Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -




MODLITWY TO WASZ WSPÓŁUDZIAŁ W NIESIENIU POMOCY


2 XI 1969 r. Mówi Matka.

– Wasze wstawiennictwo za tymi, co umierają, jest aktem miłości, jest podkreśleniem współodpowiedzialności i braterstwa, jest apelowaniem do Serca Chrystusa, i jako takie ma znaczenie niezależnie od tego, jak „godna” jest osoba, która prosi. Bo godnym prawdziwie nie jest nikt z nas, ludzi. Chodzi tu o intencję niesienia pomocy, o wasz współudział we wzajemnym podnoszeniu się i ratowaniu. Jeżeli Kościół ofiarowuje zasługi, tj. cierpienia i wysiłki wszystkich „swoich” świętych, i poprzez nie apeluje do Chrystusa o pomoc, ratunek i wybaczenie dla tych z nas, którzy nie oczyścili się dostatecznie, a więc cierpią, żałują, a już sami sobie nic pomóc nie mogą – wtedy wy, Kościół obecnie żyjący i walczący, popieracie te prośby, podkreślając jedność, braterstwo i wspólnotę nie znające podziałów. Podkreślacie, że również stanowicie cząstkę Jego Kościoła powszechnego, wiecznego, obejmującego ziemię i niebo, śmiertelnych i nieśmiertelnych, walczących, cierpiących, szczęśliwych. Wy reprezentujecie wobec Jezusa ziemię. Podkreślacie, prosząc Go o łaskę dla innych, swoją wiarę w Niego, swoje zaufanie, które Go wzrusza.

Chrystus nigdy nie odmawia prośbom za tych, którzy zmarli, bo sam się nad nimi lituje, ale cieszy Go wasza litość, wasza pamięć i troskliwość. To Jego wola otwiera bramy nieba, jednak On pragnie, abyście i wy mieli w tym swój udział poprzez Jego zasługi. W Nim i my jesteśmy włączani, aby móc mieć szczęście pomagania cierpiącym – też z Jego woli i miłości. To jest dla was dar niesienia pomocy – cudzymi zasługami – abyście się czuli potrzebni i pożyteczni.


Mówi Bartek.


– To były nasze dni (Zaduszki i Wszystkich Świętych), okres, w którym intensywniej odczuwacie łączność z nami, naszą obecność, gdyż myślicie o nas. Wtedy też więcej możemy wam pomóc.

Cieszę się, że dla ciebie te dni przestały być smutne, że chcesz łączności z nami wprost, bez rozważania okoliczności naszej śmierci. Żebyś wiedziała, jak to ludziom przesłania prawdziwy sens tych dni.


Rodziny nie rozbijają się w chwili śmierci


4 XII 1973 r. Mówi Matka o moim kuzynie, Andrzeju, synu cioci Niuty (rozdz. IV).

– Przekazuję siostrzeńcowi słowa miłości od jego ojca, który stale jest obecny przy Niucie (swojej żonie) i pamięta o wszystkich. Niech Andrzej też o ojcu nie zapomina. Przecież rodziny nie „rozbijają się” w chwili śmierci, bo miłość wiąże i trwa w wieczności, a nie tylko „na życie na ziemi”, o ile jest prawdziwą miłością; a ojciec bardzo ich kocha.


9 XI 1974 r.

– Modlitwy zawsze łączą tych, którzy orędują, z tymi, za których się prosi, z tym że można prosić Chrystusa Pana o wzięcie w opiekę i danie pomocy wszystkim, za których się modlimy, a więc o których dobro troszczymy się. Ujawniamy Mu naszą troskę i zdanie się na Niego, a więc – zawierzenie Mu.

Pamiętajcie o tych, co codziennie umierają i którym, zwłaszcza w godzinie śmierci, pomoc jest potrzebna. Specjalnie o tych, którzy giną gwałtowną śmiercią lub wśród tortur stosowanych przez innych ludzi, często „chrześcijan”, jak to ma miejsce w Ameryce Południowej i w wielu innych miejscach na ziemi.

Trzeba pamiętać, że każdy skrzywdzony ma miłość naszego Pana, a każdy krzywdzący obciąża wspólny los swojego narodu, a jeśli jest członkiem jakiejś wspólnoty duchowej, szkodzi jej bardziej, niż mogliby to zrobić wrogowie. Dlatego potrzebne jest ciągłe czynienie ofiar ekspiacyjnych w duchu zadośćuczynienia, jedni za drugich. To jest bardzo ważne obecnie (i zawsze zresztą) w naszym Kraju, którego obywatele w ogromnej większości (przez chrzest) należą do Kościoła, a służą świadomie przeciw Kościołowi lub nieświadomie, gdy ulegają demoralizacji. O tym mówcie wszędzie, ponieważ oni są również waszą rodziną, i to tą najbardziej potrzebującą pomocy.


Najbardziej możesz pomóc tym, którzy cię skrzywdzili


31 X 1979 r. Mówi Michał (już po swojej śmierci).

– Jutro i pojutrze (Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny) możesz bardzo pomóc twoim krewnym i wolno mi powiedzieć ci – komu. Zawsze też pamiętaj, że najbardziej – tym, którzy cię skrzywdzili, bo działanie świadome na szkodę drugiego człowieka, zwłaszcza kiedy zaważyło poważnie na jego życiu, jest zbrodnią przeciw miłości bliźniego i w oczach Boga ma ogromny ciężar.

Staraj się przebaczyć Joannie i proś za nią z miłością. Wiem, że najgorsze dla nas jest, że się nas pamięta w całym naszym złu, podczas gdy tu widzimy wszystko prawdziwie, a zatem żałujemy z całego serca tego zła, czyli miłości, której odmawialiśmy, mogąc ją dać, bo przecież ona jest Jego, a naszym był tylko wysiłek wyjścia z egoizmu czy z obojętności. Żałujemy w równej mierze tego, cośmy zrobili, z tym, co moglibyśmy zrobić, ale nie zechcieliśmy, a tego jest o wiele więcej. Pomyśl o niej jako o ciężko chorej, cierpiącej, a będzie ci łatwiej.

Nie sądź, że u nas czas ma jakiekolwiek znaczenie. Dlatego nie myśl, że jeśli ktoś dawno „umarł”, to już nie potrzebuje modlitwy. (...) Proś za swoich kolegów i tych, co zginęli w nienawiści. My będziemy prosić z wami.


O ODPUSTACH


2 XI 1976 r. Mówi ojciec Ludwik.

– Pytałaś, co to jest odpust zupełny, bo dziś za twoją krewną Joannę odmówiłaś modlitwę z odpustem, ale nie rozumiesz jej skutków. Pytasz, czy człowiek może sam zapomnieć, wykreślić z pamięci swoje winy, nawet gdy Bóg mu odpuści?

Nie, nie może, ale uczy się na nich. Uczy się rozumieć, jak każdy gest egoizmu, pychy czy chciwości popychał go ku następnym, obniżał jego wrażliwość, zaciemniał zdolność prawdziwego widzenia czyli sumienie. Właśnie sumienie jest tą zdolnością duszy, która może rządzić całym człowiekiem, gdy nie występuje on wciąż przeciw swojemu „oku”. Życie jest szkołą duszy, jej drogą ku wiedzy duchowej, a więc drogą powolnego wydobywania się z egoizmu ku „służbie”, czyli poświęceniu siebie dla czegoś od siebie większego, lepszego, bardziej godnego miłości. Szybkość rozpoznawania zależna jest od darów wewnętrznych (talentów), ale i warunków, czyli – otoczenia, jego idei, dążeń, zainteresowań i przykładu, jaki daje. Człowiek wybierać musi świadomie, ale często, kiedy do tego dojrzewa, stając się dorosłym, jest już tak bardzo zdeterminowany czynnikami, które od urodzenia na niego wpływały, że w ogóle nie szuka, zatracił potrzebę szukania, nie myśli samodzielnie, ponieważ uległ swemu środowisku i opinię otaczających go przyjął za własną, bo jedynie słuszną. Wina jednostki jest prawie zawsze winą całego środowiska, w którym żył. (...)

Teraz wracam do twoich pytań. Otóż odpust jest wspólną akcją człowieka i Boga w celu pomożenia innemu człowiekowi, ewentualnie – sobie, jeśli uczyniony jest w duchu żalu i pokuty. Myślałaś, że skoro jest obietnica, to jest możliwe otworzenie nieba temu, za kogo się prosi. Widzisz, to zależy od stanu tego, o którego prosisz. Jeśli jest on poza królestwem Bożym – sam się odrzucił, nic nie przyjmuje i przyjąć nie może, ponieważ nie wierzy w Boże Miłosierdzie i nie żałuje, a tylko żałuje siebie (ale nie krzywdy wyrządzonej innym). Natomiast można pomóc tym, którzy rozumieją swoje winy i pragną ich odcierpienia, jak gdyby zadośćuczynienia możliwego dla nich – ponieważ krzywd raz uczynionych innym, po zejściu z tego świata naprawić już nie można. Otóż Bóg, Ojciec nasz wspólny, przychyla się do próśb płynących z ziemi od jego dzieci, zwłaszcza kiedy proszą skrzywdzeni, i przyjmuje żal i skruchę winnego zamiast zadośćuczynienia – ponieważ prośby płyną z serca, ze współczucia i pragnienia ulżenia cierpieniu. Cierpienie w czyśćcu jest i bywa straszliwe i długie (choć nie w czasie). Widzisz, zdolność przeżywania cierpienia w świecie duchowym jest nieporównywalna z waszą, tak jak i szczęście. Duch nie śpi, nie odpoczywa, nie mdleje, nie zajmuje się niczym innym jak sobą dopóty, dopóki jego zrozumienie i pożądanie Boga, a w Nim miłości prawdziwie braterskiej do wszystkich dzieł Bożych, a przede wszystkim – Jego dzieci, ludzi, nie zwycięży jego miłości własnej, tak aby mógł oczyszczony i jasny cieszyć się szczęściem wspólnym.


Czyściec to szkoła miłości


Czyściec – to szkoła miłości. Kto jej służył na ziemi i swoją słabość rozumiał, ten łatwo oczyści się z win i niedoskonałości, ponieważ grzeszył słabością natury ludzkiej, ale Prawdę uznawał i usiłował być jej wiernym. Chrystus Pan wiele wybacza, bo kocha te swoje niezbyt czyste owce i rozumie, jak trudno jest im nie skalać się wśród ogólnej brzydoty i błota. Ktoś, kto usiłuje po wielekroć powstawać z upadku, ma większą pomoc Pana niż ten, co idzie równo (nie potykając się). Ale nieskazitelnych nie ma. Dlatego zamiast wciąż myśleć o tym, że się upadło, należy podnosić się szybko i mówić swemu Bogu, że się chce iść ku Niemu, pomimo wszystko. Widzisz, drogi do nieba są kamieniste i jeśli się takie wybiera, człowiek musi się liczyć z upadkami, potknięciami, z tym że będzie się szło i na czworakach, i na kolanach, i że się nieraz zatrzyma, a może i cofnie zależnie od sił i drogi, którą się idzie. Bez pomocy, samemu na pewno jest trudniej, lecz to jest Jego droga i On jest zawsze obecny.

Radziłbym ci, żebyś bardziej zwracała uwagę na tę Jego obecność, do Niego się zwracała o pomoc i wskazówki, a przy okazji pomagała tym, obok których przechodzisz. Niezależnie od swojej lichości i słabości zawsze można innym coś pomóc. Porównywać się z nikim nie możesz, bo każdy idzie własną drogą, z różnym obciążeniem i w różnym czasie. Nigdy wszyscy razem nie idą dobrze – zawsze ktoś wyprzedza, ktoś wlecze się z tyłu, wstaje lub upada. Raz ty, raz inni. Dlatego oglądaj się do tyłu, bo wtedy ty jesteś dość silna, aby pomóc. Sama szukasz pomocy i cierpisz, że nie masz skąd jej brać. Może nie jesteś taka słaba, jak myślisz, a może pomocy potrafi ci udzielić nie kto inny, jak tylko Chrystus Pan. Rozejrzyj się dobrze dookoła, czy nie dostrzegasz znaków Jego obecności, i proś Go o wsparcie. A może we dwoje z Nim naprawdę staniecie się silni... Wtedy mogłabyś pospołu z Nim rzeczywiście dużo pomagać, a sama wiesz po sobie, jak ludzie pragną wsparcia.

Pomyśl o tym i wierz mi – On jest blisko, pragnie cię wspierać, trzeba tylko chcieć. Wołaj jak dziecko, nie sil się na wyszukane słowa, ale wiedz, że On ci pomoże na pewno.


O POMOCY ZMARŁYCH – MIŁOSC ŁĄCZY


23 I 1974 r. Bartek o zmarłym tragicznie chłopcu.

– Możesz powiedzieć twojej ciotce z całkowitą pewnością, że on po prostu przeszedł do wyższej klasy, do szkoły, w której nic mu już nie przeszkodzi w rozwoju, podczas gdy na ziemi nie miałby takich możliwości. Miłość – to bilet wstępu, ale on daje coś więcej, bo możliwość pomocy i opieki nad tymi, których się kocha. Za taką cenę każdy, kto kocha choćby jedną osobę na ziemi, chętnie da życie. Miłość łączy, dlatego też można mówić jego rodzinie, głównie matce, (...) że mogą się czuć pod jego opieką; a co do niego – prosi o myśli serdeczne, ale nie smutne, ponieważ nie smutek łączy, a serdeczna miłość pamiętająca o naszym istnieniu i obecności.


Ból po śmierci bliskich


Widzisz, ból po śmierci bliskich na ziemi jest poczuciem osamotnienia, zerwania, żalu. Człowiek czuje się opuszczony, tzn. pozbawiony miłości, na którą liczył, gdy tymczasem właśnie to nie tylko nie ulega zmianie, a staje się więzią głębszą, czystszą, mądrzejszą, bo nie egoistyczną, i silniejszą. Ale do tego, aby ona przyniosła owoce, potrzebna jest wymiana, zrozumienie się, rezygnacja z „dowodów” materialnych miłości, a przyjęcie jej samej w stanie „czystym”.

Z naszej strony jest to proste, gdyż sami objęci miłością Chrystusa pragniemy jej dla was. A z waszej? Trzeba nas kochać – w Bogu, dla nas samych, tak jak kocha On i jak my was kochamy. Pragniemy waszego najpełniejszego rozwoju, niezmarnowania niczego z darów, któreście otrzymali, przyniesienia Bogu chwały największej.

– Co to znaczy?

– No to jest po prostu „świętość”, każdemu właściwa, indywidualna, pełnia rozwoju łaski w was, wypełnienie zamiaru Bożego w każdym z was. I muszę ci powiedzieć, że my Jego zamiarów względem każdego z was nie znamy, tak jak nie znamy waszej przyszłości, ale możemy przypuszczać, znając wasze pragnienia, usiłowania, postępowanie i wiedząc, czym zostaliście obdarowani, przede wszystkim zaś znając „doświadczalnie” miłość Chrystusa do nas wszystkich.


Tu nie można kochać „głupio ”


Zrozum, że tu nie można kochać „głupio”. To nie znaczy, że życzymy wam „źle”. Cieszymy się z waszych radości i współczujemy wam, gdy cierpicie, ale nie o to chodzi. Zrozum... dam ci przykład. Gdyby moja matka wiedząc dobrze, jak będę w partyzantce marzł, głodował, bał się nieraz, a jak rzadko będę szczęśliwy (w najbanalniejszym tego słowa znaczeniu), i mając władzę zatrzymała mnie w domu, źle by uczyniła, ponieważ pozbawiłaby mnie wartości o wiele większych: poczucia słuszności i dumy, że służę temu, co kocham, i to służę aż tak, że decyduję się głodować, marznąć na co dzień, a ryzykować życiem – często. (...) I to jest moją całą dumą – tu, na całą wieczność – podczas gdy wygody ciała, aczkolwiek ich pragnąłem, nie znaczą nic; chyba że ułatwiają służbę, ale tak rzadko bywa, o wiele częściej człowiek traci hart i rozpęd. (...)

Robię wszystko, co mogę, żeby ci pracę ułatwić, pomagam ci. O taką pomoc – w pracy dla Niego – może prosić każdy i każdy ją otrzyma. Mówię o nas. Pomoc nasza – to współpraca nad kontynuacją realizowania przez was naszych wspólnych pragnień. Pomoc Jego – to zjednoczenie was z Nim. Przepojenie was Jego miłością i Jego siłą, udoskonalanie każdego człowieka w nim samym, to jednoczenie się Jego nieskończoności z ludzką, zamkniętą w sobie małością. Takie zbliżenie pomiędzy nami będzie możliwe dopiero w Jego domu, poprzez Niego i w Nim.


Jesteśmy w pełni sobą


Widzisz, nikt z nas nie jest „nasz”, „mój” w znaczeniu posiadania go. Dziecko najbardziej kochającej matki nie jest nigdy jej „własne”. Indywidualność każdego z ludzi, to pancerz; nie da się przeniknąć. Chwilami najbardziej kochającym się ludziom, wyjątkowym parom małżeńskim wydawać się może, że tak jest, ale to złudzenie. Tylko On przenika nas jak światło szklankę z wodą, tym bardziej, im woda jest czystsza. Dla światła szkło nie jest przeszkodą. Dopiero tu nie ma „szklanych” przegród. Jesteśmy w jednym oceanie, ale jesteśmy też w pełni sobą, dlatego porównanie jest fałszywe. Prawdą jest tylko to, że Jego nieskończona Istota i nasze miliony bytów skończonych mają tę samą „materię duchową”. Z Niego jesteśmy cali i tylko z Niego! Tu odpada wszystko, co nie jest z Niego, ale jest też wspaniała, cudowna pełnia nas. Tak trudno to przekazać ci. Jestem sobą, jakim On pragnął mnie mieć powołując mnie do istnienia, pomimo że ja sam właściwie przez całe głupie życie przeszkadzałem Mu kochać się i kształtować. Więc kształtował mnie przez cierpienie i miłość do Polski, ale widzisz, „moja” była tylko dobra wola, czasami trochę wytrwałości w bólu, cała reszta – to On. Chrystus Pan uzupełnił wszystkie moje braki swoją miłością. Aby tak móc działać dla szczęścia milionów swoich dzieci na wieczność, On stał się człowiekiem i wszystko zniósł. To jest miłość Boga do każdego człowieka!

Pomyśl, jak trzeba szanować w każdym człowieku znamię Syna Bożego, którym On nas naznaczył. Pomyśl! Nikt prawie (ze znających Bartka na ziemi) dobrego słowa o mnie nie powie.

– Nie jest aż tak źle.

– Wiem, jak jest. Moje wady rzucały się w oczy, a On mnie wziął, osłonił i nie odrzucił. On mi dał białe szaty i dom, i szczęście wieczne.


Cierpienie z powodu śmierci bliskich


Mówi ojciec Ludwik.

– Na przyszłość nie bój się spełniać próśb ludzkich, gdy powoduje nimi współczucie i chęć pomożenia innym, a także ulżenia im. Cierpienie z powodu śmierci bliskich jest jednym z najokrutniejszych, ponieważ zrywając więź cielesną tracą kontakt duchowy, nie umiejąc jeszcze szukać go w Panu. Więc im się wydaje, że utracili osobę – wraz z jej do siebie miłością – całkowicie i bezpowrotnie. Przypomnij sobie, jak sama, znając już nas, przeżyłaś śmierć Bartka.

– On tyle jeszcze mógł stworzyć, wypracować...

– Tak, ale nie ma prawie nikogo, o kim można by powiedzieć, że wszystko spełnił. Zawsze żałuje się nie spełnionych możliwości umierającego. Tym bardziej, że człowiek powinien być twórczy aż do ostatnich swoich chwil. (...)


Prawdziwa miłość bliźniego


Wiemy, co cię przejmuje i nad czym cierpisz – jesteś z nami bardzo silnie złączona miłością wspólną nam – ale musisz zrozumieć, że jeśli cierpisz na widok bezprawia i bezlitosności, którym nie możesz zapobiec, to cierpi w tobie Chrystus, ponieważ egoizm twój nie reagowałby tak na cudze cierpienia. Jeśli jesteś zdolna odczuwać je tak silnie, to dlatego, że On w tobie żyje (jak w każdym człowieku) i czynisz Mu w sobie miejsce choć na tyle, abyś Jego litość i współczucie mogła w minimalnej cząstce podzielać.

Gdybyś była złączona z Nim stale i silnie, kochałabyś Jego Sercem, a działała Jego siłą. Dzieje się tak wtedy, kiedy człowiek swoje osobiste humory, sympatie i nastroje trzyma w garści, a posługuje się w kontaktach z ludźmi prawdziwą, serdeczną życzliwością. Jest otwarty nie ze względu na ich wartość (względną), a na ich nieśmiertelną godność dzieci Bożych i ze względu na miłość do nich swego Mistrza i Przyjaciela. Staraj się to zrozumieć i odróżniać przemijające zło od ich prawdziwej wartości kupionej Krwią Chrystusową. On ich kocha pomimo to, że są tacy, jacy są, tak jak i ciebie.

Ludzi trzeba kochać pomimo wszystko, mając nadzieję w Chrystusie, który działa. A w działaniu należy Mu pomagać, a już w żadnym razie nie przeszkadzać, jak lubisz czynić zadowalając własną fantazję. Akcentujesz tym własną niezależność od Pana; pamiętaj o tym, gdy wydaje ci się, że to manifestacja własnego sądu.

– Nawet prawdziwego?

– Tak, ale ludzkiego, pozbawionego wyrozumiałości, a przy tym zawsze niepełnego. Nie wiedząc o bliźnich wszystkiego i sądząc ich pomimo to, krzywdzimy ich, a w każdym razie nie pomagamy.

Myśl o twoim Gościu, który cierpi nad twoją ostrością wobec tych, których kocha i staraj się przyjmować ich nawet bardzo brudnych. On, gdy zechce, da sobie radę z nimi. On ma czas, a ty „stój na uboczu”, obserwuj i nie przeszkadzaj Mu, dobrze?

Samarytanin za rannego zapłacił ze swoich zasobów, ponieważ obrabowany i pokaleczony człowiek nic nie miał i nic zrobić nie mógł: umierał i umarłby bez pomocy. Chrystus nie chce karać, ale ratować tych, którzy się dali napaść nieprzyjacielowi rodzaju ludzkiego. On nie pyta „dlaczego” i nie chce, abyście wy pytali i osądzali.

Zapewniam cię, że na dnie każdej naszej winy leży głupota, „ciemnota wewnętrzna”, brak zrozumienia – a to jest winą również otoczenia, atmosfery dookoła nas. Żeby uszykować drogę dla powrotu „synów marnotrawnych”, trzeba ich ukochać tak, jak ów Samarytanin, a więc o nic nie pytając zrobić wszystko, co jest możliwe dla uratowania biednego człowieka, naszego bliźniego. Zapewniam cię, że całe niebo cieszy się z powrotu jednego grzesznika, a „wieczne potępienie” – odejście na wieczność od miłości Boga – jest przegraną nas samych, wynikiem braku miłości w nas. To my, jako ludzkość, odpowiadamy za przegraną, zmarnowaną szansę każdego ukochanego dziecka Bożego.

„ Szykować drogę Panu” to szykować Mu warunki, w których On będzie mógł działać najpełniej. Dlatego, powtarzam, najważniejszym obecnie zadaniem jest zadośćuczynienie jednych ludzi za drugich, modlitwa i ofiary za tych, w których widzimy zło, no i zmiana postawy względem nich. Pamiętaj, że im więcej się za kogoś ofiarowuje, tym bardziej się tego kogoś kocha. Miłość tworzy więzy, łączy, a to, co drogo jest zapłacone, zobowiązuje nas.

Tych, za których ofiarowujemy się, bierzemy tym samym w opiekę, osłaniamy, stajemy się wobec Boga ich poręczycielami, tak jak to zrobił Chrystus Pan za całą ludzkość przed Ojcem Niebieskim. Jest to więc naśladowanie Chrystusa, a co więcej – współpraca z Nim, która otwiera nam drzwi Jego niewyczerpanego miłosierdzia dla nas samych – a jest to nam bardzo potrzebne – i dla tych, za których prosimy. Nasza czynna miłość bliźniego umocni w nas Chrystusa, pozwoli Mu na działanie w nas, a to przygotuje Mu współpracowników na godzinę próby. Będziecie wszyscy silniejsi i mężniejsi, bardziej „żołnierscy”, kiedy stanie się potrzebna cała wasza energia.

Jeszcze raz powtarzam: trzeba mówić o ofiarnych czynach, nie o słowach, o zmianie postawy (ale nie agitacji) i o ofiarowywaniu tego, co nas na co dzień spotyka, i tego, co z serca zechcemy dołożyć (odmawianie sobie słów, sądów, czynów nie przemyślanych, drobnych uciech codziennych i drobnych nawyków naszego wygodnictwa) – imiennie i konkretnie za tych, którzy nas gorszą, którzy postępują źle i szkodliwie.

Obecnie za najpotrzebniejsze uważam szykowanie Panu drogi w Polsce poprzez nasze serca do wszystkich serc oschłych, aby je mógł ożywić i uzdrowić. I jeszcze jedno: nic bardziej nie cieszy Ojca, jak pomoc jednych drugim, i nic Go bardziej nie zobowiązuje. Jego ręce są wówczas pełne łask, a serce – miłosierdzia. Pozwólcie, aby Polska jako całość zyskała miłosierdzie w Jego oczach!


NASZE PROŚBY ZA WAS


9 VIII 1979 r. Mówi ojciec Ludwik.

– Modlimy się z tobą i wraz z tobą prosimy Pana, dziękujemy Mu i wysławiamy Go, dodając do waszej modlitwy (dotyczy to każdego członka Kościoła Chrystusowego) nasze prośby za was i w waszym i naszym imieniu dziękując Panu i wielbiąc Jego miłosierdzie, miłość do swoich stworzeń – którymi jesteśmy wszyscy – nieustanną opiekę, pomoc, czułość i wyrozumiałość, które tu poznajemy w całym ich ogromie, pełni i mocy. Cieszę się też, że zaczynasz poznawać w Bogu Jego ojcowską miłość.


Miłość, przyjaźń, honor, bohaterstwo


16 II 1970 r. Bartek pośredniczy w rozmowie z Bogdanem, przyjacielem Marka, oficerem zawodowym WP, skoczkiem cichociemnym, zamordowanym w więzieniu gestapo podczas jednej z akcji „ Wachlarza”. Wiele mi o nim mówiono. Ze względu na jego postawę moralną i patriotyczną miałam do niego zaufanie, więc zapytałam go o to, co mnie interesowało. Mówi Bogdan (za pośrednictwem Bartka).

– Jak ja bym zdefiniował „miłość”, „przyjaźń” i „bohaterstwo”? To trudno określić. My tu wiemy jasno, ale postaram się.


Miłość


Miłością jest odpowiedź człowieka na wezwanie skierowane przez Boga do niego. Bóg zna swoje „twory” – lepiej może „dzieci” – i wezwanie swoje ubiera w najzrozumialsze dla każdego z nas szaty. Jednak zawsze zadaje to pytanie: „Czy zechcesz służyć dobrowolnie i z całego serca temu, coś uznał za godne miłości?”

Dla nas zawierało się to w pojęciu „Ojczyzna”. Służąc Jej wyrabialiśmy w sobie stałą gotowość, sprawność fizyczną i umysłową, ofiarność, rzetelność, uczciwość, obowiązkowość, narastało w nas poczucie sprawiedliwości i szacunek dla godności ludzkiej, rozwijały się zdolności wychowawcze...

– Chyba pedagogiczne?

– Nie, nie pedagogiczne, gdyż mieliśmy świadczyć sami przykładem – inaczej nic nie moglibyśmy zdziałać (mówię o wychowywaniu nas, a potem przez nas – innych w Wojsku Polskim). Czuliśmy się zobowiązani do zachowywania postawy służebnej, służenia sobą samym – to dobrze chroniło od egoizmu – i wtedy, gdy nadszedł czas wojny, czas sprawdzenia nas samych, ci, którzy w pełni zrozumieli, czym jest służba Narodowi, byli zdolni do spotkania się z wrogiem (mówię nie o spotkaniu fizycznym z nieprzyjacielem, a o zdolności rezygnacji z własnego życia osobistego, z wygody, kariery, poklasku), no i mogli stawić czoło najgorszemu naciskowi w najgorszej sytuacji, a więc bez broni i samotnie, tak jak to zdarzyło się nam w więzieniu i jemu (Bogdan mówi o Bartku) – wielekroć. Nie myśleliśmy wiele o Bogu, ale istniało w nas poczucie pewności, że postępujemy właściwie, a to wszystko było właśnie naszą odpowiedzią.

Miłość człowieka, to postawa frontem do służby, to usilne, stałe, możliwie piękne i czynione z całego serca wypełnianie swych obowiązków – tych, które się samemu podjęło pełnić.


Honor


Jest powiedzenie: „Bóg mi powierzył honor Polaków i Jemu go tylko oddam”. Co to jest honor w polskim rozumieniu tego słowa, to ci już podała twoja Matka; ja tylko uzupełniam.

Bóg, stwarzając nas, dał nam godność najwyższą – dzieci Bożych, a więc istot wolnych, zdolnych do samodzielnego wyboru i potrafiących temu, co wybierają, oddać się z całkowitym samozaparciem. Zezwolił nam poszukiwać dróg ku sobie, a dał ich niesłychanie wiele. Życie jest okresem poszukiwań, uczynienia wyboru i utwierdzania go w próbach. Nie każdy je umie wykorzystać, ale ci, którzy pragnęli „uczyć się”, zdobyli dojrzałość. Wojna była straszliwym egzaminatorem. Sama wiesz, ilu z nas poległo, ale zwycięsko, bo potwierdzając swoją, zrozumianą najgłębiej, godność istoty wolnej, której prawem jest własny wybór swojej służby, swojej miłości. Ginęliśmy walcząc o prawo kochania i służenia temu i tylko temu, cośmy uznali sami za miłości godne!

Honor Polaka jest uznaniem prawa do szacunku dla godności ludzkiej (każdego, nie tylko Polaków), szacunku dla prawa do wolności wyboru, prawa do pełnienia służby, do dawania obrony i opieki, niesienia ładu i miłosierdzia, a także prawa wszystkich ludzi do szukania własnych dróg.

Widzisz, w naszym pojęciu honoru odbija się cześć dla praw Bożych nadanych ludzkości. Dlatego nie gubimy się idąc z tym kompasem.


Przyjaźń


Przyjaźń jest to towarzyszenie sobie we wspólnej służbie. Towarzyszenie nie obojętne, a braterskie, a więc polegające na wspieraniu się w razie potrzeby, na wymianie doświadczeń, a więc wzbogacaniu się i strzeżeniu się wzajemnym przed zagrożeniem.

– Jakim?

– Bywa zagrożenie fizyczne, jak w czasie wojny, a zawsze jest zagrożenie przez uchybienie sobie, przez własne błędy i ułomności – tu pomoc jest specjalnie potrzebna.

Przyjaźń jest wyborem towarzyszy drogi nie po to, aby brać, ale aby dzielić się celem budowania wspólnoty duchowej służącej lepiej, sprawniej i z większą energią, a więc i skutecznością, wybranemu celowi. Tak się to widzi od nas.

Pamiętaj, że my należymy do was, a wy dzielicie się z nami. Jesteśmy razem w wielkiej, wspaniałej Wspólnocie Polskiej, służącej z całej mocy i serca planom Jezusa Chrystusa (stąd możliwa jest taka łączność). Przed Miłością ustępują wszystkie inne prawa, najprędzej „fizyczne”. Mówię o miłości Boga, o Nim samym w Jego działaniu. Dlatego, skoro my – stąd służymy Jemu, a wy – z ziemi odpowiadacie nam pragnieniem włączenia się – powstaje łączność. Przypuszczam, że rozumiesz Mnie.

– Tak.


Bohaterstwo


– Bohaterstwo, to po prostu wierność swojej służbie w najtrudniejszych sytuacjach, wierność sobie i zdolność do odrzucenia siebie, gdy sytuacja ogólna tego wymaga. To jest po prostu sprawdzian naszej ofiarności. Mówię o tzw. prawdziwym bohaterstwie, bo istnieje wiele sytuacji, w których postępuje się odruchowo, wedle swoich predyspozycji psychicznych, co inni mogą uznać za coś nadzwyczajnego, sądząc że nie byliby sami do podobnych czynów zdolni. Jeżeli człowiek znajduje się w sytuacji takiej, że musi albo obstawać przy swoich zasadach (swoim wyborze), albo dać się siłą zmusić do ich złamania, istnieje tylko jedno wyjście – nie dać się złamać bez względu na cenę oporu. Jeżeli się ustąpi pod presją, znaczy to, że taki człowiek za mało kochał swoje ideały, a zanadto siebie. Czasem jest to kwestia odporności fizycznej (ale zawsze wówczas Bóg daje siły, tak że jednak jest zwykle ustępstwo). Co do presji psychicznej przy użyciu środków chemicznych czy innych mających wpływ na świadomość człowieka, sytuacja jest inna – nie można wydawać sądów. Ale tu każdy z nas wie, co mógł, a czego nie mógł wytrzymać. Zna się prawdę.

– Serdecznie dziękuję panu, panie Bogdanie. Dał pan świadectwo temu, jak wychowywano w polskim wojsku oficerów i jak oni sami stawali się przykładem dla swoich żołnierzy.


BÓG NAS KOCHA


23 IV 1970 r. Mówi matka Marka, mojego bliskiego znajomego, z którym w tym czasie dzieliłam się moimi „zapiskami”. Marek był raczej sceptyczny. Po przeżyciach wojennych trudno mu było wierzyć nadal, że Bóg jest miłosierny. Jego matka (zmarła) miała nadzieję, że syn powróci do wiary. Relacja Marka w rozdziale IV.

– Chrystus, Pan nasz, zbyt nas kocha, aby zezwolić na bezużyteczne cierpienie, i syn mój nie żyje niepotrzebnie, jak sądzi. Nadal jest zdolny do udzielania się ludziom... (...)

Współpraca obu Kościołów (walczącego i triumfującego) wydaje mu się nie do przyjęcia. Prawda zawsze wydaje się „za prosta”, aby ją mógł przyjąć „cywilizowany” człowiek. Największą i najwspanialszą prawdę ludzkości: „Bóg nas kocha!”, prawdę, która odrodziłaby wasze życie i zamieniła ziemię w królestwo Boże – odrzucamy prawie wszyscy, póki żyjemy w ciele, a potem tak trudno jest przekazać nasze zrozumienie wam. Jeżeli możesz, mów to wszystkim, nie tylko mojemu synowi. (...)

– Co jest dla niego najlepsze?

– Dobrem jest dla Marka wszystko, co zbliża go do Boga wszystkimi drogami: poprzez dobro, piękno, mądrość, a więc zrozumienie prawdziwej „hierarchii wartości” –jak to nazywasz – zrozumienie świata duchowego, świata, którym włada prawo miłości, a więc poszerzania się, potężnienia miłości.

– Matka (moja) nazywa to wymianą miłości pomiędzy Bogiem a człowiekiem.

– Wymiana? Trudno mówić o wymianie. Cali pogrążeni jesteśmy w Miłości Boga, z niej zaczęło się nasze istnienie, a naszą rzeczą póki żyjemy jest tylko odpowiedzieć na nią przyzwoleniem, pragnieniem świadomym i dobrowolnym włączenia się w jej energię – lub też zamknięciem się przed nią, aby żyć własną; to może stać się w wieczności „piekłem”, o ile nasz wybór będzie stały, potwierdzony w próbach życiowych egoizmem lub wprost nienawiścią do innych „bliźnich”, ludzi.

Jeżeli my ofiarowujemy Bogu siebie, to jest to ofiara iskry dana słońcu. Ale o ile iskra daje siebie całą, wszystko, co ma – chociaż i ten „błysk sekundowy” otrzymała, a więc właściwie mówiąc zwraca go Źródłu – to Źródło, to Słońce, Bóg ma moc obdarzyć iskrę na własną miarę własnym blaskiem i własną wiecznością.

Niestety, porównania nie wypadają dobrze. Wszechświat w obecności Bożej – to twór „jednodniowy”; my – atomy, ale atomy otoczone miłością, zrodzone z miłości, powołane do współżycia w miłości. Tak nieskończenie dużo z Boga i tak nieskończenie mało z nas, tylko dobra wola. Cała reszta – to Bóg!


Samobójstwo jest odmowę służenia


1012 V 1970 r. Rozmawiałam z Markiem o jego matce, pani Kazimierze. Była biologiem. Podczas wojny służyła w Armii Polskiej na Bliskim Wschodzie. Zginęła w wypadku w takich okolicznościach, że Marek pewien był, iż popełniła samobójstwo. Po wyjściu Marka zapytałam Bartka.

– Nie martw się dłużej. Nic podobnego nie było. Słyszałem wasza rozmowę i słyszała też pani Kazimiera. Chcę ci powtórzyć jej słowa, posłuchaj.


Mówi matka Marka.

– Moje dziecko. Widzę, jak bardzo przejęłaś się słowami mojego syna. Boisz się, że wszystko, co piszesz, jest twoim urojeniem, ze względu na to, że gdybym popełniła samobójstwo, nie mogłabym teraz mówić z tobą, prawda? Nie byłabym tu, w królestwie Chrystusowym...? Chciałabym ci wytłumaczyć pewną rzecz.

Nie wszystko, co ludzie nazywają samobójstwem, jest nim naprawdę. Rzeczywiste samobójstwo jest postanowieniem świadomie powziętym z własnej woli, przeprowadzonym w pełni świadomości w przekonaniu, że właściciel ma prawo stanowić o losie swojego ciała. I dlatego jest błędem, gdyż jesteśmy jedynie użytkownikami „formy fizycznej” otrzymanej od Boga, aby w niej przeżyć życie „ziemskie”, ograniczone w czasie wytrzymałością naszej formy.

Oczywiście jej stan jest zależny od naszej dbałości, dlatego samobójstwem, choć powolnym i niezupełnie jeszcze za takie uważanym, jest każde nadużycie typu nałogowego palenia, picia, zażywania narkotyków itp., tak wyniszczające nasze ciało, że nie jest ono zdolne służyć nam sprawnie i do czasu – wiadomego Bogu (nam – nie). Jeżeli jednak założymy, że Bóg, dając nam czas, daje tym samym szansę dokonania najprawidłowszego wyboru, na który składa się przeważnie wiele lat błądzenia, szukania i odwrotów od fałszywych dróg po to, aby szukać od nowa, powinniśmy dostrzec, że czas jest darem niesłychanie cennym, o który należy zabiegać, a nie trwonić go, a tym bardziej skracać. To dotyczy nas samych.

A teraz inna sprawa, nasi bliźni. Jesteśmy im potrzebni. Chrystus liczy na nas. Szczególnie liczy na tych, którzy dokonując wyboru, opowiedzieli się za Nim. Opowiedzieć się za Bogiem – to uznać Go swoim Stwórcą, Ojcem, Nauczycielem i Przyjacielem, a więc uznać Jego zwierzchnictwo, Jego mądrość i miłość w pełni, jaką człowiek jest zdolny pojąć. W konsekwencji jest to poddanie się Jego woli, Jego kierownictwu, złączenie swojej woli z Jego wolą. A On nam dał prawo: „Abyście się wzajemnie miłowali”, czyli Jego wolą w stosunku do każdego z nas jest życzenie, abyśmy kochali naszych bliźnich, nasze otoczenie.

Kochać znaczy udzielać się, służyć swoją osobą, być gotowym do każdej pomocy, której od nas mogą ludzie potrzebować i którą powinniśmy dawać z całych sił wedle naszych umiejętności. Samobójstwo jest odmową służenia, jest zwróceniem się ku sobie, zamknięciem w sobie do tego stopnia, że już nigdy i nikomu pomóc nie chcemy. Ponadto jest cofnięciem Bogu swojego zaufania, jest stwierdzeniem, że „Bóg za wiele od nas wymaga” i że „my sami wiemy lepiej, na ile nas stać”.

Tymczasem to Bóg sprawia, że my pokonując przeszkody sprawdzamy samych siebie; sami sobie wykazujemy, że stać nas na o wiele więcej, niż sądziliśmy. On pragnie, abyśmy poznali naszą siłę i wedle niej działali. Tak więc popełniając samobójstwo przyznajemy się do porażki, do niemożliwości sprostania wymaganiom stawianym nam przez życie czy „los”. Fałszywie rozumując, popełniamy błąd już nie do odrobienia – dlatego tak tragiczny. Załamujemy się, gdy myślimy tylko o sobie i opieramy się tylko na własnych siłach.

Tam, gdzie poświęcamy siebie dla dobra innych, nie może być mowy o samobójstwie. Nie jest nim praca badawcza, nawet najszkodliwsza dla zdrowia, tak jak nie nazwiemy samobójstwem śmierci kogoś, kto dla ratowania innych wbiegł do palącego się domu.


Pokusa samobójstwa


Jeżeli warunki, w których człowiek się znalazł, przekraczają jego odporność psychiczną (która może być o wiele mniejsza niż innych w jego otoczeniu), to stan jego nerwów jest tak zły, że człowiek ulega presji, naciskowi sił zła i nie wiedząc, że jest „wodzony na pokuszenie”, ulega, poddaje się. Przyjmuje inspiracje, myśli destrukcyjne, podsuwane niezwykle logicznie, przemyślnie, z ogromną znajomością charakteru ludzkiego – jako swoje własne, i wtedy im ulega. Zostaje przekonany tylko nie wie przez kogo. Gdyby to rozumiał, umiałby walczyć.

– Po czym poznać działanie sił zła?

– Otóż, dziecko, ZAWSZE PO BRAKU NADZIEI. Jest logika, nawet „humanizm” (jak u Kotarbińskiego, gdzie od razu odczułaś zło, które tam zawarł), jest doprowadzenie do krańcowej konsekwencji, śmierci, jako jedynego, słusznego, mądrego, właściwego, a nawet pożytecznego (!) kroku – ale zawsze oderwawszy człowieka od Boga i od innych ludzi, wykazawszy mu jego samotność, wyizolowanie, brak sensu i celu dalszego życia, a przede wszystkim wmawiając samodzielność decyzji, prawo do niej (skoro „Boga nie ma” i nic nie istnieje po śmierci, to człowiek ma prawo skrócić sobie cierpienia...).

– To podłe! – pomyślałam.

– To jest podłe! A więc pamiętaj: zawsze będzie brak Boga, brak nadziei, brak miłości i miłosierdzia, zimna logika; i zawsze atak będzie podstępny, w najgorszym dla człowieka momencie, bo tylko wtedy ma szansę powodzenia. Człowiek w pełni świadomości potrafi się obronić, szczególnie człowiek, który czemuś służy, wie, że jest potrzebny. Dlatego tak często atak idzie w kierunku wmówienia nam, że jesteśmy niepotrzebni, niezdatni do niczego i nikomu już nic nie damy. (To, trzeba, aby wiedział mój syn).

Z tego, co ci podałam, zorientowałaś się, jak mało jest wśród tzw. „samobójców” świadomych i planowo zrealizowanych decyzji. Większość to są ofiary przeprowadzonego na nich zamachu. Zamachu zdradzieckiego, podstępnego, bo niewidzialnego, dokonanego przez wroga, przy którym gestapo jest marną imitacją prawdziwego terroru (masakrowania nie ciała, a psychiki człowieka). Widzisz, wytrzymałość ludzka jest bardzo różna. Jedni odporni są na ból fizyczny, inni na presję psychiczną, przy czym w wypadku choroby, używania środków przeciwbólowych kojących czy usypiających samokontrola słabnie i człowiek staje się bardziej bezbronny. Także wszelkie momenty załamania okolicznościami zewnętrznymi (tak jak w przypadku Bartka, który nie tylko był bardzo wyczerpany i chory, ale i wstrząśnięty nieumyślnym spowodowaniem wypadku) powodują, że człowiek może się ugiąć, przyjmując pokusę jako coś dla niego najlepszego – gdyż tylko w takim „opakowaniu” będzie ona zaakceptowana. Ale nigdy nie będzie wtedy odwrócenia się od ludzi i Boga, odrzucenia, pogardzenia Bogiem i ludźmi. To tak, jak nieumyślne zabójstwo różni się od morderstwa z premedytacją, chociaż wynik jest równie tragiczny. Ale nie skutki.

Pragnę cię uspokoić, ja nie popełniłam samobójstwa z premedytacją, to był wypadek. I tylko tak należy moją śmierć rozumieć.


Mówi Bartek (po przerwie).

– Wyobrażasz sobie, jakie to było ważne i dla mnie? Przecież o mały włos nie dałem się namówić, a właściwie już dałem, tylko termin odkładałem aż do momentu, gdy będę „do niczego”. Ale ten wypadek przyspieszył decyzję. Jaka to radość dowiedzieć się, że nie było tak wielkiej winy z mojej strony i że każda moja myśl była znana i ratunek przygotowany – z Miłości, abym nie był tak upokorzony, jak byłbym, gdybym – jak chciałem – samobójstwo popełnił.

Mówię ci. Tu widzi się, że miłość Chrystusa do nas przekracza całkowicie naszą możność pojęcia jej. Żyjemy w niej jak w powietrzu, tylko nie chcemy zrozumieć tej prawdy, póki żyjemy. Wydaje się tak sprzeczna z niesprawiedliwością i nienawiścią władającymi ziemią. A przecież to jest nasza własna niesprawiedliwość, nasza nienawiść... Wracam do powtarzania słów pani Kazimiery:


Mówi matka Marka.

– Witaj, dziecko.

– Dlaczego „dziecko”?

– Dla mnie wszyscy jesteście „dziećmi” – o tyle czuję się tu doroślejsza. Ale i ty tak się poczujesz, gdy zrozumiesz prawa Boże i Jego miłość i jednocześnie będziesz świadkiem błądzenia, poszukiwań i wątpliwości innych ludzi z następnych pokoleń.

– Czy to nie powoduje smutku? Nie odbiera wam szczęścia?

– Nie, gdyż po pierwsze rozumiemy ogrom daru wolności wyboru, pod którym uginaliśmy się sami, a który jest naszą dumą – tu; po wtóre dumni jesteśmy z wszystkich waszych zwycięstw, z waszej walki ze złem, którą toczycie po omacku, nie zdając sobie sprawy z potęgi przeciwnika, a w której dopomagamy wam, gdy tego chcecie.

– A czy nie jest to narzucanie pomocy?

– To nie jest „narzucanie się” ani zaprzeczanie waszemu prawu do swobodnego wyboru, do samodzielnej decyzji, gdyż nie narzucamy wam nic – nie mamy prawa do tego. Nie jest to też „zakaz z góry”, a wyraz naszego najgłębszego szacunku, a i zaufania do was, pragnienie, abyście mogli być dumni z siebie, w pełni odpowiedzialni za swój wybór. Tak więc pomagamy wam zawsze i każdemu z was, gdy już zdecydowaliście, aby walczyć dalej. Pomagamy tym, którzy pragną przeciwstawiać się złu, nadal nie poddawać się, a także tym, którzy się z upadków podnoszą. Pomagamy, gdy pragniecie dzielić się z innymi, coś z siebie dawać, gdyż wówczas łączycie się z nami.

Tu jest królestwo miłości Chrystusowej. On żyje w nas, my wszyscy – w Nim, otoczeni Jego pragnieniem przygarniania, łączenia, uszczęśliwiania, darzenia pełnią szczęścia, której tak szukacie i nie rozumiecie.

Jeżeli Chrystus, Pan nasz, Przyjaciel i Ojciec ufa wam, jakbyśmy mogli nie ufać wam my? No i nie zawodzimy się tak często, jak sądzicie. Widzisz, egzaminy są ciężkie, ale czyż jest miłością osłanianie przed nimi? Owszem, dumni jesteśmy, gdy najbliżsi nam ludzie otrzymują zadania coraz trudniejsze, gdy Chrystus powierza im godność reprezentowania Jego samego wobec świata, gdy tak jak mój syn świadczą o braterstwie, o honorze, o człowieczeństwie wobec innych ludzi, jeszcze nie rozumiejących tych możliwości ludzkich lub gardzących nimi. Przecież jedni dla drugich macie być wzorami. Sobą musicie wykazywać, że wzory z przeszłości nie idą na marne, że zrozumienie godności ludzkiej, odpowiedzialności wobec innych, służby dla innych, miłości, litości i współczucia nie ginie, a rozwija się i rozszerza. Tak być powinno. U nas, w Polsce, czas już, aby obejmować nim cały naród. Po to wam to mówimy.

Teraz, dziecko, kończę. O mojej śmierci powie ci syn. A ty bądź pewną, że jest tak, jak powiedziałam: samobójstwa nie było! Kochałam ludzi i starałam się im służyć. Nigdy nie odtrąciłam ich i nie wyrzekłam się Boga. Syna kocham bezgranicznie: ma całą moją pomoc i naszych, i swoich przyjaciół, także rodziny. W życiu błądzimy nieraz. Szczęśliwa jestem, że on moje błędy naprawia...


Bóg powołuje do przyjaźni z sobą


5 VII 1970 r. Mówi matka Marka po mojej rozmowie z Markiem, który opowiedział mi o swoim nieudanym samobójstwie w młodości: zagroził nim matce, jeśli matka nie rzuci narkotykówpo chorobie stała się morfinistką nie wziął jednak pod uwagę jej uzależnienia; wtedy próbował zastrzelić się (kula utkwiła w kości).

– Każdy czyn spełniony z miłości owocuje, choć czasami niewidocznie lub późno. Po prostu wszystko, co czynimy z miłości do innych, odrzucając miłość siebie, jest czerpaniem z nieskończonej miłości Boga, z Jego energii i potęgi, jest więc łączeniem się z Nim – niezależnie od naszej nieświadomości czy błędów w rozumowaniu. Inaczej, każda ofiara z siebie jest „naśladowaniem Chrystusa”, jest zawiązaniem więzów braterstwa i przyjaźni z Nim samym.

Tak jak myślałaś, syn mój rozpoczął na własną rękę próbę odkupienia moich win według własnych możliwości. Próbę rozpaczliwą, do której dołączył swoją inicjatywę Bóg, aby to, co było czynem spełnionym z miłości, nie stało się zbrodnią. Jego śmierci nie przeżyłabym, to wie, ale też świadomość, że byłam dla niego tak ważną, wartą takiej ofiary, dało mi siły do nowego życia. Jemu pozostała stała opieka i specjalna miłość Chrystusa, dzięki której żyje i może nieść ludziom pomoc. Chrystus kocha go nieskończenie; dzięki temu wychodził cało z sytuacji, których przeżycie było kolejnymi z cudów...

Miłość Chrystusa do mego syna jest zobowiązująca. Jeżeli Ten, który odkupił nas wszystkich, który zna każdy odruch naszych serc, zwraca się do kogoś, tak jak od lat do Marka: „Przyjacielu” – godzien jest odpowiedzi.

Bóg powołuje do przyjaźni z sobą każdego człowieka darząc go życiem i jednocześnie od tej pory czeka na odzew człowieka, gdyż dał mu równocześnie pełną wolność. Nie pragnie miłości wymuszonej, miłości niewolnika, pragnie wzajemności – z pozycji równości, bo obopólnej przyjaźni.

Myślisz: „Jakaż może być równość pomiędzy człowiekiem a Chrystusem?” A jednak jest. Po to Chrystus stał się człowiekiem, jednym z nas, biednym cieślą w małym podbitym kraiku, zrównanym z biednymi, traktowanym z góry przez tych, których sam uposażył obficiej, lekceważonym, wyszydzanym, prześladowanym, wreszcie zamordowanym wśród złoczyńców – po to, aby nawet złoczyńcy mogli się zwrócić do Niego: „Przyjacielu, ratuj nas. Jesteś przecież jednym z nas!”

– Chrystus ukrył w ten sposób wielkość i godność Boga?

– Wielkodusznością i honorem władcy świata, który swoich tak kocha, że ukazał im Miłość dając swoje życie za wszystkich bez wyjątku, jest zrównanie się z nami, osobiste przebywanie pośród nas.

– Chyba „uniżenie się”?

– Nie „uniżenie się”. Chrystus nie „zniżył się” ku nam. On jest z nami, bo kocha nas! Miłość pragnie zbliżenia, wspólnoty życia, pragnień, celów. Pragnie współdziałania, możności dawania pomocy. Niech mój syn zrozumie to, proszę. Od lat Chrystus czeka i wciąż jest odsuwany. Mój syn chce „płacić” za to, co otrzymuje z Miłości, i jeżeli za otrzymanie czegokolwiek coś od siebie daje, daje to jak odsetek z całości sumy nie zarobionej przez siebie, a darowanej mu z miłości przed latami już, bo z daru życia (syn to tak traktuje).

Życie wraz z całym bogactwem jego możliwości we wzroście, rozwoju, dojrzewaniu, w możności niesienia pomocy, ratowania innych ludzi, w możności przeciwstawiania się złu, zwyciężania, służenia sobą Bogu – było mu dawane niejeden raz. Hojność Chrystusa dla mego syna jest nieskończona, dary dawane z serca, z miłości – niechże za nie nie „płaci”. Niech wreszcie przyjmie miłość Chrystusa do siebie jako prawdę, jak miłość ojca i matki zarazem, jak miłość przyjaciela. Za taką nie ośmieliłby się chcieć płacić. Taką człowiek odwzajemnia się, jeżeli ją przyjmuje.

– ?

– Dziwisz się, że piszę tak surowo. Piszę prawdę. Piszę to dlatego właśnie, że Marka tak bezgranicznie kocham, że pragnę jego dobra, jego szczęścia... (...)

Marek zyskał specjalnie czułą i troskliwą Miłość naszego Pana; niechże nie będzie ona ciągle nie odwzajemniona. Chrystus pragnie jego przyjaźni, jego zezwolenia, aby mógł brać udział w jego życiu. Pragnie być dopuszczony do współudziału w pracy Marka...


6 VII 1970 r. Mówi matka Marka.

Powiedz mu, że świadomość, że Bóg jest Stwórcą i Prawodawcą – to dopiero podstawy zrozumienia. Znali je mędrcy, kapłani i magowie od tysięcy lat; nie można się cofać aż tak daleko. Prawidłowym stosunkiem stworzenia do Stworzyciela nie jest uznanie mechanicznej zabawki dla jej konstruktora, ale miłość, gdyż powstaliśmy z miłości Bożej pragnącej udzielania się, obdarzania, uszczęśliwiania. On jest prawdziwym naszym Ojcem, a łączą – powinny nas łączyć – z Nim więzy miłości, zrozumienia, pragnienia zbliżenia się, wspólnego działania, dawania z siebie, dzielenia się, uświęcania, uszlachetniania, podnoszenia i pomocy innym potrzebującym. A potrzebuje miłości cała ludzkość, a z nią cały świat. Wszystko, co żyje, czeka na Miłość i tęskni do niej.

Przygotuj Markowi „Genesis z ducha” Słowackiego. Marek należy do tych, którzy postępują jak prawowici synowie – niech to zrozumie i przyjmie. Chciałabym, aby czuł się prawdziwym dziedzicem Jego królestwa, żeby zrozumiał, że jego honor jest honorem Boga, którego reprezentuje, że zawsze był i jest prawowitym synem, uznanym, ukochanym, na którego działania patrzy się z miłością i z dumą. Stosunek miłości zaciera różnicę, bo i syn ludzki wszystko otrzymuje, a dopiero później, w miarę dojrzewania może stać się chlubą i dumą ojcowską. Gdy będzie tu, w naszym Domu, pomożemy mu w zrozumieniu, o ile tylko będzie chciał.


16 VII 1970 r. Mówi matka Marka.

Trudno mówić mi do niego „Marku”, kiedy widzę, jak mój mały Mareczek szuka po omacku tego, co dawno znał, boczy się na Prawdę i broni się przed „cofnięciem się” do lat dziecinnych, podczas gdy właśnie wtedy był najbliżej prawdy o Bogu, chociaż na pewno o wiele mniej miał „mądrości życiowej”, która jest samą goryczą, zapoznaniem się z ciemnościami natury ludzkiej. Cieszę się, że ty potrafisz taką „mądrość” ignorować.

– A czy to nie jest naiwność?

– To nie jest naiwność, chociaż można to tak osądzić „po ludzku”, to jest właściwe umiejscowienie zła w całości życia. Ono jest i będzie towarzyszyło człowiekowi zawsze, ale tylko póki żyje na ziemi, a więc jest przejściowe, krótkotrwałe i dotyka wyłącznie spraw fizycznych; natomiast prawdziwą naszą istotę duchową „zarazić” można wyłącznie za jej zezwoleniem, z jej własnego wyboru. Im cięższe warunki, tym szersza, wspanialsza możliwość wyboru, a nie odwrotnie. Oświęcim dawał tak samo kapo, donosicieli i zbrodniarzy, jak i świętych. Wy znacie ojca Kolbego – a iluż ich jest! (...)

Mówię wprost do syna:

„ Proszę cię, Marku, przygotuj się na to, że wchodzisz w drugi nurt rzeczywistości ziemskiej, który płynie poprzez ludzkość od przyjścia Chrystusa na ziemię, od chwili założenia podwalin Jego Kościoła, który wciąż rośnie i obejmuje swoim działaniem coraz szersze kręgi ludzi. Już nie pojedyncze osoby, nie zakony lub Dzieła Boże, a całe zespoły ludzkie od nas i od was. Wobec narastającego zagrożenia rośnie nasza pomoc, która jest Jego pomocą poprzez nas (ale i bezpośrednio również) dla was. Rośnie Jego współczucie i miłosierdzie, a to znaczy, że otrzymać możecie wszystko, czego potrzebujecie, o co prosicie – dla ratowania innych, celem niesienia pomocy.

Jest jeden Kościół: święty – działający, żyjący w miłości Bożej; aktywny, udzielający się, a więc apostolski; powszechny – obejmujący wszystkich ludzi dobrej woli na ziemi i nas, żyjących wspólną miłością, działających z Chrystusem, dla Niego, gdyż On dzieli się z nami i daje nam udział w swoich planach dla pomocy ludzkości – wam!


O osobowości duchowej


15 XI 1970 r. Mówi matka Marka.

– Mojemu synowi sprawia trudność zrozumienie, że my się tak zmieniamy. Otóż, pozostaje w nas to, co było istotną naszą własnością – nasz wybór; to, co było niezmienne, stałe, prawdziwe, a przyobleczone we właściwy – każdemu z nas inny – kształt duchowej osobowości. Osobowość duchowa to nie np. sposób wyrażania się, ale już sposób reakcji, zakres zainteresowań, wiedza, która wzrasta, i wszystko, co było w nas Boże, a co rozwija się w pełni. Odpada tylko to, co było przejściowe, przemijające, bo często był to nasz krzyż, nasze cierpienia, nasza „droga”, a nie my sami.

A jeśli nawet przyjęliśmy i hodowaliśmy nasze słabości, nie uważaliśmy ich za nasze piękno i nie szczyciliśmy się nimi: nie mógłby tu być nikt, kto uznałby zło – dobrem. Odpadają kolce – rozwijają się kwiaty w ich właściwej barwie i kształcie. Powinniśmy takimi już umierać, ale iluż ludzi potrafi tak szybko dojrzewać, gdy otoczenie działa w przeciwnym kierunku! Musicie walczyć o atmosferę pomocną, przyjazną...


Chrystus kocha nas wedle swojej możności miłowania


14 VII 1970 r. Mówi Bartek nawiązując do rozmowy z moim znajomym.

– W rozmowie z twoim przyjacielem mówiłaś o Chrystusie, że jest Panem naszej ziemi. Chrystus nie jest jednym z ludzi, nawet z geniuszy ludzkich, jak on ci mówił. Jest Bogiem, który czasowo stał się człowiekiem, to znaczy przeżył życie jako człowiek z nami, aby nas ośmielić, aby zbliżyć ku sobie, zaznajomić jak gdyby ze sobą. I dał za nas życie, bo to jest ostateczny dowód miłości. Jeżeli taka śmierć nas nie przekona, to już nic nas nie przekona, że Bóg może miłować nas nieprawdopodobnie, nieskończenie i po prostu bez zwracania uwagi na nasze winy.

Chrystus wybawił nas i odkupił. Widzisz, do Jego przyjścia ludzkość była „bezpańska”, zdana tylko na siebie. Trzeba było aż takiej Miłości, jak Chrystusowa, ażeby pomimo wszystko, co złego nieustannie popełniamy, zapragnąć nieść nam pomoc. Nie wybranym jedynie, lecz wszystkim, całej ludzkości, dlatego właśnie, że jest tak – z własnej winy – ślepa, głucha, zepsuta i ginie gubiąc się nawzajem. Od tej chwili staliśmy się Jego miłością. On nas otoczył swoją opieką, osłania, prowadzi, uczy i ratuje – wszystkich i każdego z osobna, tak jak ocalił mnie.

Wśród was, mówię o twoich przyjaciołach, nie ma ani jednej osoby, która by nie doświadczyła Jego miłości, nie została uratowana do dalszego życia. Widzisz, i On liczy na przyjaciół i pragnie ich sobie zachować do dalszej współpracy. Liczy na naszą pomoc i współdziałanie.

Chrystus kocha nas wedle swojej możności miłowania. To nie jest ludzka skala. Jego miłość jest nie do wyobrażenia, ale możesz spróbować wyobrazić sobie ją jako taką, jakiej ci potrzeba. Gdyż każdemu z nas potrzebna jest miłość bezgraniczna, niezmienna i wieczna, wedle miary naszej prawdziwej istoty – istoty duchowej, nieśmiertelnej, wiecznie rozwijającej się ku Niemu. Jeżeli potrafisz całą siłą woli wyobrazić sobie, że jesteś kochana „ślepo”, całkowicie i na zawsze już, teraz, że nic, cokolwiek zrobisz, nie odbierze ci Jego miłości, że dał za ciebie życie, jakbyś była jedynym człowiekiem na ziemi, i Jego jedynym pragnieniem jest móc być z tobą, żeby cię obdarzać, uszczęśliwiać, spełniać twoje marzenia – mówię wciąż o twojej istocie duchowej, nie o ciele – to może zdołasz obudzić w sobie oddźwięk: zaczniesz świadomie i ufnie z Nim współdziałać.

Ile by wtedy można zrobić! Jaka byłabyś szczęśliwa! Spróbuj. Ja zmarnowałem taką możliwość. Pomyśl sama, przyjaźń z Chrystusem teraz, to tak, jak przyjaźń z królewiczem, kiedy żyje koło ciebie w stroju żebraka. Jest nieśmiały, nigdy nie narzuca się, gdyż czeka na twoją przyjaźń, na wyciągnięcie ręki. Pragnie być kochanym dla siebie samego. Dlatego nie „reklamuje się”, nie „obsypuje cię prezentami”, nie ułatwia ci życia, nie pochlebia. Ale przecież spełnia wszystkie twoje prośby prawdziwie dojrzałe i towarzyszy ci, a nawet, żebyś się nie czuła taka sama (skoro Jego obecności nie bierzesz pod uwagę), daje ci twoich ziemskich przyjaciół. Pomyśl.

To jest Król! Jest Bogiem. Jest jedna natura w Trójcy Świętej. Chrystus, Pan nasz, Przyjaciel i Ojciec nasz jest Synem Bożym! Prawdziwie jest tak, jak wiemy z Jego słów z Ewangelii: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy” (J 10, 30); „Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca” (J 14, 8). Nie jest Panem ziemi – jest Panem nieba i ziemi, Panem królestwa niebieskiego, Panem świata duchowego: prawdziwego życia, prawdziwej miłości, wiedzy, zrozumienia, szczęścia, potęgi, królestwa nieskończonego, nie ograniczonego ani czasem, ani miejscem, istniejącego w Nim, czyli istniejącego dzięki, przez i w potędze miłości Boga.

Chciałem ci to podać, żebyś nie wyrobiła sobie mylnych wyobrażeń. Twój przyjaciel musi mi te sprostowania wybaczyć, ale ja też jestem twoim przyjacielem, i nie mogę dopuścić, żebyś była w błędzie. To obowiązek przyjaźni, prawda?


NIECH BĘDZIE POCHWALONY JEZUS CHRYSTUS


9 I 1972 r. Ojciec Ludwik nawiązuje do mojej rozmowy ze znajomym, który mówił, że Bóg nie jest miłosierny stwarzając ludzi, bo większość z nich ma bardzo ciężkie życie i męczy się, a część zostaje potępiona.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Zaczynam rozmowę od tego powitania, które będzie zasadniczym jej tematem. Nawiązuję do twojej rozmowy ze znajomym; wiem, że chciałabyś usłyszeć moje tłumaczenie.

To, co powiedział p. Tadeusz byłoby słuszne, gdyby nie zasadniczy błąd w rozumowaniu. Zapomina się o tym, że życie ludzkie w warunkach ziemskich jest zaledwie fragmentem naszego istnienia. Jeżeli określa się je jako czas wyboru, to nie jest on równoznaczny z czasem rozwoju; przeciwnie, od wyboru dopiero zaczyna się nasz rozwój wewnętrzny, prawdziwy.

Życie ziemskie jest wystarczającym okresem dla dokonania przeglądu możliwości, które daje, i zdecydowania się na wybór tego, co wyda się nam najwartościowsze, najlepsze. Możemy wybierać nawet wielokrotnie, prostować nasz wybór, przerzucać się na cele bardziej pociągające nas niż dotychczas poznane w miarę naszego kształtowania się i rewidowania pojęć. Możemy też zawrócić zupełnie z chwilą, gdy uznamy, że coś, co uważaliśmy za dobro, nie jest nim (Szaweł – św. Paweł)! Słowem – możemy zrobić ze sobą wszystko, bo po to obdarzono nas wolną wolą. Sami sobie jesteśmy twórcą i tworzywem.

Ale istnienie jest równoznaczne z rośnięciem, rozwojem, formowaniem się, a nigdy ze stagnacją. (...) Pan „nie jest Bogiem umarłych, ale żywych”. Życie to nieustanny ruch, wymiana, a życie w królestwie Chrystusa, wewnątrz Kościoła powszechnego, jest rozwojem duchowym, dotyczy naszego wzrostu duchowego, wewnętrznej krystalizacji i rozkwitu.

Wszystko, co powołał Bóg do istnienia, podlega Jego prawom, tj. ma swój sens i cel. Bóg przejawia się poprzez działanie. Działaniem Boga jest miłość, która jest energią, siłą twórczą pociągającą ku sobie, gdyż darzy ze swej pełni byty z istoty swej niepełne, ale pełni spragnione. Prawem istnienia jest dążenie do uzyskania dopełnienia (braków), nasycenia, spełnienia, doskonałości (dla siebie możliwej).

Zrodzenie do istnienia jest dla nas jednocześnie pierwszym impulsem na drodze poszukiwania spełnienia. W potocznym tego słowa znaczeniu jest to „szukanie szczęścia” czy „pragnienie szczęścia”. Istotnym szczęściem człowieka jest złączenie się z Bogiem (nie „zlanie się”, a przylgnięcie doń, połączenie się – z własnej woli kierowanej zrozumieniem). Tym szczęściem jest zjednoczenie własnego niepełnego bytu z pełnią Bytu Bożego, uzupełnienie własnych braków pełnią Jego. Jest to możliwe, gdy przez człowieka uczyniony zostanie dobrowolny wybór przez odrzucenie wszelkich innych środków zaspokojenia „głodu szczęścia” dla ich niedoskonałości i całkowite oddanie się Bogu.

Im szybciej ten wybór będzie uczyniony, tym więcej Bóg może zdziałać przez człowieka. Zaś w konsekwencji wyboru następuje wysiłek człowieka. Im jest pełniejszy, wytrwalszy i żarliwszy, tym szybciej następuje „wypełnienie próżni” i uzupełnienie braków człowieczych przez darowane uczestniczenie w naturze Bożej. Ale dopiero od momentu porzucenia ciała ta niesłychana więź może się zacieśnić w całych jej możliwościach.

Ale wybranie Boga – pod postacią jakiejkolwiek z miłości, pod którymi się nam objawia, a najjaśniejszą z nich jest Jezus Chrystus – będzie zawsze wyrazem obudzenia się wewnętrznego, dowodem, że człowiek stał się świadomym siebie. Tak więc nie jest ważne dla Boga, kiedy człowiek zwraca się ku Niemu, ale czy w ogóle rozumie, gdzie jest jego ostateczny cel, gdyż Bóg odpowiada zawsze bezgraniczną miłością na wezwanie człowieka, ale nie narzuca siebie! Jego mądrość nie pozwala na ograniczenie wolności człowieka, tym bardziej człowieka niedojrzałego jeszcze do odrzucenia wszelkich innych iluzji, w których widzi swoje szczęście. Ale taki człowiek wejść do Jego królestwa nie może. Nikt nie żąda lotów od nieopierzonego pisklęcia; powietrze wtedy jest dla niego niedostępne, ale nie na zawsze.

Powiedziałem, że dla Boga nie jest ważne, kiedy człowiek się ku Niemu otworzy; ważne jest to tylko dla człowieka. Robotnicy ostatniej godziny i „dobry łotr” na krzyżu świadczą o stosunku Boga do człowieka. Bóg chce darzyć, gdyż Miłość kocha, i nic innego nie czyni i czynić nie chce. Istotą Miłości jest udzielanie się wszystkiemu, co jest jej spragnione. Ale to „coś” z tak niesłychaną wielkodusznością, zaufaniem i wspaniałomyślnością obdarowane wolną wolą po to, aby mogło samo iść, szukać, dochodzić i znaleźć – człowiek, musi sam siebie poznać, stać się ze stworzenia współtwórcą swoim, aby stać się partnerem Boga. Godność człowieka jest w istocie dowodem wielkości Boga.

Dlatego w każdej sekundzie swojego życia człowiek może stać się gotów do podjęcia swojego, przeznaczonego mu dziedzictwa, i wówczas Bóg ze swego miłosierdzia uzupełnia jego braki, choćby to było całe życie braków, a tylko ostatnia sekunda – przejrzeniem. Dla Boga nie czyni to różnicy, natomiast dla człowieka różnica jest ogromna, gdyż godność ludzka wymaga, aby za miłość oddać miłość. Wymiana miłości dostępna była człowiekowi zawsze, ale świadomość, że jej nie dał, gdy mógł, że nie zrozumiał, nie poznał, zmarnował wszystkie okazje i wszystkie dary, a przede wszystkim, że już stracił możliwość wykazania, udowodnienia, że chce współpracować z Bogiem – ta świadomość pozostaje. Wzrasta zrozumienie, a z nim pojmowanie swoich zmarnowanych możliwości bycia współpracownikiem Boga.

Przecież, gdy chcemy, przez nasze ręce działa Bóg. Możemy rozdawać: dobro – nie nasze, miłość – nie naszą, pomoc – nie naszą. Wszystko możemy odmieniać, ulepszać, naprawiać – przede wszystkim siebie, później pomagać w tym innym. Przez nas może Bóg budować swoje królestwo na ziemi, a więc naszą pracą przyczynić się możemy do dojrzewania świadomości naszych braci. Kiedy oddajemy nasze życie w Jego ręce, stajemy się przyjaciółmi Bożymi, a wymiana miłości zaczyna w nas tworzyć nowego człowieka, gotowego do współżycia z Bogiem w Jego królestwie.

I to wszystko możemy zmarnować i przekreślić. Rozwój wewnętrzny człowieka na ogół dopiero kiełkuje na ziemi; później trwa w nieskończoności, ale od stopnia dojrzałości duchowej w momencie śmierci zależy jego późniejsza szczęśliwość. Sama śmierć jest tajemnicą Boga, jest tylko pewne, że dla szczęścia człowieka On wybierze czas najodpowiedniejszy z możliwych. (...)

W naszym świecie rozwój ludzki trwa nadal, tyle że zawsze od etapu przerwanego śmiercią ciała. Bardzo często etapem tym jest tylko opowiedzenie się za jakimś dobrem, a to dopiero początek. Ponieważ ludzkość jest „żywa”, więc rośnie i dojrzewa w swoim duchowym istnieniu. Jednak królestwo Boże otwarte jest dla tych, co „mają skrzydła”, co je zdążyli wykształcić. Reszta rozwija się, ale inaczej niż na ziemi: przez tęsknotę za pełnią i zrozumienie swojej niedoskonałości. Kościół nazywa ten stan czyśćcem. W obrębie Kościoła powszechnego jest to Kościół cierpiący i chyba to określenie oddaje istotę stanu głodu i pragnienia Boga.

Poza obrębem Kościoła powszechnego ludzkości istnieje nieskończona ilość bytów, ale nie będę ci o nich mówił. Są różne. Ludzkość ma własną drogę rozwojową; można z niej się wyłamać, nie chcieć jej, odrzucić – ale to już nie są nasi bracia na wieczność. Niech będzie Pan pochwalony!


Jak czcić Boga rozmowa z Samarytanką


3 II 1972 r. Mówi ojciec Ludwik, którego prosiłam o objaśnienie rozmowy Chrystusa z Samarytanką.


– Rozmowa pomiędzy Chrystusem a Samarytanką jest niesłychanie ważna, gdyż wówczas pierwszy raz padły słowa: „Jestem nim (Mesjaszem), Ja, który z tobą mówię”. Przez usta Samarytanki przemawia ufność w zapowiedzi proroków. Kobieta pragnie wiedzieć, gdzie jest prawda, nie wątpi, że przyjdzie Ten, który wszystko nam oznajmi. Czyli jest w niej głód prawdy; odczuwa potrzebę wiedzy o tym, jak należy prawdziwie czcić Boga. I dlatego, pomimo że jej życie osobiste dalekie jest od prawidłowego, Jezus odpowiada jej poważnie i jasno, jednoznacznie: „Duchem jest Bóg, a ci którzy Go czczą, winni oddawać Mu cześć w duchu i w prawdzie”.

To są słowa rewolucyjne, burzące wszelkie dotychczasowe pojęcia. Pomyśl, co znaczyło w tamtych czasach, gdy do każdego boga „chodziło się” nosząc ofiary, czyli handlowało się z bogami na zasadzie: „ja ci złożę ofiarę, a ty mi daj w zamian to a to”, gdy każdy bóg miał swoją świątynię, miejsce, ołtarz, odpowiednich kapłanów i szereg przepisowych ceremonii – co znaczyło przekreślenie tego wszystkiego, aby ustąpiło „duchowi i prawdzie”.

W religii judaizmu niesłychanie rozbudowana była forma. Ona właściwie stanowiła cel sam w sobie. Szczegółowe przestrzeganie tysięcy przepisów stanowiło treść wewnętrzną. Chrystus Pan obala swoimi słowami cały ten pracowicie wznoszony misterny gmach formy i obnaża istotę stosunku Bóg – człowiek: Bóg jest duchem – człowiek ma się stosować do Boga. Ducha nie interesuje forma zewnętrzna, a tylko prawda, ponieważ sam jest Prawdą. Uczcić Boga można jedynie przez uczczenie jej w sobie. My sami stanowimy świątynię Pańską. Każdy z nas świadczy sobą, czy Bóg jest przezeń czczony, czy nie, i żadne pozory nie przesłonią w oczach Boga prawdy o nas, o naszym stosunku do Boga.


O Zmartwychwstaniu Pana Jezusa


5 III 1972 r. Mówi ojciec Ludwik.

– Chcę z tobą porozmawiać o Zmartwychwstaniu Pana naszego Jezusa Chrystusa, bo chcę ci pomóc. Trudno ci zrozumieć sam fakt z-martwych-powstania, a przecież wydarzył się on tylko jeden raz w historii ludzkości. Chrystus wskrzeszał (ludzi), wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny też jest Jego działaniem, ale tylko On jeden sam wstał z martwych, ponieważ tylko On był (i jest) Bogiem-człowiekiem; Twórcą, a nie stworzeniem podlegającym prawom materii; Prawodawcą, a nie przedmiotem działania prawa.

Tak jak życiem udowodnił, że Bóg nas kocha bezgranicznie, tak śmiercią, a potem pokonaniem jej dowiódł, że jest Bogiem sam: prawdziwym Synem, a nie współwładcą swojej części królestwa; Tym, któremu ziemia i niebo służą; który mógł wszystko uczynić lub nie uczynić nic dla człowieka, a wybrał współuczestnictwo w losie człowieczym i wypełnił je aż do dna, aby przekonać nas o swej miłości.

Zmartwychwstanie jest działaniem Boga, nie człowieka. Chrystus przemieniony, to już Bóg: zachowujący ciało ludzkie, przemienione, przenikające przez zamknięte drzwi, a więc zupełnie odmienne od naszego, nie podlegające prawom materii, a przecież zachowujące ślady męki; Bóg-Człowiek nadal jest nieskończenie kochający, cierpliwy, wyrozumiale pozwalający na badanie swoich ran, jedzący i pijący wraz z ludźmi, ale już zwycięski, nie podległy śmierci, cierpieniu i wszelkiej nędzy człowieczej.

Widzisz, w planach Bożych konieczna była śmierć Zbawiciela i Jego zmartwychwstanie. Gdyby nie było śmierci, nie byłoby triumfu nad nią. Bóg ukazał ludzkości, że śmierć jest złudzeniem – a za nią stoi żywot wieczny, pełniejszy, radośniejszy, wolny, a przeznaczony synom Bożym, którymi jesteśmy. Jezus swoim przykładem odsłonił nam tę niesłychaną prawdę, dając kierunek i drogę, otwierając też jednocześnie bramę żywota i przyzywając nas ku sobie. Takie było Jego posłannictwo synowskie – wypełnione do końca. Jedynym motywem takiego działania może być miłość! I jeżeli zechcecie spojrzeć na dzieje ziemskie Jezusa z tego punktu widzenia, odsłoni się wam prawda. W tym przypadku warto zadać sobie odwieczne ludzkie pytania: „Po co?”, „Dlaczego?” Odpowiedź jest zawsze ta sama: „Z miłości do nas!”

Widzisz, dla człowieka miłość bezinteresowna jest zrozumiała jedynie teoretycznie, gdyż w sobie jej nie mamy i mieć nie możemy: nie jest przynależna naturze ludzkiej. Jest naturą Boga!

Jednak odkąd Bóg podzielił z nami naturę ludzką, stało się możliwym dla nas wziąć udział w Jego naturze Boskiej. Ponieważ Bóg istnieje poza czasem, w wieczności, Jego życie ziemskie trwa nadal, w nas. Jezus Chrystus udziela się nam przenikając i obejmując swoją naturą Boską każdego z nas według jego pragnienia współżycia z Bogiem, tak że nie mając w sobie miłości, możemy nią żyć czerpiąc z nieskończoności natury Boskiej. Jest to współżycie z Bogiem, polegające na zezwalaniu, aby pustka naszej natury wypełniała się energią miłości Chrystusa Pana. Czyniąc w sobie miejsce na działanie Boże, zastępujesz powoli to, co w tobie marne, przemijające i niedoskonałe, udzielaną ci przez Jezusa Chrystusa Jego miłością, Jego wolą, Jego działaniem – czynieniem dobra. Taka jest droga prawidłowego rozwoju wewnętrznego – przeobrażanie się wewnętrzne, powolne i żmudne wymienianie tego, co przynależne ziemi, na to, co przynależy duchowi. (...)

Trzeba pragnąć zrozumieć swoją ludzką naturę i naturę duchową Boga, gdyż Jego dziećmi jesteśmy, z Niego powstaliśmy i do Niego wracamy w bólu i tęsknocie. A przecież nasz powrót może być radosny, szczęśliwy i szybki, prawda?


Chrystus zawarł z nami „braterstwo krwi”


2223 IV 1973 r. Wielkanoc. Mówi ojciec Ludwik.

– W dzisiejszym dniu Zmartwychwstania Chrystusa pragnę mówić z tobą, a przez ciebie z tymi, których moje słowa zainteresują. (...)

Miałem zamiar nakreślić wam pokrótce, jaki jest prawdziwy sens uroczystości wielkanocnych, to znaczy ich wewnętrzne znaczenie dla dusz ludzkich.

Chrystus Pan nie „mieści się w czasie”, nie podlega mu, dlatego Jego Ofiara ma wartość trwałą dla wszystkich ludzi aż do skończenia świata (istnienia ludzkości na ziemi).

– To przecież już przeminęło?

– Przebieg męki Chrystusowej, a więc to, co uczynili Mu ludzie, było czynem ludzkim, przemijającym, ale sama Ofiara trwa jako akt zadośćuczynienia Bogu przez Syna Bożego, uczyniony Bogu za winy ludzkości. Dobrowolne ofiarowanie siebie Ojcu (gdyż nic, co ludzkie, nie mogło objąć wszystkich pokoleń ludzkich) przywracało nam synostwo Boże.

Chrystus Pan dał nam poprzez swoje poświęcenie się dla nas prawo uczestniczenia w swoim życiu wiecznym. Dopuszczeni zostaliśmy do życia w szczęściu, do współuczestniczenia w szczęściu współżycia Trójcy Świętej – w Jezusie, gdyż tylko poprzez braterstwo z Nim staje się dla nas możliwe istnienie w królestwie Bożym. Zostaliśmy ochrzczeni Jego Krwią i ona pieczętuje to braterstwo. Na każdym z nas w momencie chrztu świętego spoczywa piętno Krwi Chrystusowej. Na ludziach innych religii jest ono chrztem pragnienia, a o wiele częściej – męczeństwa.

Jednak wyłącznie my sami możemy wyrazić zgodę na przyjęcie nas do Wspólnoty Jezusowej lub odrzucić Jego Ofiarę, ponieważ w życiu duchowym nie istnieje mechaniczność. Każdy byt duchowy kieruje się wolą opartą na rozeznaniu w świetle sumienia, wedle miłości, którą się kieruje. Dlatego nie ma sprzeczności pomiędzy odkupieniem nas przez Niego, a naszą wolą przyjęcia tego daru lub odrzucenia go. To ostatnie dla bytów duchowych poza granicą śmierci fizycznej staje się takim stanem cierpienia, które Kościół nazywa piekłem; stanem, a nie miejscem. Odrzucając bowiem Ofiarę Boga gardzimy Jego nieskończonym miłosierdziem i zrywamy przymierze przez Chrystusa nawiązane na nowo. Bez Niego uczestniczyć w chwale Bożej nie jesteśmy zdolni, dlatego że to On za nas poręcza i On uzupełnia nasze braki z własnej pełni, a przechodząc do Jego królestwa zaczynamy istnieć w Nim – jak gałęzie zaszczepione na drzewie, bez tego niezdolne do życia, uschnięte. W Nim jest miłość, która jest energią, życiem bytów duchowych, jak sok jest życiem drzewa, które darzy nim najdalsze nawet gałązki i liście, ale o ile nie są złamane. Tu „złamać”, zerwać ten obieg miłości możemy tylko my sami; Bóg – nie (tak jak drzewo nigdy nie okaleczy się samo). Drzewo – Chrystus Mistyczny w swojej chwale – pragnie rozrastać się „liśćmi”, darząc je szczęściem. I na tym nasze porównanie trzeba skończyć. Niestety, Prawdę w jej jasności poznać można tylko poza ciałem. Tu tylko „po omacku”, przez porównania możecie zrozumieć treść naszego życia.

Chciałem ci powiedzieć, jak ważny jest prawdziwy współudział w Mszy świętej w dniu Wielkiej Nocy, gdy wszyscy powinniśmy włączać się swoim udziałem cierpienia w Jego Ofiarę – tym cierpieniem, które aktualnie przeżywamy, gdyż zawsze jakieś mamy, chociażby – dam ci przykład – cierpienie z powodu obojętności ludzkiej, brutalności lub niezrozumienia.

– Takie małe cierpienia?

– To On ocenia wagę cierpienia, i to wedle wrażliwości cierpiącego.


ŻYCIE NA ZIEMI DROGĄ DO BOGA


Syn królewski nie „zasługuje się” Ojcu on Go kocha


8 II 1972 r. Mówi ojciec Ludwik nawiązując do swoich wyjaśnień, których udzielał mi jeszcze „za życia”.

– Widzisz, „zasługą” można określić dobry wybór tylko tam, gdzie są możliwości wyboru złego; pełnienie dobra wtedy, gdy można było czynić zło. Wydaje ci się to bardzo prymitywne, ale pomyśl o sobie. Gdy zło i dobro są bardzo dobrze „oświetlone” i widoczne w swojej właściwej postaci, nie może być pomyłki. Jednak na ziemi przeważnie zło przyjmujemy za dobro – w każdym razie dobro dla ciała; a iluż ludzi przestało utożsamiać się z ciałem?

Życie jest sumą naszych codziennych wyborów. Może też być w ostatnim momencie życia takie zrozumienie, które przekreśla dotychczasowe złe wybory, ale widzisz, niezręcznie jest określać jako „ zasługę” wybór właściwy. Tak może rozumować małe dziecko, robiąc pierwsze kroki od ojca do matki i oczekując pochwały. A przecież czyni to dla siebie, nie dla rodziców, chociaż ci okazują radość i chwalą maleństwo.

Człowiek w trakcie dorastania wewnętrznego coraz lepiej rozumie, że nie tyle „zasługuje się”, ile „opowiada za dobrem” w miarę rozpoznawania go w otaczającym świecie. Gdy staje się mężem, rozumie, że nie on stworzył świat i nie on jest jego właścicielem, ale też poznaje obecne jego piękno i potencjalne możliwości dalszego tworzenia poprzez swój własny wkład. I wówczas staje się „robotnikiem winnicy Pańskiej” na służbie swojego kierunku miłości; gdyż cokolwiek w świecie pokocha nie dla siebie, w tym żyje Bóg. Gdy traci swoją „dziecięcą” wolność i „kto inny go przepasze i pójdzie, gdzie by nie chciał”, kiedy był dzieckiem, bo na trud, na pracę, tak często niewdzięczną, na prześladowania i śmierć, gdy trzeba – wtedy już nie „zasługuje się”, a służy miłości służbą, która jest honorem i najwyższym dostojeństwem człowieka. Służy z miłości i dobrowolnie, bo tak chce! Bo wybrał swoją drogę ku Dobru i każdy krok na niej jest krokiem wojownika, co walczy, a nie kupczyka sprzedającego swoje usługi. Czyż Bóg kupuje to, co dał od dawna z miłości?

„ Bojowaniem jest żywot człowieczy na ziemi”, walką piękną i pełną chwały, gdyż każdy z nas, ludzi, walczy nieustannie o swoje człowieczeństwo, o to, co w nas złożył Bóg. Trzeba to w ludziach zobaczyć i ocenić, bo nie wiesz, czy droga ludzka nie prowadzi poprzez upadki, tak innych, jak i twoje. Dlatego potrzebna jest tak bardzo wyrozumiałość, cierpliwość i zachęta, a nie odraza. W każdym człowieku cierpi jego człowieczeństwo tym bardziej, im bardziej jest stłamszone i poniżane. Ale wracając do twego pytania.

Terenem wyboru jest ziemia. W królestwie Bożym nie ma „ciemności”, nie ma więc wątpliwości i możliwości pomyłek. Istnieje się w prawdzie, ale nikt już nie „wybiera” i przeciwności nie pokonuje, bo duch ludzki w Prawdzie będąc, opowiada się za nią stale (nie ulega już złudzeniom). Dlatego właśnie istnienie w Bogu jest szczęściem, że niepewność, trud i niepokoje pozostały za nami, a jest prawda, odwieczne pragnienie ludzkiego umysłu, i jest Miłość wypełniająca stęsknioną próżnię ludzkich serc – prawda, że Bóg jest miłością!

Bóg stworzył ludzkość i wskazał jej drogę, dał jej teren i warunki takie, jakie uznał za najodpowiedniejsze, a ponadto podarował nam wolną wolę, abyśmy sami mogli wybierać. To jest ten największy, najwspanialszy dar! Jeżeli możność samokreacji od embriona ludzkiego do człowieka dojrzałego, znającego samego siebie, świadomie uznającego Ojca i swoje synostwo mamy nazwać „zasługą”, można przy tym pozostać. Ale też na tym próba się kończy. Kiedy syn zawoła „Ojcze!”, Ojciec przyznaje się do syna. A w królestwie Ojca syn jest dziedzicem.

Syn królewski nie „zasługuje się” Ojcu – on Go kocha i uczestniczy w planach i działaniu Ojca w miarę swoich sił. W domu Ojca jest pełnia aktywnej miłości obejmującej to, co dany człowiek objąć może, ale nie ma już „zasług”. Czy to rozumiecie?


Na ziemi opowiadamy się za prawami Bożymi lub przeciw nim


14 II 1973 r. Mówi ojciec Ludwik.

– Mówiłem ci w innych rozmowach o tym, że pojmowanie naszego życia po śmierci ziemskiej jako stagnacji to absolutny błąd. Stagnacja to bezruch, śmierć. „Jam jest Bogiem żyjących, a nie umarłych” – i to ci mówiłem, a teraz powtarzam raz jeszcze w powiązaniu z dzisiejszym tematem. To, co rozumiemy źle jako brak możności zasługi, a więc w takim razie brak działania, polega na niezdolności do wyobrażenia sobie siebie w innych stosunkach jak ludzkie.

Tu, na ziemi istnieje wybór ogólnie mówiąc za prawami Bożymi lub przeciw nim. Wybierając służbę Bogu nie tyle nagradzamy się czy „zasługujemy”, ile wykazujemy zdolność do zrozumienia prawdziwego celu i sensu naszego świadomego życia – czyli uzdalniamy się do życia w Jego królestwie. Rozwijając w sobie miłość poprzez czyny służby wobec naszych bliźnich i otaczającej nas biosfery – stajemy się dojrzali, „wyrastają” nam odpowiednie dla życia z Nim „narządy duchowe”. Instynkt społeczny każący nam darzyć, dzielić się, rozumieć, współczuć, pomagać, ratować, a nawet ofiarowywać się za to, co takiej ofiary potrzebuje – staje się w nas powoli głównym motywem działania. Przestajemy zagarniać ku sobie, a zaczynamy służyć coraz pełniej. Odwracamy się od własnego „ja”, gdyż ponad nie zaczynamy stawiać dobro wspólne i w miarę naszego wzrastania wewnętrznego tylko ono staje się dla nas ważne.

W ten sposób rozwijamy w nas miłość i stajemy się współpracownikami Chrystusa na ziemi świadomymi swojej roli – powiększania miłości pomiędzy ludźmi. Wtedy wybór nasz zostaje utrwalony na zawsze, ponieważ czyniony w materii i w czasie nie może przebiegać dalej tam, gdzie czas i materia nie istnieją. Wchodzimy w nowe życie, w życie bytów duchowych, z wyborem uczynionym, a intensywność naszych „życiowych” wysiłków określa „rozmiar” naszego szczęścia. Im bliżej byliśmy prawdy, im więcej żyliśmy miłością, tym więcej szczęścia może nam dać Chrystus. Gdyż szczęście wieczne to nieustająca wymiana miłości pomiędzy Nim a nami, włączonymi w niezmierzoną wspólnotę miłujących się ludzi – ludzi w określeniu prawidłowym, na wieczność, a nie tylko w okresie czasowego wyboru.

Wybór już nie istnieje, więc nie może być „zasługiwania się”. Odpada nadzieja i wiara, bowiem wiemy i przyjmujemy w prawdzie (byt duchowy nie może sobie kłamać, ponieważ jasno pojmuje). Pozostaje miłość, obejmując wszystkie nasze władze duchowe. A miłość to energia, która działa na zewnątrz, udziela się, darzy, dąży do zapełnienia tego, co jeszcze nie nasycone nią. Miłość jest jedna – Jego, w której żyjemy wszyscy i którą podzielamy. Jeżeli Bóg was kocha – w co nie wątpisz chyba – to jak my moglibyśmy was nie kochać, was, naszych najdroższych, walczących, cierpiących braci? Współpracujemy z Chrystusem Panem w Jego planach dla ludzkości, a cień takiej możliwości współpracy to te nasze „rozmowy”. Możliwości są bezgraniczne, jak Jego miłość do nas, ale zależne od waszych sił, zrozumienia i szczerości intencji.


O miłosierdziu Bożym dla skrzywdzonych


12 IX 1972 r. Mówi ojciec Ludwik.

– Będziemy mówili o miłosierdziu. Akt uzdrowienia jest oczywiście czynem miłosierdzia, ale Chrystus wiedział, komu może je świadczyć. Dla wielu ludzi cierpienie jest jedyną możliwością stania się lepszym, ponieważ ból czy kalectwo ogranicza ich możliwości błądzenia lub wyrządzania zła. Dla innych jest szansą wyrobienia w sobie hartu, woli, opanowania, a także zyskania dystansu w stosunku do wielu błahych spraw życia codziennego, w których utonęliby, podczas gdy przez kalectwo np. uzyskują więcej czasu na refleksję, na zastanowienie się nad sobą, no i zdobywają się na pogodę, pogodzenie się z losem, a w ogóle mogą zyskać nieskończenie wiele. Tak samo przezwyciężanie bólu czy kalectwa uczy zwyciężać. Jest to forma walki z materią, tak jak dla innych ludzi jest nią leczenie chorób, walka z głodem, pokonywanie przeszkód natury duchowej. Jeżeli Bóg daje człowiekowi taką drogę dojrzewania – bo tak to można określić – jest to na pewno ta droga, na której dany człowiek osiągnie największe rezultaty, oczywiście jeżeli ją wykorzysta.

Wszystko to, co nas spotyka, jest szansą, okazją, propozycją Bożą daną nam do wykorzystania. Ból, choroba, kalectwo – to propozycje niesłychanie konkretne, wyraźne, jasno określone i dla natur umiejących walczyć z przeszkodami „materialnymi”, a nie pojmujących przeszkód natury duchowej (np. samotność, brak zrozumienia i miłości, brak zdolności lub nieśmiałość, skrupuły) – jest to najłatwiejsze zadanie. Człowiek widzi jasno, kiedy zwycięża i kiedy nie zdaje egzaminu, sam się sprawdza i może sam kierować swoimi postępami. Chrystus Pan uzdrawiał tych, którym to nie przeszkodziło w dalszym rozwoju wewnętrznym. My natomiast, nie wiedząc o tym, mamy obowiązek pomagać każdemu w jego drodze, gdyż nigdy nikomu nie zaszkodziło współczucie i miłość, natomiast obojętność, nieczułość, bezlitosność, a także często spotykana pogarda dla kalectwa, lekceważenie osób chorych lub słabych, wyśmiewanie lub tolerowanie tego (np. u źle wychowanych dzieci) jest dorzucaniem ciężaru tym, co się już i tak uginają pod własnym – jest grzechem przeciw miłosierdziu. Nie tylko możemy przyczynić się przez to do klęski drugiego człowieka w walce o siebie, ale także zamykamy drogę do siebie miłosierdziu Bożemu.

Każda krzywda wyrządzona przez nas naszym braciom jest wezwaniem sprawiedliwości Bożej na naszą głowę, tak samo jak wyzwala miłosierdzie Chrystusa w stosunku do osoby skrzywdzonej przez nas. Dlatego, jak ci to już mówiliśmy, obozy, więzienia i wszelkie tereny zbrodniczej działalności człowieka były, są i będą polami zbiorów Bożych. Nigdzie więcej istot niedojrzałych jeszcze i nie dosyć świadomych siebie nie zostało pomimo to przyjętych w ramiona Chrystusowe i wprowadzonych w Jego królestwo, jak w Oświęcimiu i na innych polach siewu krzywdy i cierpienia ludzkiego. Widzisz, piszę „ramiona Chrystusowe” świadomie, gdyż nie ma lepszego odpowiednika dla działania Jego w takich razach. Widzę, lecz nie potrafię ci opisać działania Chrystusa, gdy występuje On w całym blasku swojego miłosierdzia. Im ktoś z nas jest słabszy, mniej świadomy, a bardziej zrozpaczony, udręczony, tak że nic już nie czuje prócz rozpaczy, pragnienia szybszej śmierci i nieistnienia, tym On jest łagodniejszy, cichszy, bardziej subtelny, macierzyński. Podchodzi jak najczulsza matka do swojego cierpiącego, przerażonego dziecka, tak cicho, tak delikatnie i tak ukrywając swoją moc, swoją gorejącą miłość, żeby nie przerazić Wielkością. Gdy Chrystus działa przez swoje miłosierdzie, jest „ślepy” i „głuchy” na nawet najczarniejszą noc naszej natury ludzkiej. Jego obecność jest samą łagodnością, współczuciem, dobrocią, bo On pragnie wynagrodzić wszystkie cierpienia wyrządzone przez swoje wyrodne dzieci temu, któremu ich okrucieństwo zabrało życie, a więc czas dany mu dla duchowego rozwoju. Jeżeli my jedni drugim odbieramy Jego dar – czas, Bóg, Ojciec nas wszystkich, przekreśla im rachunki win i błędów; a nawet rozpacz, nawet gniew, nawet nienawiść – jeśli jest tylko odbiciem nienawiści katów – nie oddzieli ich ofiary od Chrystusa.

Bóg nie może być „zaślepiony”, ale można tak to określić: Jeżeli ktoś z was zostaje skrzywdzony przez innych ludzi, Jego sprawiedliwość wymaga, aby krzywda została wyrównana. Jeżeli odebrano życie – Jego dar, rozwój w czasie – On krzywdę naprawia sam, wedle swoich miar: wieczność z Nim za życie (choćby miało trwać tylko o minutę dłużej, ale to wie tylko On). A ponieważ człowiek nie jest w „białej szacie godowej”, przeto Chrystus też ukrywa swoją królewskość. Wtedy, gdy zniża się do największej nawet małości, stając się samą najcichszą, wzruszającą dobrocią, która przyciąga, koi i uspokaja, która jest miłością wszystkich matek – wtedy Chrystus, Pan nasz, jest najpiękniejszy! Wtedy zdobywa serca ludzi niegotowych. Takiej miłości nie oprze się nikt, nawet najbardziej „zakamieniały grzesznik”, taki, który umiera zwątpiwszy w dobro na świecie, w Boga i w Jego sprawiedliwość, nie wierząc już w nic, ulega natychmiast miłosierdziu Bożemu – gdyż byt duchowy, stworzony, zna swego Ojca i głos Jego rozumie. Im bardziej głodny był i spragniony miłości, z im większym jej brakiem się spotykał, tym silniej reaguje na nią.

Chrystus, aby ułatwić nie przygotowanym spotkanie ze sobą, ukrywa swoją wielkość, ale wtedy, gdy krzywda jest przyczyną nieprzygotowania. W przypadkach, kiedy zła wola, pycha czy nienawiść odrzucała Boga stale i systematycznie, kiedy człowiek świadomie deptał prawa Boże i walczył z nimi, szczególnie gdy przekreślał swoim postępowaniem prawo miłości bliźniego, umierając spotyka prawdę w całym majestacie, i w obliczu Boga, Dawcy praw i życia, osądza się sam; sprawiedliwie, gdyż byt duchowy kłamać sobie nie może.

Bóg jest sprawiedliwy wówczas, gdy wstrzymuje swoje działanie, swoją miłość współczującą i pragnącą uszczęśliwiać. Czy wiesz, kiedy to może nastąpić? Kiedy wolny byt duchowy, przezeń do bytu powołany, odrzuca stale i dobrowolnie miłość swego Ojca. Ale w stosunku do nas, ludzkości, tak bardzo ślepej, tak potrzebującej Go, tak bezradnej i błądzącej bez Jego pomocy Bóg jest miłosierny nieskończenie, a każda krzywda Jego miłosierdzie wzmaga. Pomyśl, że życie dał nam, abyśmy wolni i swobodni mogli sami wybierać.

On chce być Bogiem wolnych. Pragnie tylko wzajemności. Dla uzyskania jej daje nam czas potrzebny dla dokonania wyboru. Ale jeśli jedni drugim ten czas odbieramy w sposób tak okrutny, że uniemożliwiamy im zrozumienie i pragnienie miłości, Bóg czyni wybór sam: zagarnia ich sobie bez względu na czystość, gdyż płaci za nich swoją nieskończoną ponadczasową ofiarą Krwi i czerpie szczęście z ich wdzięczności; i to są ci „włóczędzy pozbierani z gościńców” i zaproszeni na Gody. Tylko że w domu Króla nie ma już żebraków. Są tylko ukochani i kochający synowie.

Ostatnie czasy zapełniają Jego królestwo naprawdę milionami skrzywdzonych, przeto Jego miłosierdzie wciąż wzrasta. Jest jedynym ratunkiem teraz i w najbliższej przyszłości i dlatego powinno być na ustach wszystkich. Ono i tylko ono może uratować ludzkość, gdyż ona sama obdarza się taką nienawiścią, jakiej suma może zniszczyć ziemię. To Chrystus broni nas i osłania przed sprawiedliwością Bożą wzywaną przez złą wolę setek tysięcy (ludzi). On współczując cierpiącym, prześladowanym, zamęczonym, ginącym staje wśród was z szeroko otwartymi ramionami. Pragnie wynagradzać wasz ból swoją miłością. Pragnie być otuchą, oparciem i osłoną. Dla każdego, kto cierpi, będzie towarzyszem, przyjacielem, bratem. Powinniście prosić o Jego obecność, o otoczenie was Jego miłosierną opieką, bo to będzie już bardzo prędko jedyna opoka na ziemi.

Cześć i kult dla Miłosierdzia Bożego jest potrzebą dnia dzisiejszego. Sławi je całe niebo. Nieustanny zachwyt tych wszystkich, których sobie Chrystus Pan zdobył, jest szczęściem nas wszystkich. „Zdobył”, dlatego że nikt tu wbrew swej woli wprowadzony nie będzie. Konieczne jest przyzwolenie człowieka, aby Pan nasz mógł go uszczęśliwić. Wzajemność miłości jest istotą nieba, naszego Chrystusowego królestwa, które jest całe pulsującą miłością.

Gdy mówiłem ci o śmierci ludzi zabitych przez ludzką nienawiść, opowiadałem też, jak Chrystus Pan podchodzi do nich, z jaką niesłychaną delikatnością i troskliwością. Otóż takiej właśnie macierzyńskiej, współczującej, rozumiejącej nas miłości, tak gorącej, ten, kto „żegnany” był nienawiścią, a przyjmowany jest z upragnieniem, oprzeć się nie może. Tak Chrystus, Pan nasz, zdobywa sobie dla wspólnego szczęścia miliony tych, co nawet Go nie znali lub tylko słyszeli, lub nawet słyszeli tylko od swoich katów. On objawiający się jako miłość ślepa na małość i brud, pragnąca darzyć, uszczęśliwiać, pocieszać, jest Prawdą tak płomienną, że budzi natychmiastową odpowiedź: szczęście oddania, wdzięczność i pragnienie przynależenia doń wiecznie; także pragnienie odwzajemnienia miłości – takiej miłości! A to jest początek rozwoju w życiu naszym – tu.

Żebyś wiedziała, dziecko, jak wygląda śmierć od naszej strony, byłabyś zachwycona stosunkiem Jezusa Chrystusa do każdego z nas i zrozumiałabyś, że śmierć – to narodziny do prawdziwego życia, możliwego tylko we wzajemnej miłości; ale to Życie jest nam codziennie ofiarowywane, czeka na nas!

Tu jest nasz dom prawdziwy. Im więcej kocha się na ziemi, tym bliżej jest się zrozumienia królestwa niebieskiego, lecz wytłumaczenie wam „stanów” duchowego istnienia jest niemożliwe chociażby z tego powodu, że wrażliwość nasza na ziemi jest tak przytępiona, że nie da się absolutnie porównać z naszą obecną; to tak jak wrażliwość poczwarki i motyla, ale o tysiące razy większej rozpiętości.

Zrozum, że tu żyjemy w Bogu, a więc dzielimy Jego szczęście. Oczywiście, że nie wszechwiedzę i wszechmoc, gdyż nie jesteśmy Bogiem, ale On przez swoją miłość udziela nam swej jasności pojmowania – wedle naszych możliwości, u każdego innych, które jednak wzrastają wciąż, bo prawem świata duchowego jest wzrastanie, nieustające dążenie do pełni.

Wiem, że twoja matka już ci o tym trochę mówiła, Bartek niejednokrotnie również. Chciałem, żebyś miała jeszcze moje świadectwo, ale wiem teraz, że są granice, których przekroczyć nie można, ponieważ nie macie żadnej skali porównawczej, jak również żadnych możliwości przeżywania duchem tego, co ci o Wielkości Pana naszego mówiłem. Trzeba się z tym pogodzić, że słowa w opisach opartych na bardzo odległych od prawdy porównaniach mają oddać stany duchowe.

– Ale przecież te stany duchowe przeżywamy i na ziemi?

– Natężenie, siła odczuwania jest nie do przekazania. Cośmy mogli, tośmy zrobili – ja i ty. W każdym razie wiem, że zdołałem wytłumaczyć ci, czym jest miłosierdzie Boże dla skrzywdzonych i niewinnie zamordowanych. Myślisz, że najlepiej jest tak umrzeć? Nie, jest inna droga: współpracować z Panem, aby mniej było krzywdy na ziemi. Z Nim razem dzielić miłosierdzie, być Jego ręką świadczącą miłosierdzie. On tego tak bardzo od nas pragnie i na to czeka...


Dojrzewanie do dobrej śmierci


23 III 1973 r. Mówi Matka.

– Nie chodzi o to, by śmierć od każdego odsuwać, bo tego zrobić nie można i nie ma potrzeby. Chodzi o coś o wiele poważniejszego: o to, aby ludzie byli o wiele bardziej dojrzali w momencie śmierci. To nie powinien być przypadek, zaskoczenie, a spokojne przejście do nowego życia.

– Czy można się nie lękać? Przecież jest strach przed śmiercią.

– Wiem, że każde rozdarcie więzów miłości napawa nas (ludzi) przerażeniem, dlatego – pomyśl sama – gdybyśmy zawczasu naszą największą miłością uczynili Chrystusa, szlibyśmy ku Niemu z radością.

– A gdy umiera ktoś młody?

– Tak, masz rację, ludzie młodzi, którzy tu, na ziemi pozostawiają całe swoje otoczenie, przyjmują to jako krzywdę, bo po pierwsze sami zostali wyłączeni ze swojego środowiska, a po drugie mają poczucie, że jeszcze nic nie zrobili, nic z siebie nie dali, albo za mało wzięli, jeśli są na poziomie „Kali brać”.

– To dlaczego Pan zabiera ich tak wcześnie?

– Jeśli Bóg jest dawcą życia, On je też zabiera wtedy, kiedy zechce. Jego decyzja jest z Jemu wiadomych powodów najlepsza dla danej osoby. Możesz mi wierzyć, że On oszczędza nam cierpień i tragedii, a przede wszystkim upadków. Pamiętaj, że zabierając kogoś z ziemi nie strąca go „gdzieś w nieszczęście”, a zabiera sobie, najczęściej wprost do siebie. Pomyśl inaczej: masz obiecane wspaniałe możliwości pracy po szkole powszechnej, gimnazjum i studiach wyższych, a jeszcze do tego czeka cię praca magisterska i doktorska. Oczywiście, że wiele się w tych długich latach nauczysz, a oprócz tego wiele przeżyjesz przyjemności, ale tak bardzo zmieszanych z kłopotami, niepowodzeniami, zawodami i przeżywaniem cudzych utrapień, chorób i śmierci, że w gruncie rzeczy ta cała radość na co dzień jest trudna do uzyskania; nie czuje się jej tak, jak by należało. Jeżeli przy tym mało jeszcze możesz z siebie dać, bo mało umiesz albo nie masz warunków, żeby móc tak służyć sobą, jak byś chciała, to te lata pozostają nauką, nauką, nauką... – mozolną i żmudną w codziennym życiu, złożonym z tysięcy kłopotów, zwłaszcza u nas teraz, gdzie życie jest tak jednostajne i tak przyziemne, że pozostawia za sobą tylko niespełnione marzenia i tęsknotę do prawdziwej twórczości. Mówię o życiu wszystkich nas, tzw. szarych ludzi. Bo dla Niego nikt nie jest „szary”; to my się sobie tacy wydajemy i tak widzimy innych. Ale o ile ktoś nie dąży do kariery „po trupach”, bezwzględnie i przy pomocy wszystkich środków (niszcząc przy tym swój charakter), to jego życie zawsze zawiera mniej osiągnięć (efektów zewnętrznych), niżby pragnął.

A teraz wyobraź sobie, że mówią ci nagle, że będziesz się uczyła zupełnie inną metodą: szybko, radośnie i bez codziennych kłopotów w warunkach pozwalających na całkowite skoncentrowanie się na tym, do czego dążysz – ale nie tu. Musisz wyjechać daleko i zacząć życie w nowym środowisku sama (czyli wyłączona ze znajomego ci i często bardzo bliskiego środowiska). Jeżeli zaufasz Osobie, która cię przenosi, pozbywasz się całego balastu niepokoju, a jeśli zaufasz, że tak będzie dla ciebie najlepiej, możesz zaczynać nowe życie z radością lub chociażby ze spokojem.

Widzisz, właściwie umieramy z każdą operacją. Każda narkoza jest poddaniem się opinii specjalistów z zaufaniem, że to będzie dla naszego dobra, a przecież w momencie tym przestajemy „istnieć w czasie”. Nasza zgoda na leczenie się operacyjne jest potwierdzeniem naszej świadomości, że przez cierpienie zyskujemy życie. Za dzieci, wbrew ich chęciom, decydują rodzice. W rodzinie Chrystusowej decyduje za nas zawsze On. Gdybyśmy chcieli zrozumieć, że w zamian za to, co jest względne, przemijające i nie spełni naszych nadziei, otrzymujemy: pewność istnienia, jasność widzenia, obietnicę szczęścia, którego już nikt nigdy nam nie odbierze; lub że zaufawszy Mu całkowicie zyskujemy życie z Nim, a więc szczęście nie objęte czasem ani ubytkiem, a przeciwnie, rosnące nieustannie – pragnęlibyśmy przejść tu jak najprędzej.

– Tak było w okresie wojny, zwłaszcza w obozach i w śledztwie – bo mi o tym mówiono.

– Masz rację. Ci, którzy przychodzili tu wprost z więzień i obozów lub z walki – ci byli przygotowani najlepiej; toteż są z nami uczestnicząc w pełni szczęścia. Mówię o tych, którzy swój los złożyli Mu w ręce, pozostając wiernymi sobie (czyli temu, co kochali, czemu służyli). Ale czy dzisiaj nie można zaufać i czy może nie tego właśnie On oczekuje? Pomyśl, że człowiek tyle planuje sobie, a tymczasem Chrystus oczekuje od niego może jedynie takiej odpowiedzi: „Ufam ci, cokolwiek ze mną uczynisz. Pójdę, gdziekolwiek Ty zechcesz.”

– Mamo. Taka odpowiedź to już heroizm. To absolutna dojrzałość!

– Tak, ale przecież żyjemy, aby stać się dojrzałymi. To jest cel naszego uczenia się. Widzisz, nie każdy jest świętym – bo heroizm prawdziwy to świętość – ale Chrystus Pan swoimi metodami dąży do nauczenia nas „latania”, jak mówi ojciec Ludwik; przysposabia nas do życia z Nim.

Cierpienie jest przysposobieniem „biernym” tych, którzy sami nie umieją znaleźć „podręczników” Jego nauki.

– Jakich podręczników?

– Nie poświęcają się pracy dla Niego pod żadną z Jego „osłon”, jak ci to już nazywałam; po prostu żyją. I z tych ludzi, którzy dobrowolnie nie zdobędą się przez całe życie na akt oddania całkowitego na służbę Jemu, On potrafi wydobyć hart, samozaparcie, odwagę, cierpliwość, współczucie i zrozumienie dla innych, a nawet pogodną gotowość. A tam, gdzie jest wielkie przywiązanie do bliskich lub do używania życia, Chrystus postępuje powoli i delikatnie, nie odcinając od razu takiej osoby od świata. Ale nitka po nitce znikają kolejno różne przywiązania lub obnażają swoją nicość. Tak było i ze mną.

Umieszczając człowieka w otoczeniu wielu innych, równie lub bardziej cierpiących, daje mu Pan możliwość spojrzenia na siebie z dystansu, pozbycia się egocentryzmu, miłości własnej, przeceniania swojego znaczenia wobec innych. Długotrwała choroba uspokaja, bo uczy cierpliwości i ustawia hierarchię wartości prawidłowo u tych ludzi, którzy ją wypaczyli. Sprawy tak bardzo zdawałoby się ważne widzimy jako nieistotne lub jako spełnienie zachcianek, pragnienie imponowania innym, coś, bez czego można obyć się bez specjalnego żalu. W innych okazujemy się do zastąpienia; rodzina zaczyna sobie radzić bez nas, a dla wielu ludzi jest to pożyteczne lub nawet konieczne dla ich dobra. My sami oderwani zostajemy od tego, cośmy nagromadzili, bez czego wydawałoby się nie możemy żyć. I wtedy zostajemy sami ze sobą bez konieczności zarabiania, jest więc czas na myślenie. Dla tych, którzy są chorzy chronicznie, a nawet z perspektywą nawrotu choroby (serce, nerki, nowotwór...) lub śmierci, jest zadanie do rozwiązania: pogodzenie się z wolą Boga i przyjęcie jej ze spokojem, jeśli nie z powagą i gotowością, co jest bardzo rzadkie. A poza tym dalsze życie ze świadomością śmiertelnego zagrożenia wymaga odwagi.


O ufności


24 IX 1974 r. Mówi ojciec Ludwik.

– Moje Dziecko! Dziękuję Ci za zaufanie. Proszę Boga o pełną i całkowitą ufność nie tylko dla Ciebie. Zawierzenie Panu i całkowite „ślepe” przyjmowanie z Jego rąk wszystkiego, co nas spotyka, zarówno przykrego jak i radosnego, a także poleganie na Nim we wszystkim i zawsze – to jest najwyższy stopień „świętości”, dojrzałości duchowej, która pozwala nam współżyć z Panem już tu na ziemi; w królestwie Pana naszego jest radosną młodzieńczą beztroską dzieci Bożych żyjących w Jego ramionach, poufałością tych, którzy wiedzą, że są bez granic kochani.

Na ziemi wiedzę duchową musi zastąpić wiara. Otóż najczęstszą postawą ludzi wierzących (nie będę tu wyodrębniał katolików) jest świadome uznanie Boga jako Stworzyciela, Pana i Władcy, Prawodawcy i Przewodnika, a najczęściej niestety widzi się Go jako „stróża praw”, „sędziego sprawiedliwego” itp. Ponieważ zaś nikt z ludzi doskonałym nie jest, takie pojmowanie wytwarza poczucie nieskończonej odległości pomiędzy nędzą naszą a doskonałością Bożą.

A przecież Chrystus Pan całym swoim życiem burzył te błędy pojęciowe, a śmiercią zawarł prawdziwe (w ludzkim rozumieniu) „braterstwo krwi”, związał się z nami wspólnotą otwartą ku wieczności, dopóki my jej nie zerwiemy – ale na to trzeba świadomej złej woli, nienawiści do Chrystusa potwierdzonej rzeczywistą i długotrwałą działalnością przeciw Niemu. A i wtedy wystarczy chwila prawdziwego zrozumienia i żalu, aby Chrystus wziął taką czarną owcę w ramiona i przygarnął do serca na wieki. Jeszcze raz powtarzam: nie istnieje nic, co by przeszkodziło w stałej i pełnej zaufania łączności już tu na ziemi. Ale tej łączności zagraża nasza pycha, nasza podejrzliwość, krytycyzm rozumu, pragnienie (materialnego) udowodnienia tego co duchowe, oczekiwanie natychmiastowych rezultatów, spełnienia próśb, domaganie się sprawdzalnych dowodów.

Widzisz, przez brak rozeznania ludzie wszystkich pokoleń usiłują, operując właściwościami swej natury fizycznej, a więc środkami danymi im dla zagospodarowania ziemi (opartymi na prawach Bożych dla materii wszechświata: czas, przestrzeń, ciążenie itp.), usiłują – powtarzam – zbadać duchową treść i wszechświata, i Jego Stwórcy. Stosując tę samą miarę do spraw wymiernych, jak i nie podlegających żadnej mierze „fizycznej”, ludzie gubią się, wynikiem czego jest określenie „wielkości” miłosierdzia Bożego, „granic” Jego możliwości, Jego dobroci – względem własnej mizernej natury ludzkiej. Ograniczając tak wszechmoc Boga, którą się teoretycznie uznaje, ale w stosunku do ludzi, specjalnie do siebie, umniejsza na miarę własnej wielkoduszności, dobroci, lojalności – sprowadza się Boga do wymiarów ludzkich, zamiast zanurzyć się „z głową” w nieskończonej naturze Boga.

Jedynie prawidłowy bowiem jest taki stosunek stworzenia do Stwórcy, który zezwala na objęcie skończoności przez Nieskończoność. Takie zezwolenie w duchowym świecie wolnych bytów możliwe jest jedynie przez miłość. I taka jest rzeczywistość domu Bożego.


Polegamy na Nim dla Niego samego


Na ziemi nie stoi temu na przeszkodzie nic prócz naszego braku miłości (mówię znowu o wierzących w Boga, ale nie wierzących – Bogu). Jeżeli Ojciec nasz mówi nam, że nas kocha, musimy Mu zawierzyć (wedle Jego stosunku do nas, a nie naszego do nas samych). Odrzucając osobę własną z jej ograniczonością, jej brakiem miłości, jej nicością, a skupiając się na Nim samym, przestajemy odmierzać, sprawdzać, porównywać, czyli robić błędy. Polegamy na Nim dla Niego samego – tak jak dziecko, które ufa ojcu, bo jest jego ojcem, a na myśl mu nie przychodzi pytanie, czy ojciec może kochać takie dziecko jak ono.

Ufność – to zawierzenie miłości Boga, o której On sam nam świadczy; i to powinno wystarczyć. On mówi nam, że kocha nas bez granic, i tak jest, ponieważ stworzył nas z miłości. Przyjmując Jego zapewnienie miłości całym sobą, jak dziecko, oddajemy się Jemu, pogrążamy się w ciemnym (dla rozumu) zawierzeniu Jego miłości – z poczuciem całkowitego bezpieczeństwa, bez przewidywań, niepokojów i trosk. To odtąd będą Jego troski i niepokoje – nie nasze. Absolutna radość, beztroska i spokój wewnętrzny – to dary Jego dla tych, co Mu ufają, to największa, najintymniejsza, najbardziej bliska Jego serca droga ku wieczystemu współżyciu z Nim i, jak widzisz, jedyna logicznie słuszna; dodam też, że przynosząca największe i najszybsze rezultaty.

Pomyśl, dziecko. Jeśli prowadząc pojazd pełen ludzi po wyboistej i niebezpiecznej drodze poczujesz się słabo, a masz koło siebie Mistrza, który cię prowadzenia nauczył, który jest twoim najbliższym Przyjacielem i kocha cię, tak jak wszystkich, których chcesz dowieźć bezpiecznie – oddajesz Mu kierowanie i czując Jego ręce na swoich, jesteś bezpieczna. On przejmuje odpowiedzialność, On widzi i omija przeszkody; On zna drogę lepiej niż ty. A ty? Czujesz, jak kierownica w twoich rękach się obraca – raz w lewo, raz w prawo – czujesz jej dotyk i ruchy, ale wiesz, że siła, energia, wola, która nią kieruje, jest większa niż twoja; tylko przez twoje ręce przechodzi. Jedno jest jeszcze potrzebne – nie przeciwstawiać się. Niech ręce twoje nie schodzą z kierownicy, lecz niech będą czułe na każde jej drgnienie – muszą być powolne, ale nie bierne.


Jezus jest przy tobie


Jeśli pytasz, jak to wprowadzić w życie, poradziłbym ci. On jest przy tobie nieustannie. Wyobrażaj sobie Jego obecność (nie wygląd), np. to, że stoi za tobą, że czujesz Jego dłonie na swoich ramionach, i mów w duchu (jak się mówi do przyjaciela, nie odwracając głowy): „Wiesz, że pragnę dla Ciebie zrobić wszystko, ale nie wiem, co będzie najlepsze. Wiem, że mi pomożesz, a więc robiąc wszystko, co mogę, wedle najlepszej mojej woli i zrozumienia, ufam Ci i resztę (przebieg i rezultaty) oddaję Tobie”. On na to czeka.

Chrystus Pan tak bardzo pragnie nam ulżyć, ułatwić drogę. Krzyżem jest samo życie – On nasze krzyże sam pragnie nieść. Nie narzuca ich nam, a zdejmuje. On ma dość sił, aby zdjąć cierpienia całego świata – gdyby świat chciał oddać Mu się w ręce... Jest piękny psalm „Kto się w opiekę” w wybitnym, rytmicznym i pełnym siły przekładzie Jana Kochanowskiego. Sądzę, że on mógłby ci służyć, gdyż posiada dynamikę i piękno formy literackiej (to tak jak mistrzowsko utkany dywan, który rozścielamy przed Panem).

Każde dzieło sztuki jest pośrednio hołdem oddanym Panu, jako dawcy obdarzającemu nas zdolnością stwarzania piękna w kształcie materialnym. Jeśli jest świadomie tworzone w tym celu, aby świadczyło o Bogu, jest formą modlitwy, naszą własną próbą uwielbienia Pana, wyrażenia Mu naszej wdzięczności, miłości, pamięci. Ale musimy pamiętać, że równie prawdziwą modlitwą jest każde działanie ludzkie tworzące dobro. Ludzka zdolność tworzenia dobra jest jednym z największych dowodów świadczących o prawdziwym ojcostwie Boga. Gdybyśmy nie byli bytami duchowymi wyłonionymi z Jego zamysłu miłości, nie bylibyśmy zdolni ani do odbierania, ani świadczenia dobra, które jest miłością aktywizującą się materialnie. Inaczej mówiąc, jak ciepło i blask jest właściwością ognia, tak właściwością miłości jest udzielająca się dobroć – dobroć, która stwarza i rozprzestrzenia dobro, gdziekolwiek tchnie.

Otóż Chrystus Pan był w życiu ziemskim żywą dobrocią, tj. nie powtarzał wciąż ludziom, że ich kocha, ale działał, był – uzdrawiał, leczył, wskrzeszał, łaskawie uwzględniając potrzeby ludzkie, nawet prymitywniejsze, jak głód, a zaczął od zaspokojenia potrzeby wina na weselu w Kanie. Był dobry, gdziekolwiek się znalazł, tworzył dobro na co dzień. Ewangelie nie wymieniają przecież wszystkich Jego czynów, a tylko przykładowe.

Spotkanie z Chrystusem w życiu – to spotkanie w obdarzaniu dobrocią. On żyje w Kościele, którego jesteśmy żywym ciałem – Nim samym pomnożonym w milionach, jak światło odbijające się w każdej kropli wody, udzielającym się fizycznie w czasie (dwa tysiące lat) i w przestrzeni (już prawie we wszystkich krajach świata). Czy tak wyglądałby świat, gdybyśmy w tym czasie zawsze uświadamiali sobie, że jesteśmy jednem z Nim, słowem, że Jezus żyje w każdym z nas?

On przyszedł na świat, aby dawać dobro, którego świat jest głodny. Kościół swój założył, aby nigdy i nikomu w żadnym wieku nie zabrakło Jego samego w żywej postaci – nie cienia, wspomnienia, tradycji, opowieści, a Jego żywego w świętych swoich.


Darzyć dobrem


Każdy, wstępując w obręb Jego Kościoła, obowiązany jest świadczyć sobą o Nim – darzyć dobrem, bo nie ma innej możliwości miłości bliźniego. A przez nas kochać i stwarzać dobro miał zamiar On. Czy ten Chrystusowy plan został spełniony i jak – osądź sama.

Chciałbym obecnie poruszyć to, co teraz jest najważniejsze dla całego Kościoła: nieść dobro, dawać, udzielać się, świadczyć sobą; w czasach najgorszego, śmiertelnego zimna rozpalić stos miłości dla całego Narodu. Bo jeśli zdołamy rozgrzać naród, rozpalimy ziemię. Jeden człowiek kochający może porwać setki innych, a setki zdolne są poruszyć miliony. Wiesz przecież, że miłość jest Jego, a tylko dobra wola – nasza; jeśli jej zabraknie, ograniczona zostanie na ziemi wszechmoc Pana. Pozostanie tylko działanie ludzkie, a jest ono samo w sobie niszczycielskie i niesie ziemi śmierć. Spotkać się z Chrystusem Panem możecie w aktywnej miłości, w niesieniu dobra wszędzie i wszystkim według ich potrzeb, a nie waszej woli.

Chrystus Pan przychodzi ku nam, aby ratować, pomagać, krzepić, ochraniać, karmić, leczyć i pocieszać. Idzie ku narodowi polskiemu w swoim Kościele. Jeśli nie zrozumiemy Go i Jego prawdziwych intencji, możemy się z Nim minąć. On chce działać przez każdego człowieka dobrej woli. Może pozostawić na boku martwe gałęzie lub całe bezpłodne krzewy swojej winnicy, narody, które odłączone od Jego ożywczego działania zginą, ale mogą, być może, stać się winne w oczach Pana zguby wielu ukochanych, najbiedniejszych Jego dzieci.

Chciałbym z całą powagą przedstawić Ci tragedię grożącą wielu zgromadzeniom, o ile nie zdobędą się one zespołowo na czynne współdziałanie z Chrystusem, któremu ślubowały wierność i posłuszeństwo. Chrystus Pan nie obiecuje swoim dobrowolnym przyjaciołom dobrobytu, wygody i wyróżnień w dobie powszechnej, grożącej całemu społeczeństwu niedoli – powołuje ich do współpracy nad zapobieganiem jej. Chciałbym też, aby umocniła się w was świadomość, że Chrystus Pan w swoim Kościele nie może działać inaczej jak miłością, wedle Jego własnej natury Boskiej – nieograniczonej – i ludzkiej, znanej nam z przekazów ewangelicznych. A Maryja Panna towarzyszy Mu.


Spotkanie z Chrystusem w śmierci


Pytałaś jeszcze o spotkanie się z Chrystusem Panem w śmierci. Otóż o ile w życiu iść będziesz „ręka w rękę” z Nim, czyli o ile Jego plany, Jego miłość, Jego dobroć będą i Twoimi, nie będzie „spotkania”, ponieważ będziecie stale razem. Obrazowo przedstawię ci to tak. Jeśli już głęboko przeżywasz świadomość Jego obecności i wyobraziłaś sobie, że On stoi za Tobą i cicho mówi ci, co masz robić, a Jego dłonie czujesz na swoich ramionach – nadejdzie taki dzień, kiedy te przebite, najdroższe ci ręce ujmą cię silniej, goręcej, odwrócą ku sobie i ujrzysz Go twarzą w twarz; a czy obrót będzie łagodny, powolny, czy gwałtowny – nie będziesz tego rozważała ni czuła, bo ujrzysz oblicze Ukochanego, a Jego miłość osłoni cię. I nie umrzesz, albowiem opadnie z ciebie wszelka słabość, a pozostanie szczęście, szczęście na wieki. Tak jest, kiedy Miłość spotyka się z miłością.


O niebezpieczeństwie poznania wyłącznie intelektualnego z zaniedbaniem rozwijania w sobie miłości


6 XI 1974 r. Mówi ojciec Ludwik.

– Wydaje mi się, że absolutne zdanie się na intelekt z pominięciem intuicji szkodzi rozwojowi pełnej duchowości w tych zakonach, które stawiają na pierwszym miejscu rozwój intelektualny, nie pogłębiając równolegle i w równej mierze mistyki życia wewnętrznego. Chodzi mi o to, że życie wewnętrzne duszy powinno prowadzić do postępu w bezpośrednim zbliżeniu z Chrystusem Panem, który wówczas duszę objaśnia sam, a bezpośrednie „poznanie w Prawdzie” koryguje możliwość błędu uczynionego przez spekulację intelektualną przeprowadzaną przez ludzki umysł. Wszyscy wielcy doktorzy Kościoła byli, ogólnie mówiąc, mistykami – tak święty Tomasz z Akwinu, jak i święci: Augustyn, Katarzyna Sieneńska, Teresa z Avila, Jan od Krzyża...

Kiedy naruszona jest równowaga pomiędzy rozpoznawaniem rzeczywistości przez władze umysłu a rozpoznawaniem rzeczywistości świata duchowego poprzez wolę i miłość...

Nie bardzo rozumiałam, co ojciec Ludwik ma na myśli i poprosiłam o wyjaśnienie. Ojciec Ludwik zaczął tłumaczyć:

– Przecież świat duchowy – to świat miłości, a bez woli nie ma pracy nad sobą, przezwyciężania egoistycznej wygody ciała na rzecz wysiłku duchowego, systematycznej pracy nad sobą, naginania się do wsłuchania w „głos wewnętrzny”. To wymaga ciszy wewnętrznej. Konieczne jest odsunięcie od siebie wszystkich myśli rozproszonych i niepotrzebnych, odejście od spraw czasowych na rzecz spraw wiecznych – a więc trzeba ustawicznie przekraczać granice czasu, i to przekraczać bez przymusu, a wolą poznania Tego, kogo się kocha. Gdy brak miłości, możliwa jest „oschłość” duchowa prowadząca do pychy intelektu, który przejmuje powoli, a co gorsza niezauważalnie dla człowieka, rolę „głosu wewnętrznego”, głosu naszego ducha, i on zaczyna prowadzić człowieka po bardzo niebezpiecznej drodze intelektualnego poznania rzeczywistości miłości bez zanurzenia się w niej – jak gdyby z zewnątrz, z ubocza.


Musimy zacząć żyć miłością


Nie można prawdziwie poznać miłości bez doświadczenia jej, bez wejścia w życie miłości, która jest energią duchową, życiem świata duchowego, nieustanną wymianą pomiędzy bytami stworzonymi a Stwórcą, który je kreował z miłości ku nim. W świecie duchowym żyjącym w prawdzie odpowiedzią stworzonych jest miłość wedle pełni ich możliwości kochania.

My, ludzie, nie możemy wkroczyć w wieczność świata duchowego rozpoznając czyli rozumiejąc jego istotę, ale musimy stać się jego uczestnikami, a więc musimy zacząć żyć miłością.

Pod tym względem ziemia jest przedszkolem, ale można skończyć na niej uniwersytet, a nawet zostać profesorem dla innych – zobacz świętych. Wszystko wedle pragnienia nauki, ale nauki – miłości.

Chciałbym Ci zwrócić uwagę na to, że jest to jedyna „nauka” dostępna absolutnie wszystkim, uniwersalna, poza czasem, miejscem, uzdolnieniami i warunkami – bo jest nie ludzka, a Boża, a więc wszechogarniająca, bezmierna, niezniszczalna (śmierć o. Kolbego była właśnie takim dowodem niezniszczalności miłości żyjącej w człowieku). Chciałem Ci wytłumaczyć, dlaczego tak niebezpieczny jest brak harmonii rozwoju wewnętrznego. Może on, tak samo jak przerost religijności traktowanej emocjonalnie, doprowadzić do praktycznego życia poza Kościołem Chrystusowym, bo poza miłością. W przypadku skrajnego rozwoju „pychy rozumu” może to doprowadzić człowieka do schizmy. Wszyscy inicjatorzy odszczepieństw, np. Luter, Kalwin, tą drogą poszli, bo pozostawali stale poza miłością.

Przy emocjonalnym traktowaniu wiary katolickiej jest ona płytka, niepogłębiona. Właściwie nie zna się Tego, kogo się kocha, a w każdym razie nie współżyje się w Nim. Kocha się swoje wyobrażenia o Bogu, a w dużej mierze kocha się też swoje emocjonalne sentymentalne wzruszenia. Wtedy grozi człowiekowi zagubienie się w pozorach manifestowanej pobożności przy braku prawdziwej miłości Boga, objawiającej się w codziennej miłości bliźniego, wymagającej woli, hartu i samozaparcia, a więc trudnej i prawie niewykonalnej bez wsparcia miłością Bożą, a więc bez stałego, serdecznego, bliskiego współżycia z Bogiem.

To są zagrożenia najbardziej powszechne i niebezpieczne zarazem. W zakonach przybierają tylko ostrzejsze i bardziej rażące formy. Bardziej mogą gorszyć, a przez to zrażać do Kościoła, ale zagrażają wszystkim, każdy bowiem człowiek ma przeciwnika w sobie, a to jest ten „skutek grzechu pierworodnego”, który ciąży na nas wszystkich. Siły zła i nienawiści (upadli aniołowie) dopiero na tym mogą bazować. Nie docierają do nas inaczej niż poprzez nasze ułomności. Inni ludzie również przez swoje ułomności atakują nas, szczuci jak zwierzęta posłuszne woli tresera. Ale człowiek jest wolny i jeśli daje się „tresować”, czyli podporządkowywać, i to woli innej niż własna w celu utrudnienia ludziom życia, szkodzenia im, to znaczy, że sobie pana wybrał, chyba że nie rozróżnia dobra od zła. Na ogół tak właśnie jest. Chwilowe dobro ciała identyfikowane jest z własnym, a inni ludzie osądzani są według kryteriów korzyści albo straty. Liczymy się z tymi, którzy przyniosą korzyść, bronimy się lub atakujemy tych, którzy, jak nam się wydaje, czegoś nam ujmują bądź do czegoś nie dopuszczają; oczywiście – do jakiegoś „dobra”. Jakże rzadko jest to dobro wyższego rzędu, duchowe. Najczęściej tacy ludzie są naszymi lustrami – w nich odbijają się nasze braki. To nie jest miłe, ale jeśli człowiek korzysta z lustra nie – żeby się podziwiać, a żeby sprawdzić, czy czegoś mu nie brakuje, to dobrze, jeśli braki zauważy.


Jak odmawiać różaniec


29 IX 1974 r. Mówi ojciec Ludwik.

– Chciałbym wyjaśnić rzecz zasadniczą: różaniec jako przedmiot materialny nie znaczy nic sam w sobie, nie jest amuletem ani przedmiotem „cudownym”; tym bardziej nie jest „przepustką do nieba”. Przez poświęcenie – tak samo jak medaliki, obrazy sakralne i inne przedmioty kultu religijnego – uzyskuje błogosławieństwo, którym Kościół w imieniu Chrystusa Pana dany przedmiot obdarza, uszlachetnia, czyni „narzędziem służby Bożej” w zrozumieniu natury ludzkiej, pragnącej dla wysiłku umysłu i woli oparcia w obiekcie materialnym. Cześć, jaką obdarzamy przedmioty, odnosi się nie do nich samych, a do idei, którą wyrażają sobą.

Powtarzam stale i z naciskiem: po śmierci ciała – w Bożym świecie bytów duchowych nie istnieje nie ujawnione kłamstwo i żadne pozory nie przesłonią prawdy. Formułki, pozory i gesty formalne nie nasycone treścią są niczym same w sobie, a co ważniejsze – mogą się stać świadectwem obłudy, fałszu, zakłamania, czyli plugawą, cuchnącą szatą duchową osoby „ubierającej się” tak w życiu na ziemi dla oczu świata. Nie jest tak – pocieszam – jeśli nie ma intencji „oszukiwania”, a tylko niemożność dostosowania się do tego typu praktyk religijnych. I różaniec stanowi jedną z ozdób przebogatej ramy, którą otoczył Kościół istotę swej rzeczywistości duchowej – Chrystusa Pana.

Różaniec stanowi ułatwienie, pomost przerzucony przez Maryję Pannę dla ludzi, a może raczej mocne i solidne „poręcze” tego pomostu, po którym możemy zbliżyć się do Chrystusa Pana. Są ludzie, którym w ogóle poręcze takie nie są potrzebne, ponieważ idą lekko – ale większość szuka oparcia. Możesz przyjąć różaniec jako wysuniętą przez Maryję Pannę koncepcję pomocy w drodze do Jej Syna, opracowaną tak, aby służyła najszerszym masom ludzi wszystkich poziomów wykształcenia, ras i pokoleń.

Konstrukcja materialna jest niezwykle prosta, a przez to łatwa w użyciu, praktyczna, bo tania i niewielka, którą każdy może mieć zawsze przy sobie; pomimo to jest ona oparciem dla rozmyślań na temat całości Boskiej koncepcji zbawienia ludzkości. Jest oparciem, czyli punktem zaczepienia – ma określony początek, rozwinięcie i zakończenie. Ma logiczny podział na trzy równorzędne części. Ten tryptyk odmienny w klimacie uczuciowym uwzględnia potrzeby natury emocjonalnej człowieka, zaspokajając je w całej pełni. Jak uzupełniające się kolory – niebieski (radość, nadzieja, świt rodzącego się nowego świata), czerwień (ludzki trud, dojrzałość cierpienia i purpurowy ogień ofiary), złoto (chwała Boża, światło królestwa Bożego promieniujące przez bramy otwarte dzięki miłości Syna Bożego ku nam) – razem tworzą kolor biały, tak różańcowe tajemnice tworzą jedną zamkniętą całość opowieści o miłości Boga do człowieka, pomimo że rozłożone są na pełną gamę kolorów. Soczewką skupiającą tu pełnię światła i równocześnie rozkładającą je na tęczę barw jest osoba Maryi, Matki Bożej. Oślepiający blask Boga, aby mógł być przyjęty przez człowieka, zostaje rozłożony na cząstki, z których każda zawiera inny fragment całości, o odmiennym jak gdyby naświetleniu, klimacie, nastroju – a wtedy jest on łatwiejszy do zrozumienia i przyjęcia.

Ze względu na fizyczne uwarunkowania człowieka – takie jak proces myślenia przebiegający w czasie i domagający się kolejno postępującego uszeregowania wyobrażeń, aby je następnie, również kolejno i odrębnie, w umyśle rozważyć, ocenić i przyjąć – w różańcu istnieje kolejność, i to podwójna: kolejność faktów czyli punktów zaczepienia wynikających z siebie, a więc kolejność logiczna ułatwiająca płynność rozważań, i kolejność fizyczna poddająca rytm, odmierzająca czas potrzebny na odmówienie „Zdrowaś Maryjo”, punktująca każdą dziesiątkę ziaren różańca dłuższym poważnym akordem „Ojcze nasz”. To związanie ruchu fizycznego palców z rytmem wymawianych modlitw powinno ułatwić skupienie się (rozładowuje nieład odruchów przez nadanie wiecznie niespokojnym palcom ludzkim rytmu, a jednocześnie nie krępuje ich ruchów). Również rytmiczność modlitw powinna ułatwić koncentrację na temacie, a nie skupiać uwagę na wymawianych słowach. „Zdrowaś Maryjo” ma swoją własną melodię, jak motyw muzyczny czy werset w poezji, i tak należy je odmawiać, a skupić się intelektualnie na rozważanym temacie.

Ale wielu osobom nie odpowiada właśnie kolejność, uporządkowanie i rozważania skrępowane określonym czasem, ponieważ ich struktura wewnętrzna wymaga zupełnej „ciszy”, wyeliminowania wszystkich zewnętrznych bodźców (łącznie z czasem), aby móc się intensywnie pogrążyć w rozważaniu, które ma jeden tylko temat. Podążają ku takiemu spotkaniu z Chrystusem, które będzie miało tylko jeden ton, barwę, melodię duchową. Takie zanurzenie się jest „głębsze” i pozostawia trwalsze skutki, ale wtedy, gdy dusza nie jest niepokojona skrupułami dotyczącymi form zewnętrznych. Dlatego takie niepokoje należy odrzucać. Wszystko to, co rozprasza i krępuje, co powoduje ustępstwa prawdziwej treści na rzecz formy, np. modlitwy, należy odsuwać. Trzeba wtedy przypominać sobie, że formy związane są z potrzebami ludzkiej, fizycznej natury człowieka i mają jej służyć, a nie przeszkadzać w spotkaniu duchowym nas z Bogiem.

Nie ma „lepszych” i „gorszych” modlitw czy nabożeństw. To są stopnie, po których mamy się wznosić ku Bogu. Wybieramy z niezmiernego bogactwa te, których proporcje dostosowane są do naszej własnej budowy; bo nie o to chodzi, po jakich stopniach szliśmy, tylko jak daleko dojdziemy. Różaniec jest modlitwą o starych tradycjach, wypróbowaną przez miliony ludzi, ale skuteczną tylko tam, gdzie nie była odmawiana mechanicznie. Jej esencją jest zawarcie w sobie całości dziejów ziemskich Chrystusa Pana i Maryi, ale i one są tylko kanwą; w oparciu o nie każdy indywidualnie może i powinien budować swój własny, osobisty stosunek do Boga. Tajemnice różańca – to reflektory oświetlające nam bardzo jasno i wyraziście stosunek Boga do ludzkości. Powinny wywołać w nas rezonans, wydobyć z nas odpowiedź: miłość, wdzięczność, zachwyt, uwielbienie, naszą własną modlitwę; ona jest celem prawdziwym.

W zamierzeniu Maryi Panny modlitwa różańcowa jest Jej własną pomocą. Pragnie Ona, abyśmy wraz z Nią, a więc łatwiej, zrozumieli miłość Jej Syna do nas. Maryja przez różaniec podprowadza nas ku Niemu. Powtarzam, tajemnice różańcowe – to „wyciąg” z Ewangelii, ale nie zastąpi Jej, i dlatego należy pamiętać, że sięgać trzeba do źródła.

Wiele osób szybciej i łatwiej wchodzi w łączność duchową z Chrystusem Panem rozważając bezpośrednio Jego słowa, a pomocą jest im właśnie wielka różnorodność i bogactwo wyboru tematów, np. z Kazania na Górze czy z przypowieści. Należy samemu wybierać strawę najodpowiedniejszą dla siebie. Bóg nas nie pragnie krępować; pragnie z nami być! Dlatego „stopnie” są konieczne, że do Boga się idzie (a nie stoi), ale trzeba wybierać te, które nas lekko niosą ku Niemu.

Różaniec nie może być traktowany jako pokuta, forma wewnętrznego przymusu. I nie trzeba się uważać za kogoś „gorszego” od innych, dlatego że trudno nam przychodzi odmawianie różańca. Różaniec nie jest obowiązującą dla katolików formą modlitwy, a jedną z wielu form, które nam Kościół w swojej mądrości podaje do wyboru. I nie ubliża w niczym Maryi Pannie to, że ktoś nie ma pociągu do tej właśnie formy modlitwy.

Maryja jest naszą pośredniczką i działa jako taka, podając różne propozycje. Serce Jej zranić może ten, kto do Jej Syna nie dąży, nie pragnie Go poznać, nie chce Jego miłości i szydzi z Jego ofiary. Natomiast ten, kto kocha Jej miłość – Jezusa – i stara się do Niego zbliżyć tą z dróg, którą dotrze najszybciej, taki człowiek ma całą pomoc Matki Bożej, która jest też i naszą Matką, doświadczoną, mądrą i radującą się z naszych starań. Trudność odmawiania różańca może być znakiem, że nie tą metodą mamy szukać zbliżenia z Panem. Być może On sam pragnie nami kierować i pragnie zupełnego uciszenia w nas, aby mógł przemówić do oczekujących w milczeniu.

Trzeba prosić nie tyle o pomoc w odmawianiu różańca, ile o pomoc w naszym dążeniu do złączenia się z Chrystusem Panem, o wskazanie właściwych metod, o jaśniejsze ukazanie nam, jak właśnie my możemy się zbliżyć ku Niemu. I o to właśnie powinniśmy prosić Maryję. Ona bez wątpienia wskaże nam tę naszą własną dróżkę.

A jako codzienne źródło tematów do medytacji powinny nam służyć Ewangelie lub całe Pismo święte, bo bez poznania nie może być zażyłości, tak jak bez wielu i ciągłych rozmów nie może być przyjaźni. Chodzi tylko o to, abyśmy rozmawiali ochoczo i szczerze, a o czym, to już On sam zadecyduje. Pozwólmy Mu na to i nie stawajmy się żołnierzem tak karnym, że aż mechanicznym. Mamy stawać się żołnierzem wiernym i gotowym na wszystko.

Tak więc radziłbym Ci czytać i rozmyślać z Pismem świętym w ręku, sięgając do tajemnic różańcowych, ale nie tylko do nich.