wzajemna miłość odsłoni się przed nią w całej ogromnej szczęśliwości. Ale napisz do niej i ucałuj ją ode mnie. Powiedz, że rodzina czeka.

– Skąd wiesz, co będzie z nią?

– Mówię ci, córeczko, tak jak jest. Widzę Jadwiśkę taką, jaką jest. Ona pragnie odkupić winy córki i reszty rodziny i dlatego tak cierpi. Gdyby nie to, już dawno byłaby z nami – w jej stanie zdrowia!

Ciotka w młodości przeszła gruźlicę. Zawsze była wątła. Aresztowana w czasie okupacji w jej mieszkaniu była radiostacja, której jednak nie znaleziono była tak torturowana podczas przesłuchań na Szucha, że potem wyszło zarządzenie, zabraniające takiego torturowania kobiet, żeby później nie mogły już zeznawać. Jeszcze na Pawiaku bito ją, kiedy leżała na noszach; kazano ją cucić lekarkom i bito ją znowu. W Ravensbruck oddawała połowę porcji chleba młodej dziewczynie i zajmowała sie nią jak matka.


Wartość cierpienia


16 V 1974 r. Mówi Matka.

– Cieszę się, że Jadwiśka tak przyjęła nasze słowa. Sądzę, że już się nie zobaczycie tu. Obiecuję ci, że ze swej strony prosić będziemy o jej łagodne przejście.

Jej cierpienia przyjmowane z poddaniem są wielką chwałą naszego Pana. On ją kocha tak, jak Jadwiśka nie wyobraża sobie, że można być kochanym. Kiedy będzie już z nami, z pewnością odezwie się do ciebie.

– Kiedy?

– Wiemy, że już niedługo, bo o to prosimy wraz z nią. Z drugiej strony każde jej cierpienie ofiarowane obecnie ma nieskończoną wartość właśnie ze względu na jej wiek, przejścia i wymęczenie. Sama to rozumiesz, że ten, kto cierpiąc prosi, porusza serce Chrystusa bardziej niż ten, kto prosi, sam nie ofiarowując nic. To tak, jak z ostatnim groszem wdowy – można za niego „wykupić” cały świat.

Pamiętaj też, że Chrystus Pan jest przy niej i dodaje jej sił do znoszenia tych mąk, które ona cierpi. Jadwiśka towarzyszy Mu w Jego drodze krzyżowej, a tacy towarzysze są Mu najbliżsi i największy dostęp daje im do swego miłosierdzia. Widzisz, tak mało osób umie cierpieć z godnością i ze zgodą na to, czego Bóg od nich sobie życzy.


Śmierć Jadwigi


12–13 X 1976 r. Mówi Matka.

– Ciocia Jadwisia jest z nami!

Byłam wraz z Alą (rodzoną siostrą cioci Jadwigi) i całą rodziną przy jej przejściu do nas. Jaka ona jest bezgranicznie szczęśliwa. Nie masz pojęcia, co się przeżywa uświadamiając sobie, że tu dopiero zaczyna się prawdziwe życie w szczęściu i w miłości. Jadwiśka była oczyszczona całkowicie, ale ona wciąż chciała cierpieć za Iwonę (córkę), aby ją uratować przed piekłem.

– Czy to się uda?

– Czy to się uda, nie mogę na to odpowiedzieć, ale wiem, że Chrystus Pan wszystko może, a Jadwiśka przeżywała piekło, wszystko ofiarowując za córkę. Chrystus przedłużał jej życie, sam cierpiąc wraz z nią, ale rozumiał jej miłość do córki i chciał, aby Jadwiśka sama rzeczywiście „wycierpiała” ratunek. Dlatego sądzę, że On jakoś sobie z córką poradzi. Z tym, że ocalenie od wieczystego dramatu a szczęście bycia z Nim dzieli przestrzeń grzechu, którym się człowiek za życia otoczył, a zwleczenie go z siebie jest jak zdzieranie płonącej żarem sukni Dejaniry. Nie w czasie, a w sumieniu dzieje się to oczyszczanie i wiem, jak jest straszliwe.

– Ale ty, Mamo, nie byłaś w czyśćcu?

– Widzisz, mnie uratowała ślepa ufność w Jego miłość i miłosierdzie. Wyczuwałam je przez cały czas choroby i na nich się opierałam, nie mając już żadnego oparcia wokół siebie.


Powitanie


Jadwiśka z trudem wierzyła w siebie. Uważała siebie za zero, „nic” po prostu, i teraz zobaczyła nagle swoją niesłychaną wartość w Jego oczach. Powitał ją jako ukochaną i upragnioną, jedyną, najdroższą Mu córkę. „Nic” stanęło przed „Wszystkim”, i zostało ogarnięte Jego pełnią.

Widzisz, dusze nie umierają z miłości, ale ulegają szokowi; pogrążyć się mogą w ekstazie, w niepamięci, w kompletnym zapomnieniu o wszystkim i o sobie. Jadwiśka przeszła taki stan, a to dlatego, że Chrystus Pan chciał natychmiast odciąć ją od męki ostatnich tygodni. Można tak powiedzieć, że nie mógł już dłużej pohamować swojej miłości do niej.

Jadwiśka rzeczywiście osiągnęła cnotę męstwa – jest męstwem. Przez nią wzrosła potęga naszej Ojczyzny w mężnym przyjmowaniu przeciwności i cierpienia i wzrosła cisza prawdziwej pokory – a tego tak Polsce potrzeba.


Ogród”


Widzisz, nasza Ojczyzna jest – tu, ale na ziemi jest jej gleba, podłoże. Tak jak gdybyś postawiła poziomą granicę, powiedzmy – taflę z matowego szkła o kilka metrów czy centymetrów nad ziemią: z poziomu ziemi widać kiełki i młode rośliny, które rosną w górę ku słońcu, bo nic nie może rosnąć inaczej, ale słońca nie widać, bo ta niewidzialna tafla zasłania je, można tylko odczuwać ciepło, energię, światło i rozumieć, że one skądś płynąć muszą. I widzi się też, że niektóre rośliny dorastają do tej niewidzialnej granicy i dalej giną z oczu; widzisz łodygi, liście, może dolne gałęzie, u tych najwyższych może tylko kawałek pnia, znasz korzenie, które możesz obnażyć, ale co dalej wyrasta, nie wiadomo. Widzi się te małe, niedorosłe, skarlałe, chore lub obumarłe rośliny – w całości; martwe przytłaczają żywe leżąc na nich całym ciężarem – te widzisz, ale co z tymi, które wyrosły wysoko? Nie wiesz, czy i jakie wydały kwiaty, owoce, jaki jest ich prawdziwy kształt i barwa... Nie wiesz, bo one rosną dla tego, który je zasiał, ogrzewał i żywił, dla ich słońca. A słońcem dusz jest Bóg, i On sam, żywy i obecny w pełni swej wielkości i blasku, cieszy się swoim ogrodem, „przechadza się” pośród nas. On ocenia owoce, którymi każda „roślina ludzka” owocuje w Jego klimacie, każda wedle Jego zamierzenia, ale sama z siebie pragnąca róść i sobą Go wysławiać za szczęście istnienia, za możność takiego właśnie dobrowolnego rośnięcia, za radość przekroczenia granicy i prawo do życia w Jego ogrodzie, pod Jego ręką, w Jego bliskości...

Oj, te porównania. Ale wiem, że zrozumiałaś, o co mi chodzi. Kto kim jest naprawdę, widzi się – tu. Ale żeby już tak wytrwać w porównaniach: grunt dla nowych pokoleń użyźniają poprzednie. Im któreś większe i zdrowsze, tym więcej pożytku przyniesie. Jadwiśka jest jak piękne i potężne drzewo. Darzy nieugiętością, męstwem, cierpliwością i pokorą, i to nie tylko tych, którzy ją znali, ale całą ziemię „polskiej działki”, na której wyrosła. Tu dopiero widzi się, kim kto był naprawdę.

– Przecież ciocia nie była „doskonała”?


Wady? Nie, cechy charakteru


– Oczywiście, że miała pewne wady, a właściwie cechy charakteru, które drażniły innych o odmiennych usposobieniach, ale nie ma ludzi, którzy by umierali absolutnie bez skazy. Taką „skazą” ducha jest natura ludzka zepsuta grzechem, a więc niedoskonała, oporna, gnuśna, kłamliwa wobec samej siebie, chwiejna i małoduszna. Najświętszy człowiek do samej śmierci zachowuje własne usposobienie i własną naturę, a ta może być dla innych nie do zniesienia ze względu na odmienność ich usposobień i cech charakteru, ale to nie są od razu wady. To tak, jak maść u konia: możesz nie lubić kasztanów czy siwków, ale to nie znaczy, że one są „złe”, a poza tym nawet nie lubianą barwę wybacza się koniowi dla jego innych zalet, np. siły, prędkości, wytrzymałości, urody, które są kryteriami wartości końskich.

Kryteriami wartości człowieka są: jego wierność własnemu wyborowi uczynionemu z miłości, jego pragnienie poznania prawdy i bezkompromisowość szukania, jego zdolność do podnoszenia się z upadków i ponawiania wysiłków. Natomiast kryteria, według których osądza nas Bóg, są niezbadane, ponieważ On jest Ojcem, i jak Ojciec pragnie wybaczać i wytłumaczyć wszystko, jeśli tylko spostrzega dobrą wolę, pragnienie miłości, a nawet tylko zdolność do dawania z siebie czegoś dla innych. O! On tłumaczy nas, bo chce tłumaczyć. Szuka w nas tego, co najlepsze, i dla jednego drgnienia serca gotów jest odpuścić ciężar win.


Gdy człowiek krzywdził innych


Gorzej, gdy człowiek krzywdził innych, zwłaszcza bezbronnych i słabych. Wtedy Bóg czeka na ich przebaczenie. Jeśli ofiary są z Nim, są tak szczęśliwe, że wybaczają wszystko, ale jeśli z winy innych same spodlały i skutkiem zła im uczynionego same stały się złe i muszą długo odpracowywać swoje błędy, źle jest z ich katami (jeśli byli nimi świadomie).

Utrata jednego nieśmiertelnego stworzenia – dziecka Bożego jest wstrząsem dla całego nieba, bo jest umniejszeniem chwały Ojca, a straszliwym nieszczęściem dla samego zabójcy – siebie. Ten z ludzi, kto się przyczynił do takiej tragedii, balansuje na krawędzi piekła. Dlatego np. spowodowanie czyjegoś samobójstwa jest jednym z czynów najstraszliwszych w skutkach, tak strasznym, jak świadome morderstwo. A morderstwo „na duchu” – zgorszenie ewangeliczne – jest często wielokrotnym zabójstwem, odpychającym winowajcę w ogień wieczny, który istnieje.

Pamiętaj, że Bóg przebaczy chętnie nasze wszystkie winy i zaniedbania wobec siebie, jeśli ujrzy żal i skruchę. Ale morderca bliźniego będzie szukał przebaczenia swej ofiary, inaczej nie wejdzie w bramy nieba.

– A w czasie wojny?

– Nie mówię o wojnie, zwłaszcza gdy cały naród broni własnego bytu i terytorium, czyli bliźnich swoich, bowiem wtedy ludzie na szalę rzucają przede wszystkim swoje własne życie, czyli wszystko co mają. On to nie tylko rozumie, On szanuje ofiarność ludzką. Zawsze u Niego odnajdziesz to, coś sobie odjęła, coś straciła dla innych. W tym rośnie człowiek, czego sobie ujmuje, o co się sam umniejsza czy zuboża dla przymnożenia dobra innym.

Chciałam ci jeszcze powiedzieć, że ciocia Jadwisia „spoczywa na sercu Chrystusa” – pogrążona w Nim i nieskończenie szczęśliwa. Wie i rozumie już swoje szczęście, ale jeszcze nie jest zdolna do kontaktów z nami. Kocha nas, kocha was, jest cała jedną wyzwoloną miłością. Pozostawiamy ją w jej pełni szczęścia.

W czasie pogrzebu pomyśl o niej z miłością...

– Czy ciocia teraz widzi wady córki?

– Tu się widzi jasno i Jadwisia nie może się mylić w swej opinii o córce, nawet przy największej miłości.


Msza święta


13 X 1976 r. Mówi ojciec Ludwik.

– W tym momencie rozpoczyna się Msza święta (w mieście, w którym zmarła) w intencji zbawienia duszy twojej ciotki Jadwigi. Włącz się w Ofiarę Chrystusa Pana prosząc o łaskę dla niej i dziękując za tak wielkie miłosierdzie Jego. Rób to w swoim i jej imieniu.

– Przecież ciocia jest w niebie?

– Wiem, że Matka twoja powiedziała ci już o jej przyjściu do nas, ale zawsze pierwszym obowiązkiem waszym powinna być prośba o łaskę dla osoby zmarłej, wstawiennictwo za nią i wybaczenie wszystkich krzywd sobie wyrządzonych, o ile wam naprawdę o jej szczęście chodzi. W wypadku kiedy obawiacie się surowości sądu, proście Maryję Pannę o wstawiennictwo poprzez Jej cierpienia pod Krzyżem Syna. Ono owocuje stale, a Maryja, która nigdy o nic dla siebie nie prosiła, walczy o każdą duszę ludzką z miłością wszystkich matek świata.

Ofiara, która teraz spełnia się, jest wspaniałą uroczystością nieba. Oto twoja ciocia Jadwiga staje pod krzyżem Pana i w Jego cierpieniu uczestniczy, to jest widzi, że w swoim życiu towarzyszyła drodze krzyżowej Chrystusa Pana, że była przy Nim i współcierpiała z Nim, że jej ból i krew zmieszane zostały na zawsze już z przenajświętszą Krwią Zbawiciela i nikt tego braterstwa rozdzielić nie zdoła. Widzi, że jest prawdziwym, bo wiernym, dzieckiem Boga, współuczestnikiem (wraz z Chrystusem Panem) zbawiania świata – które trwa. Rozumie już, że wkład jej cierpienia daje jej możność zapobiegania cierpieniu innych, że wespół ze Zbawicielem może działać ku pomocy, że nie zawiodła Jezusa i posiadła Jego nieskończoną miłość na wieki. Dziękuj wraz z nią Panu naszemu i proś Ją o wszystko, czego pragniesz, bo otworzył przed nią Pan nasz skarbiec łask.


Chwała współcierpiącej z Jezusem


Msza święta już się skończyła. Bez względu na ilość osób towarzyszących ceremonii pogrzebu niebo nasze pełne jest radości, ponieważ szczęście Jadwigi zwiększa szczęście nasze. Ja obserwuję i przekazuję ci istotę ceremonii, ale rzadko jest ona tak wspaniałą jak obecna, kiedy to Chrystus Pan odkrywa przed nami chwałę duszy współcierpiącej z Nim, ofiarowującej Mu się dobrowolnie z miłości dla Niego i świata.

Twoja ciotka przyjmowała ciosy i cierpienia świadomie, oddając je Bogu bez rozpaczy i żalu. Staje w szeregu męczenników i bohaterów. Jest jasna od szczęścia, a cała jej rodzina otacza ją teraz i cieszy się wraz z nią. Był tam już jeden z jej braci – męczennikiem. (Zginął jako ochotnik w wojnie 1920 roku w szarży ułańskiej mając 20 lat. Byl nie tylko głęboko wierzący ale oddziaływał na swoje otoczenie; promieniował radością życia, czystością uczuć; byl moralnym autorytetem; chociaż niczego nie narzucał, budził swoją postawą życzliwość, szacunek i respekt). On jej służył pomocą. Twoja Matka jest wraz z nimi, więc bądź szczęśliwa ich szczęściem. Myślą o was i kochają was.

Oczywiście, to, co ci mówiłem, jest ubraniem w czyny stanów wewnętrznych. Nie pojmuj zbyt dosłownie np. „staje w szeregu męczenników”; znaczy to, że ci ludzie mają podobieństwo natury duchowej: męstwo, nieugiętość, hart, wierność w służbie Chrystusowej aż do śmierci, nawet najboleśniejszej.


Wszystkich Świętych


1 XI 1976 r. Mówi Matka.

– Dzisiaj jest, jak wiesz, nasze Wspaniałe Święto. Jadwiga pierwszy raz w nim uczestniczy. Prosi, żeby ci powiedzieć, że odnowiła wszystkie przyjaźnie, że może i pragnie z całego serca udzielać ci wsparcia, zachęty, cierpliwości, jeżeli chcesz. Ciocia mówi, że to było jej potrzebne – właśnie takie straszne warunki, aby dopełnić jej ofiarę – takie było pragnienie Chrystusa, z którym dzieliła Drogę Krzyżową. Dzięki temu jest teraz z Nim i może pomagać. (...)

Jest nieskończenie szczęśliwa. Nic jej nie trzeba, ona sama może dawać i robi to. Prosi, żeby ją wzywać natychmiast, gdy jest jakaś potrzeba. Ty sama możesz prosić o wszystko, co dotyczy zdrowia twojego i innych... Ciocia pragnie udzielać się. Widzisz, szczęścia jest tyle, że człowiek aż się ugina, nie mieści go w sobie. I tak będzie zawsze, pomyśl! Wtedy boli to, że inni go nie mają, a najczęściej – nie mogą przyjąć. Proś ciocię, tak mało osób korzysta z naszych możliwości.

Dzisiaj na Mszy świętej łącz się z nami, proś o uczestnictwo z nami w życiu i na zawsze. Proś za Joannę (...), bo tacy jak ona jeszcze muszą się oczyszczać, ale kochają was i pomagają. Joanna tuli cię do serca, przeprasza za wszystko; tak bardzo żałuje każdego okrutnego słowa i czynu.


CIOCIA WANDA


10 XI 1978 r. Mówi ojciec Ludwik o mojej powinowatej, staruszce, niedługo po jej śmierci. Była w AK, wiele lat wraz z siostrą spędziły w wiezieniu (później uniewinnione).

– Wanda jest szczęśliwa. Zresztą ona tu jest i prosi, żeby ci przekazać, że dzięki nieskończonemu miłosierdziu Pana, które teraz rozumie i błogosławi, jest w Jego królestwie, choć na to nie zasłużyła, że może pomagać innym i chce tego.

Przekazuje ci, że jest razem z całą rodziną, że jest tu i Wanda (siostrzenica, sanitariuszka AK, zginęła w Powstaniu na Mokotowie), i Andrzej (siostrzeniec, oficer AK, cichociemny, „zmarł” w wiezieniu na Mokotowie w 1953 r), że prawdą jest, iż został wtedy w więzieniu na Rakowieckiej zamordowany. Są razem i pomagają jej w poznawaniu naszego świata. Ciotka przekazuje też, że nie cierpiała dużo i że w momencie śmierci nadchodzi po prostu ulga, błogość, a potem już tylko szczęście spotkania z Bogiem, że nie ma żadnego porównania naszego świata z ziemią, a dopiero tu się prawdziwe życie zaczyna.

Ciotka będzie prosiła o to, aby jej siostra, Halina (matka Andrzeja i Wandy) jak najszybciej mogła przejść do nas. (I tak sie stało).